
PRZEZ ŻOŁĄDEK DO SERCA
A
A
A
O tym, że Krzysztof Varga – pół Polak, pół Węgier, jest wyśmienitym znawcą madziarskiej mentalności i kuchni oraz uroków węgierskiego krajobrazu, tradycji i historii przekonywać nie trzeba. Dowiódł tego choćby w wydanym w 2008 roku zbiorze esejów zatytułowanym „Gulasz z turula”. Opublikowany właśnie „Czardasz z mangalicą” jest swoistym dopełnieniem snutej sześć lat temu opowieści. Autor „Trocin” znów zabiera nas w niezwykłą i pełną wrażeń podróż po węgierskich zaułkach. Ale i tym razem nie chodzi jednak o wycieczkę krajoznawczą. Varga przemierza mało uczęszczane przez turystów prowincjonalne miasteczka nie tyle w celach poznawczych, ile po to, by próbować specjałów madziarskiej gastronomii i przesiąkać węgierskością, nawet, jeśli – a może przede wszystkim – miałaby to być „węgierskość w wersji dietetycznej, coś w rodzaju pörköltu z golonki o obniżonej zawartości tłuszczu”. Podziwiamy zatem małe tajemnicze podwórka i Chrystusa z Tettye, oglądamy znajdujące się w różnych zakątkach pomniki i obraz „Szarża konna 23 października 2006” Jánosa Korényi’a, wędrujemy po targowiskach, na których można kupić pikle, papryki, marynowane dynie, ogórki faszerowane kiszoną kapustą, cebulki czy patisony, zaglądamy na cmentarz na Farkasréti albo do takich muzeów, jak Emlékpont i Trianon, przemieszczamy się metrem zardzewiałą linią trzecią, zajadamy się o północy kanapkami u Wichmanna, ostatniej spelunce w VII dzielnicy lub spożywamy jedyną w swoim rodzaju zupę rybacką. Gdzieś w tle słychać cygańską muzykę, czuć bezbrzeżny smutek Alföld i widać płynącą rzekę Cisę.
Varga od lat jeździ po Węgrzech, choć wie, że niczego ciekawego nie znajdzie. Robi to powodowany wewnętrznym przymusem: „Czuję prawdziwą, beznadziejną sympatię do węgierskiej prowincji, mam sentyment do tej jej spokojnej nudy, pod którą kryją się jakieś groźne emocje. Lubię te ogromne przestrzenie małego kraju, powtarzalność krajobrazu, naprzemienne pola kukurydzy i słoneczników, dojrzewających w lipcowym skwarze, a wiosną żółte morze rzepaku”.
„Czardasz z mangalicą” jest jednak czymś więcej niż swego rodzaju albumem ze zdjęciami. Sugestywne gawędzenie Vargi sprawia, że nie tylko można poczuć konkretne smaki i zapachy, ale także zobaczyć, w jaki sposób to, co sytuuje się w sferze osobistej, nakłada i przenika się z tym, co przynależy do przestrzeni powszechnej. W konsekwencji najnowsza książka autora „Alei Niepodległości” jest swoistym połączeniem wspomnień pisarza (głównie z lat dziecinnych) oraz notatek z podróży z reportażem i esejem. Tym samym „Czardasz z mangalicą” jest – na szczęście! – opowieścią niezwykle dygresyjną i pełną różnego typu ciekawostek. Wędrowanie po węgierskiej krainie staje się przeto raczej pretekstem do przywoływania historycznych, literackich albo filmowych anegdot. Dość wspomnieć, że autor „Karoliny” udaje się na pogranicze serbsko-węgierskie jedynie po to, by tropić ślady trzech węgierskich pisarzy, którzy urodzili się w Suboticy: Kiša, Kosztolálanyiego i Csátha. Nie bez powodu przywołuje też na przykład Gusztáva – bohatera animowanych filmów, uznawanego za „kwintesencję kadarowskich Węgier”, czy pisząc z kolei o Nagyrév i Tiszakürt, przypomina, że są to miejsca największego bodaj masowego morderstwa „cywilnego”, popełnionego przez kobiety, które wytruły co najmniej kilkudziesięciu mężczyzn. Varga nie unika kwestii politycznych, próbując udowodnić tezę, że wszystko w tym kraju „stało się sprawą narodową”.
