ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (251) / 2014

Dawid Kujawa,

PĘD JĘZYKA, PĘDY SŁÓW

A A A
Szymon Szwarc dał się już poznać jako obdarzony ciekawą, energiczną dykcją twórca wierszy, w których kolokacje używane na co dzień poddawane są długotrwałym, wymyślnym torturom, a metafory często piętrzą się niemal bez końca, okrężnymi drogami prowadząc czytelnika w odległe rejony, aby następnie tam go porzucić, zostawiając mu na pocieszenie efektowną puentę. Nie znaczy to oczywiście, że sama puenta ma tu znaczenie nadrzędne: nie „skłania do refleksji” i nie „mówi o podstawowych prawdach” – może za to przenicować wiersz, przez co czytelnik nie trafi już tam, skąd przyszedł. Tym, co sprawia największą przyjemność podczas lektury utworów Szwarca, jest jednak sam, mówiąc słowami autora, „bieg z przeszkodami”.

W debiutanckim „Kocie w tympanonie” jak na pierwszą książkę dość obszernym i bardzo niespójnym – czytamy: „Przekaz wiersza / pojawia się z opóźnieniem jak owoc/ i załamuje gałąź”. Nowy tom toruńskiego poety, zatytułowany „Umowa o dzieło”, wydany nakładem WBPiCAK, wyraźnie wskazuje, że dla poety fraza ta zachowała aktualność. Szwarc czasem przycina splątane, rachityczne, rozrastające się we wszystkie strony gałęzie swoich wierszy, ale nigdy nie pozwala na nich kwitnąć ciężkim, niesmacznym owocom. „[…] Poznanie przynosi szereg odwróconych doznań” („Zasięg”) – trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że podmiot Szwarca nad ciężar poznania przedkłada lekkość doznania, oczywiście  językowego.

W „Wykładach amerykańskich” Italo Calvino pisał: „Możemy uznać, że od stuleci o literaturę rywalizują dwie tendencje: pierwsza stara się pozbawić język ciężaru, sprawić, by unosił się nad rzeczami niczym obłok […]; druga tendencja usiłuje nadać językowi ciężar, objętość […]” (zob tegoż: „Wykłady amerykańskie. Sześć przypomnień dla przyszłego tysiąclecia”, przeł. A. Wasilewska, Warszawa 2009, s. 24). Zarysowana tu opozycja stanowi chyba dla Szwarca istotny punkt odniesienia, bo choć jego podmiot nieczęsto artykułuje to wprost (w najbardziej wyrazisty sposób bodajże w utworze „Mokra robota”: „Jeszcze chwila i dojdzie / do nas, co mieliśmy zrobić. Wpierw jednak sobie / zapalmy. Żeby i wiersz był nieco lżejszy”), to podskórnie wyczuwa się w tomie wielką niechęć do przyciężkich, statycznych fraz i związaną z nią ciągłą potrzebę „zrzucania balastu”. Dzięki temu poezja ta zachowuje swoją wyjątkową dynamikę, wymyka się jednoznacznym odczytaniom i zdaje się nieprzerwanie uciekać przed czytelnikiem, tylko raz na jakiś czas oglądając się za siebie.

Mam wrażenie, że ulubionym sposobem poety na pozbywanie się „ciężaru” jest stosowane charakterystycznych dla niego zaskakujących przerzutni, w których zwykle jedno słowo, inicjujące drugi z zaangażowanych w ten zabieg wersów, radykalnie przełamuje dykcję całej wypowiedzi. W wierszu „Człowiek przyszłości” przeczytać możemy: „[…] przez całe dorosłe / życie próbuje zrobić coś naprawdę / głupiego”. W utworze „Bardzo ładne zdjęcie” trafimy na zdanie „Po jakimś czasie / […] zadzwonił / właściciel w sprawie swojej zaginionej / komórki”. Owa potrzeba lekkości bardzo silnie manifestuje się również w zgrabnie zaaranżowanym zazębieniu, które kompromituje tragizm egzystencjalnej refleksji: „nie wiemy co będzie / na śniadanie” („Traktat o marchewce”). Trudno jednak nie zwrócić uwagi na – także umieszczane przez Szwarca w przerzutniach – metafory dopełniaczowe w rodzaju „pniaka dnia”, „słoi wieczoru”, „swetra biogramu” czy „silniczków potrzeb”, które prawdopodobnie wcale nie byłby irytujące – bo działają przecież nieźle – gdyby nie ich mocno rzucający się w oczy nadmiar.

