ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 marca 6 (246) / 2014

Marcin Zembrzuski,

"CO JEST GRANE, DAVIS?" - ODYSEJA ARTYSTY

A A A
Wielu teoretyków kina twierdzi, że gatunki filmowe to współczesne odpowiedniki mitów. Pomijając pobudki komercyjne, które często stoją za powstaniem kolejnych tytułów eksploatujących popularne szablony, rola mitów i kina gatunków jest taka sama: wyrażenie i utrwalenie pewnych wierzeń i wartości, popularyzacja zasad mających regulować życie człowieka w obrębie danego społeczeństwa. A przynajmniej tak przez dłuższy czas było, gdyż gatunki od dawna już ulegają przeróżnym transformacjom, co czasem owocuje tytułami niemającymi wiele wspólnego z pierwotnymi założeniami reprezentowanego przez nie rodzaju X muzy. W ten sposób funkcjonuje też filmowy postmodernizm, którego jednymi z nielicznych wybitnych przedstawicieli pozostają bracia Coen. W swoim najnowszym dziele w iście diabelsko przewrotny sposób uwypuklili oni powiązania kina i mitologii. Zespolili ze sobą film biograficzny i słynną „Odyseję”, to pierwsze przefiltrowując przez własną wyobraźnię, a to drugie przez najzwyklejszą rzeczywistość. Z jednej strony wywrócili więc oba wspomniane zjawiska do góry nogami, z drugiej jednak uczynili je bardziej uniwersalnymi i może nawet prawdziwszymi niż kiedykolwiek wcześniej. Innymi słowy: owszem, wyrwali drzewo z korzeniami, ale po to, aby zaraz posadzić je w żyźniejszej glebie.

Słynne rodzeństwo już wcześniej sięgało po mitologię – „Bracie, gdzie jesteś?” jest przecież luźną adaptacją rzeczonej „Odysei”, a „Poważny człowiek” trawestacją „Księgi Hioba”. Tym razem do literackiej klasyki twórcy podeszli znacznie subtelniej. Dopiero pod sam koniec swojej opowieści wyraźnie wskazują na powiązania z eposem Homera, tym samym niejako zmuszając odbiorcę do ponownego przyjrzenia się przedstawionym wcześniej wydarzeniom i odczytania ich – a przynajmniej ich części – na nowo. Wszak główny bohater na pierwszy rzut oka z Odyseuszem nie ma nic wspólnego. To folkowy muzyk z uporem maniaka stawiający na swoją artystyczną niezależność, a zarazem desperacko poszukujący (nie)mogącej wynikać z niej finansowej stabilności. Przedstawiony nam tydzień z jego życia inspirowany był głównie anegdotami z biografii autentycznego muzyka Dave’a Van Ronka. Dobitnie wskazuje na to już sam tytuł filmu oraz solowej płyty bohatera, oryginalnie brzmiący „Inside Llewyn Davis”, a więc będący parafrazą tytuły płyty „Inside Dave Van Ronk” z 1964 roku. Dlaczego jednak wspomniany artysta stał się nieistniejącym nigdy Davisem i co tu w ogóle robi Homer?