Za jedną z nich (spraw narodowych) autor „Gulaszu...” uznaje – wiążące się z depresyjno-melancholijnym usposobieniem Węgrów – przywiązanie do ciężkostrawnej kuchni, która „jest trwalszym fundamentem tego narodu niż chrześcijaństwo”. Rarytasem jest tytułowa mangalica. „Czardasz...” zaczyna się zresztą od wspomnienia samochodowego wypadku. Wyprawiając się do Miszkolca po paprykowaną słoninę z mangalicy i węgierskie wino, Varga zasnął za kierownicą. Historia skończyła się wprawdzie happy endem, ale taniec z niezdrowym jedzeniem daje się tłumaczyć najprościej – jako igranie z własnym zdrowiem. Madziarska kuchnia pociąga i kusi, ale fascynacja nią może okazać się groźna.
Varga podobnie jak w „Gulaszu z turula” próbuje diagnozować węgierską duszę, która czerpie siłę z nostalgiczności i poczucia nieszczęścia. Autor „Nagrobka z lastryko” znów porównuje Polaków i Węgrów, konstatując między innymi: „Jakby historia Węgier składała się z jednego wielkiego, założycielskiego zwycięstwa, a potem całej długiej serii bohaterskich klęsk, klęsk niesłusznych i niesprawiedliwych, ale umacniających w Węgrach poczucie węgierskości, tak jak polskie powstania mają podsycać w nas nieustająco polskość, to bowiem, co łączy Polaków z Węgrami, to przekonanie, że aby być lepszym Polakiem i lepszym Węgrem, nieustannie należy napawać się narodowymi nieszczęściami, ten, kto dosyć ma już owych klęsk i pragnie zwycięstw, ten się zapewne niebezpiecznie wynaradawia”.
Obok opowieści dotyczących mentalności, przyzwyczajeń i historii Węgrów w najnowszej publikacji Vargi znajdują się intymne uwagi tyczące nigdy nienapisanej powieści o Budapeszcie, która miała nosić tytuł „Lomtalanítás” czy zwierzenia dotyczące zwłaszcza relacji z ojcem. Pisarz, jeżdżąc po węgierskiej prowincji i kosztując różnych potraw, przypomina sobie smaki dzieciństwa. Bo też i właśnie o swoisty powrót do przeszłości tu przede wszystkim chodzi. Autor „Bildungsromanu” chciałby zatrzymać czas. Pragnie nie tylko zrekonstruować swoje korzenie, ale także wrócić do siebie sprzed lat. Tym poniekąd tłumaczy przywiązanie do stolicy Węgier: „Budapeszt od jakiegoś czasu oznacza dla mnie przede wszystkim powtarzalność rytuałów, coraz wyraźniej widzę, że nie pożądam nowości, że chcę jedynie chodzić starymi ścieżkami, jeść dania, które jadłem już nieraz, i pić fröccsa w tych knajpach, w których już nieraz fröccsa piłem. Budapeszt w jakiś dziwny sposób kastruje mnie z potrzeby odkrywania czegokolwiek nowego, Budapeszt jest jak kolekcja pamiątek, które wyjmuje się z kuferka, ogląda, bawi nimi, a potem znów odkłada na miejsce, ale nie sposób się ich pozbyć, bo wtedy pozbyłoby się części samego siebie. Przecież kolekcjoner zbiera, aby zbierać”. I mimo, iż stara się, by miejsce to nie pozostało dla niego „wyłącznie miastem przeszłości, skansenem pamięci”, to jednak pragnie przemieszczać się tylko linią trzecią, chodzić do dobrze sobie znanych knajp, księgarń czy kąpielisk.