Pierwsze słowa wiersza „Cło”, otwierającego książkę, jasno sygnalizują czytelnikowi, jaki jest pożądany tryb lekturowy „Umowy o dzieło”, na jakiej częstotliwości „najwygodniej” będzie mu odbierać tom, proponują mu bowiem zajęcie pewnej konkretnej postawy wobec samych tekstów ale i wobec podmiotu lirycznego. „Gościu, / pocałuj mnie jak człowieka, / jak człowiek” – owszem, czytelnik ma być czuły, w czasie lektury proces hermeneutyczny ma zostać wyparty przez akt erotyczny, zdaje się jednak, że niewiele ma to wspólnego ze znaną nam postacią la plasir du texte. Gest, jakiego wymaga się od odbiorcy, wykonywany ma być w ramach pewnego układu zawartego w wyniku chłodnej kalkulacji: to po prostu cło, jakie czytelnik zapłacić musi za „znaczenia” przerzucane przez granice reprezentacji. A zaznaczyć trzeba, że zarówno podmiot, jak i czytelnik tomu właściwie ciągle znajdują się o krok od tej granicy, często nawet nie wiedząc, po której stronie: „Jeżeli wiesz, kiedy / to znaczy, to znaczy, że już nie jestem w stanie / dokładnie wskazać, kiedy” („Zasięg”).

Czasem pojawiają się tu nawet nieśmiałe próby zawieszenia destrukcyjnej siły retoryki i „opowiedzenia o czymś”, jak w drugiej części wiersza „Pierniki i twierdzenia”, gdzie oznajmia się nam, że impulsem do powstania utworu (a raczej „obłędnego żyta”, które w nim wyrosło) było „posianie kluczy”. Zwykle jednak wszelkie starania – rzecz jasna starania rzekome – przejścia na ten poziom wypowiedzi kończą się fiaskiem, niemożnością wyrażenia, „jąkaniem” zatrzymującym czytelnika na powierzchni słów („Jeśli da się to powtórzyć, / żyje dwa razy” – „Pierniki i twierdzenia"), bowiem opis doświadczenia jest przez podmiot Szwarca, jakby zupełnie poza jego intencją, „niechcący”, kompromitowany lub zniekształcany. Mimikra, do której poeta na naszych oczach usiłuje zmusić słowa, nigdy nie może zajść w pełni, bo te, nawet jeśli na moment nabiorą ciężaru i zaczną pełnić swoją „właściwą” funkcję, to tylko po to, żeby po chwili ujawnić kpiarski charakter tego gestu („zaczyna się poważnie / na temat wreszcie / jakiegoś końca, ale go nie ma, bo właśnie / «zaczyna» […]). W „Czarnych porzeczkach” językową ekspresję katalizuje przeglądanie się podmiotu w łyżce. Jest on teraz niczym Parmigianino z wiersza Johna Ashbery’ego, a zdeformowane odbicie jego twarzy wiele mówi o naturze mimesis: „Słowa to tylko spekulacja / (Od łacińskiego speculum, lustro)” (zob. tegoż: „Wykłady amerykańskie. Sześć przypomnień dla przyszłego tysiąclecia”, przeł. A. Wasilewska, Warszawa 2009, s. 24). 

Szwarc, świadom faktu, że nie jest w stanie zapanować nad rozpędzonym językiem, nie próbuje zatrzymać jego ruchu, ale stara się uczynić z jego „nadpobudliwości” atut swojej poezji i robi to na dwa – co najmniej – sposoby. Czasem, jak w swoich długich poematach, które mają strukturę wielowarstwowych labiryntów i opierają się często na maksymalnym eksploatowaniu polisemii – co chwilami bywa uciążliwe – po prostu pozwala językowi się pienić (choć, biorąc pod uwagę powracającą w tomie dendrologiczną metaforykę, właściwsze byłoby tu chyba słowo „krzewić”), a słowom aranżuje schadzki przypominające Lautréamontowskie spotkanie maszyny do szycia i parasola na stole sekcyjnym.

W innych miejscach, co moim zdaniem przynosi ciekawsze efekty, poeta wpuszcza ów silny strumień języka w rekurencyjne pętle: zabieg taki znajdziemy między innymi w wierszu tytułowym: „[…] wykonawca zobowiązuje się wykonać/ dzieło polegające na unicestwieniu/ umowy”, w utworze „Wielki test jądrowy”: „Gwiazd jest tyle, ile pomieści świadomość/ dziecka, które nie może zasnąć z powodu rzeczywistej ilości / gwiazd”) czy w „Czarnych porzeczkach”: „Możemy być / razem i śpiewać w przedziale tej samotnej pieśni”. Poprzez takie operacje Szwarc kieruje energię językową na nią samą i tworzy hipnotyczny loop; wówczas strumień języka intensywnie krąży po wyraźnie wyznaczonej trasie, goniąc własny ogon – nigdy jednak, ani na chwilę, nie traci swojej prędkości.
Szymon Szwarc: „Umowa o dzieło”.  WBPiCK. Poznań 2014.