Coenowie stworzyli własną interpretację (fantazję na temat) filmu biograficznego, tak jak zrobił to już choćby Nicolas Winding Refn w „Bronsonie”. Podobnie jak on, sięgnęli po tę strategię w celu zmitologizowania swojego bohatera. O ile jednak kontrowersyjny Duńczyk dążył do przedstawienia przemiany postaci w swego rodzaju nadczłowieka, o tyle Coenowie wyizolowali wybrane epizody z życia Van Ronka z jego własnej kariery po to, by całkowicie zuniwersalizować figurę niezależnego artysty. Nie zrezygnowali, co prawda, z realistycznego (a przy tym miejscami satyrycznego) ukazania sceny folkowej początku lat 60. Rzecz w tym, że ich bohater okazuje się artystycznym odpowiednikiem everymana. To muzyk, jakich niewątpliwie było, jest i zawsze będzie, bardzo wielu. Człowiek, który uprawianą przez siebie sztukę kocha z całego serca, ale miłość ta niekoniecznie jest odwzajemniona, jeśli oczywiście przyjąć, że wyznacznik tegoż odwzajemnienia stanowi między innymi godziwy zarobek. W tradycyjnym filmie biograficznym obserwowalibyśmy postać, która konsekwentnie przezwycięża kolejne przeszkody, aby osiągnąć upragniony sukces (ewentualnie coraz większe sukcesy). W „Co jest grane, Davis?” widzimy natomiast bohatera, którego talent niekoniecznie cokolwiek znaczy. Tworzy on bowiem muzykę niewystarczająco atrakcyjną dla przeciętnego zjadacza chleba. A że przed ewentualną komercjalizacją swojej twórczości broni się, jak tylko może, pozostaje człowiekiem biednym, zmuszonym prosić przeróżnych znajomych o użyczenie kawałka podłogi, na którym mógłby się przespać. I tu przechodzimy do „Odysei”.

Reżyserzy uczynili Davisa bohaterem dnia codziennego i sceny niezależnej, choć może początkowo trudno to dostrzec. Częstym towarzyszem jego podróży, u której kresu ma on się odbić od dna, jest należący do jego przyjaciół kot. Muzyk niechcący pozbawił zwierzę domu, toteż sprawuje nad nim – a raczej sprawować próbuje – opiekę. W wielu miejscach Coenowie wyraźnie wskazują na to, że ów kot stanowi metaforyczne odzwierciedlenie samego Davisa (opowieść o ich „przyjaźni” zaczynają od dwóch kontrujęć sprawiających wrażenie, jak gdyby kot i człowiek, patrząc na siebie, przeglądali się w lustrze). Jednym z motywów przewodnich filmu jest zaś próba przypomnienia sobie przez bohatera, jak tenże zwierzak się wabi. Dopiero w ostatnim akcie opowieści słyszy on, iż jego towarzysz na imię ma Odyseusz. Bez tego nawiązania do Homera opowieść nie stałaby się wcale uboga; i tak doskonale poradziłaby sobie jako szczery i poruszający portret artysty poniekąd poszukującego swojej muzy. A jednak, dzięki przywołaniu tego imienia, jaśniejsze staje się choćby to, dlaczego wędrówka Davisa z Nowego Jorku do Chicago, choć podyktowana nadzieją na lepsze jutro, zakorzeniona jest w poetyce sennego koszmaru – jest to wszak odpowiednik wyprawy Odyseusza do Hadesu.

Tak jak w eposie homeryckim, podróż bohatera zdaje się ciągnąć bez końca i jej cel przez długi czas wydaje się stale tak samo odległy. Odyseusz błądził wprawdzie głównie na morzu, ale i Davis ma na koncie karierę marynarza (tu należałoby zaznaczyć, że miał ją też jego pierwowzór). Obaj to postaci bezdomne i na swój sposób żebracze (Odyseusz żebraka w pewnym momencie udaje, Davis co krok musi prosić o pomoc i niemal ląduje na bruku); obaj pragną za wszelką cenę odzyskać utracony dom i miłość, obaj mają nieznane sobie dzieci. O ile jednak przygody mitycznego bohatera stanowiły przenośnię ciągłej walki z przeciwnościami losu, o tyle w wypadku Davisa symboliczny charakter ma przede wszystkim poszukiwany przezeń dom. Oznacza on zresztą nie tyle fizycznie istniejące miejsce, co upragniony spokój ducha, który bohater osiągnąć może tylko wtedy, kiedy na dobre pogodzi się ze śmiercią swojego najbliższego przyjaciela (w filmie dominuje wyjątkowo melancholijna atmosfera) oraz kiedy, akceptując ją, stanie się wreszcie w pełni gotów na rozpoczęcie solowej kariery (przygodę z branżą muzyczną zaczynał od przebojowego duetu z tymże przyjacielem). Różnic między filmem braci Coen a „Odyseją” jest zresztą więcej, bo i reżyserzy nie dokonali wcale adaptacji dzieła Homera, lecz po prostu dopasowali jego wybrane elementy do epizodów z życia Dave’a Van Ronka (bodaj najlepszym tego przykładem jest scena, w której Davis z nadzieją na sukces finansowy trafia do klubu Gate of Horn, który rzeczywiście istniał, a swoją nazwę zawdzięcza przecież homeryckiej bramie z rogu, przez którą przechodziły sny zwiastujące przyszłość).