Krzysztof Varga, myśląc o Węgrzech, mógłby zaśpiewać za Paulem Anką „You are my destiny”. Wszak powroty do madziarskiej krainy są – nie tylko ze względu na genealogię pisarza – jego przeznaczeniem. Stało się bowiem tak, że „Wszystko, co widziałem, co słyszałem i co jadłem, wszystko, czym się zachwycałem i czym zniesmaczałem, było (...) węgierskie i zarazem w pełni moje”. Nie sposób wyrzec się bowiem własnych korzeni, które – w przypadku autora „Tequili” – są specyficzną symbiozą tego, co węgierskie i polskie. „Czardasz z mangalicą”, będąc momentami opowieścią smutną, ironiczną, melancholijną lub zabawną, bezsprzecznie pokazuje, że przez żołądek do serca. Trudno oprzeć się magnetycznej sile snutej przez Vargę gawędzie. Podobnie jak ciężko odmówić by było sobie spróbowania legendarnej kanapki z gorącym sznyclem i „domowej” węgierskiej palinki.
Varga od lat jeździ po Węgrzech, choć wie, że niczego ciekawego nie znajdzie. Robi to powodowany wewnętrznym przymusem: „Czuję prawdziwą, beznadziejną sympatię do węgierskiej prowincji, mam sentyment do tej jej spokojnej nudy, pod którą kryją się jakieś groźne emocje. Lubię te ogromne przestrzenie małego kraju, powtarzalność krajobrazu, naprzemienne pola kukurydzy i słoneczników, dojrzewających w lipcowym skwarze, a wiosną żółte morze rzepaku”.
„Czardasz z mangalicą” jest jednak czymś więcej niż swego rodzaju albumem ze zdjęciami. Sugestywne gawędzenie Vargi sprawia, że nie tylko można poczuć konkretne smaki i zapachy, ale także zobaczyć, w jaki sposób to, co sytuuje się w sferze osobistej, nakłada i przenika się z tym, co przynależy do przestrzeni powszechnej. W konsekwencji najnowsza książka autora „Alei Niepodległości” jest swoistym połączeniem wspomnień pisarza (głównie z lat dziecinnych) oraz notatek z podróży z reportażem i esejem. Tym samym „Czardasz z mangalicą” jest – na szczęście! – opowieścią niezwykle dygresyjną i pełną różnego typu ciekawostek. Wędrowanie po węgierskiej krainie staje się przeto raczej pretekstem do przywoływania historycznych, literackich albo filmowych anegdot. Dość wspomnieć, że autor „Karoliny” udaje się na pogranicze serbsko-węgierskie jedynie po to, by tropić ślady trzech węgierskich pisarzy, którzy urodzili się w Suboticy: Kiša, Kosztolálanyiego i Csátha. Nie bez powodu przywołuje też na przykład Gusztáva – bohatera animowanych filmów, uznawanego za „kwintesencję kadarowskich Węgier”, czy pisząc z kolei o Nagyrév i Tiszakürt, przypomina, że są to miejsca największego bodaj masowego morderstwa „cywilnego”, popełnionego przez kobiety, które wytruły co najmniej kilkudziesięciu mężczyzn. Varga nie unika kwestii politycznych, próbując udowodnić tezę, że wszystko w tym kraju „stało się sprawą narodową”.
Za jedną z nich (spraw narodowych) autor „Gulaszu...” uznaje – wiążące się z depresyjno-melancholijnym usposobieniem Węgrów – przywiązanie do ciężkostrawnej kuchni, która „jest trwalszym fundamentem tego narodu niż chrześcijaństwo”. Rarytasem jest tytułowa mangalica. „Czardasz...” zaczyna się zresztą od wspomnienia samochodowego wypadku. Wyprawiając się do Miszkolca po paprykowaną słoninę z mangalicy i węgierskie wino, Varga zasnął za kierownicą. Historia skończyła się wprawdzie happy endem, ale taniec z niezdrowym jedzeniem daje się tłumaczyć najprościej – jako igranie z własnym zdrowiem. Madziarska kuchnia pociąga i kusi, ale fascynacja nią może okazać się groźna.