Kluczową rolę w filmie odgrywają liczne piosenki. Bynajmniej nie tylko dlatego, że – jak na quasi-biografię muzyka przystało – jest to film również muzyczny, a dlatego, że pełnią one funkcję narracyjną. Muzyczne komentarze albo uwypuklają rozterki bohatera, albo sygnalizują kolejne wydarzenia. W kontekście odniesień do starożytności (warto też wspomnieć, iż w jednym z tekstów pojawia się gołąb z arki Noego) trudno piosenek tych nie skojarzyć z rolą chóru w antycznym teatrze. Zresztą już samo otwarcie filmu przypomina wejście chóru na scenę. Oto, nie widząc jeszcze obrazu, słyszymy szmery barowej widowni. Gdy dobiegają do nas pierwsze dźwięki gitary akustycznej, publika milknie. Dźwięki te łączą się w melodię i wówczas pierwsze ujęcia filmu przedstawiają nam bohatera – jak się później dowiadujemy, już wtedy mocno przygnębionego i zrezygnowanego – który zaczyna śpiewać o swojej śmierci. Otwierająca film piosenka stanowi nie tylko zapowiedź w dużej mierze żałobnego charakteru dzieła i porażająco szczery opis psychicznej kondycji bohatera. Chwilę później Coenowie zestawiają ją z „Requiem” Mozarta, stawiając tym samym znak równości między słynnym geniuszem a nieznanym nikomu folkowym muzykiem. Podobnie uniwersalizujący chwyt stosują też znacznie później, kiedy na scenę wkracza jeszcze niezbyt popularny Bob Dylan. Kultowy piosenkarz, dzięki któremu ówczesna scena folkowa wkrótce nabrała wiatru w żagle, wykonuje wówczas utwór, którego wymowny tekst towarzyszyć nam będzie jeszcze w napisach końcowych: „I will tell you of the laughter and of troubles / Be them somebodyelse’s or my own / With my hands in my pockets and my coatcollar high / I will travel unnoticed and unknown”.

„Co jest grane, Davis?” to jeden z tych filmów, które wcale nie kończą się wraz z finalnymi napisami, w czym zasługa nie tylko otwartego zakończenia, ale i postmodernistycznego charakteru opowieści. Zwykle jałowa postmoderna w rękach braci Coen na powrót stała się czymś interesującym i wartościowym, ponieważ kolejne tropy kulturowe, po które sięgnęli, posłużyły im do stworzenia wielopłaszczyznowego obrazu. Kolejne jego elementy doskonale się uzupełniają i wzajemnie napędzają. „Pewnie znacie już tę piosenkę. Nigdy nie będzie nowa i nigdy się nie zestarzeje. Bo to piosenka folkowa”– mówi na początku opowieści bohater. Definiuje wtedy nie tylko ukochaną muzykę, ale też kulturowy charakter gatunkowych wzorców i mitologii (jak również całą konstrukcję scenariusza!). Wszystko to funkcjonuje bowiem na tej samej zasadzie ciągłej powtarzalności, stałej popularyzacji tych samych treści i wierzeń. Ostatnia scena filmu wprawić może w pewną konsternację, lecz jeśli odczytamy ją w kontekście „Odysei”, a następnie życiorysu Dave’a Van Ronka, to stać się ona może zaskakująco czytelna. Podobnie jak wszystko, co wydarzyć się może po napisach końcowych.
„Co jest grane, Davis?” („Inside Llewyn Davis”). Scenariusz i reżyseria: Ethan Coen, Joel Coen. Obsada: Oscar Isaac, Carey Mulligan, John Goodman i in. Gatunek: dramat muzyczny. Produkcja: USA 2013, 105 min.