Varga podobnie jak w „Gulaszu z turula” próbuje diagnozować węgierską duszę, która czerpie siłę z nostalgiczności i poczucia nieszczęścia. Autor „Nagrobka z lastryko” znów porównuje Polaków i Węgrów, konstatując między innymi: „Jakby historia Węgier składała się z jednego wielkiego, założycielskiego zwycięstwa, a potem całej długiej serii bohaterskich klęsk, klęsk niesłusznych i niesprawiedliwych, ale umacniających w Węgrach poczucie węgierskości, tak jak polskie powstania mają podsycać w nas nieustająco polskość, to bowiem, co łączy Polaków z Węgrami, to przekonanie, że aby być lepszym Polakiem i lepszym Węgrem, nieustannie należy napawać się narodowymi nieszczęściami, ten, kto dosyć ma już owych klęsk i pragnie zwycięstw, ten się zapewne niebezpiecznie wynaradawia”.
Obok opowieści dotyczących mentalności, przyzwyczajeń i historii Węgrów w najnowszej publikacji Vargi znajdują się intymne uwagi tyczące nigdy nienapisanej powieści o Budapeszcie, która miała nosić tytuł „Lomtalanítás” czy zwierzenia dotyczące zwłaszcza relacji z ojcem. Pisarz, jeżdżąc po węgierskiej prowincji i kosztując różnych potraw, przypomina sobie smaki dzieciństwa. Bo też i właśnie o swoisty powrót do przeszłości tu przede wszystkim chodzi. Autor „Bildungsromanu” chciałby zatrzymać czas. Pragnie nie tylko zrekonstruować swoje korzenie, ale także wrócić do siebie sprzed lat. Tym poniekąd tłumaczy przywiązanie do stolicy Węgier: „Budapeszt od jakiegoś czasu oznacza dla mnie przede wszystkim powtarzalność rytuałów, coraz wyraźniej widzę, że nie pożądam nowości, że chcę jedynie chodzić starymi ścieżkami, jeść dania, które jadłem już nieraz, i pić fröccsa w tych knajpach, w których już nieraz fröccsa piłem. Budapeszt w jakiś dziwny sposób kastruje mnie z potrzeby odkrywania czegokolwiek nowego, Budapeszt jest jak kolekcja pamiątek, które wyjmuje się z kuferka, ogląda, bawi nimi, a potem znów odkłada na miejsce, ale nie sposób się ich pozbyć, bo wtedy pozbyłoby się części samego siebie. Przecież kolekcjoner zbiera, aby zbierać”. I mimo, iż stara się, by miejsce to nie pozostało dla niego „wyłącznie miastem przeszłości, skansenem pamięci”, to jednak pragnie przemieszczać się tylko linią trzecią, chodzić do dobrze sobie znanych knajp, księgarń czy kąpielisk.
Krzysztof Varga, myśląc o Węgrzech, mógłby zaśpiewać za Paulem Anką „You are my destiny”. Wszak powroty do madziarskiej krainy są – nie tylko ze względu na genealogię pisarza – jego przeznaczeniem. Stało się bowiem tak, że „Wszystko, co widziałem, co słyszałem i co jadłem, wszystko, czym się zachwycałem i czym zniesmaczałem, było (...) węgierskie i zarazem w pełni moje”. Nie sposób wyrzec się bowiem własnych korzeni, które – w przypadku autora „Tequili” – są specyficzną symbiozą tego, co węgierskie i polskie. „Czardasz z mangalicą”, będąc momentami opowieścią smutną, ironiczną, melancholijną lub zabawną, bezsprzecznie pokazuje, że przez żołądek do serca. Trudno oprzeć się magnetycznej sile snutej przez Vargę gawędzie. Podobnie jak ciężko odmówić by było sobie spróbowania legendarnej kanapki z gorącym sznyclem i „domowej” węgierskiej palinki.
Krzysztof Varga: „Czardasz z mangalicą”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2014 [seria: Sulina].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |