ŚWIADEK UMIERANIA (ANNA AUGUSTYNIAK: 'KOCHAŁAM, KIEDY ODESZŁA')
A
A
A
„Kochałam, kiedy odeszła” to zbiór luźnych, ułożonych niechronologicznie zapisków córki będącej świadkiem umierania matki na raka. Mimo niewielkiej objętości, książkę czyta się długo. Opowieści o śmierci, jaką snuje Anna Augustyniak, nie sposób przełknąć w jeden wieczór. Jest wyczerpująca psychicznie, na przemian patetyczna i epatująca fizjologią, anielska i ziemska, szukająca pociechy w religii i wadząca się z Bogiem zsyłającym cierpienie oraz śmierć na ukochaną osobę.
Grażyna Borkowska w recenzji zamieszczonej na okładce publikacji chwali autorkę za to, że „sięga po różne konwencje i języki – układa treny i rapsody, śpiewa pieśni i elegie, wchodzi w świat okrutnej baśni”. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że te partie utworu, w których Anna Augustyniak czerpie z literackich tradycji funeralnych, stosując archaiczny szyk przestawny i idealizując matkę, są najbardziej sztampowe, a przez to niezbyt przejmujące: „We wszystkie poranki i wieczory, i w porze obiadu także rozmowy prowadziła ze mną. A gdy głos jej już zanikać zaczął, obojętność na sprawy świata tego zachłannie ją nam odejmowała, ja słowa skierowałam do ojca. Po siedemnaście razy dziennie dzwoniłam, by szelest na łóżku matki odtwarzał mi głosem swym. Bałam się, by chwili jakiejś nie przeoczyć” (s. 165).
O wiele bardziej realistyczne i przekonujące okazują się te fragmenty, które pokazują utopijność ars bene moriendi, podobnie jak czynił to Tadeusz Rózewicz w tomie „Matka odchodzi”. Do śmierci nie sposób się przygotować, ani gdy jest się jej bezwolnym świadkiem, ani gdy samemu się umiera. Na łożu boleści nie ma miejsca na patetyczne przemowy do bliskich, jest tylko powolny rozkład ciała i umysłu.
Matka i córka w książce Anny Augustyniak, mimo wszystko, podejmują heroiczne, z góry skazane na klęskę próby wypierania myśli o chorobie i śmierci, a potem – oswajania ich. Matka, która dowiedziawszy się o chorobie, nie mogła znieść myśli o amputacji piersi, powoli uczy się żyć z protezą. Później, gdy ma przerzuty do kości, wmawia otoczeniu i sobie samej, że przyczynę dolegliwości nie stanowi rak, lecz starość. Córka z kolei ukrywa przed matką, że lekarz, który przychodzi na wizyty domowe, jest pracownikiem hospicjum, gdzie się umiera, a nie szpitala, gdzie się leczy. Obie próbują też zaprzeczać nieuchronności śmierci poprzez śmiech: „Raz powiedziałaś: Tyle tej chemii we mnie, że robaki mnie nie zjedzą. Ależ ja głośno rechotałam! W szpitalu to było, zabić śmiechem całe robactwo świata chciałam, bo gdyby jednak za mało tej chemii albo głodne akurat… (…) Matką Boską chcesz być, wniebowzięcie ci się marzy. Wzlecieć bym do nieba chciała, żeby rozkładu nie było, a i wy problemu nie mielibyście” (s. 148).
Nie tylko w umieraniu, ale również w żałobie nie ma niczego wzniosłego. Obrządki funeralne składają się z serii prozaicznych czynności, wykonywanych przez pracowników zakładu pogrzebowego w sposób mechaniczny: „Z pogrzebami to ja nie mam za wiele do czynienia i myślałam, że na cmentarzu będzie jakoś uroczyściej niż w kościele. A tu trumna buch z samochodu na ziemię. A tu krzyż łup na ziemię. Poturbował się nam ten Chrystus na krzyżu. Współczuć mu nie należy, bo życie na ziemi jest przygodne, niech się przekona, jak łatwo w proch się obrócić. No i z mamusią nam szybko poszło, ani się obejrzałam. Rachu ciachu i do piachu. (…) Wyszło najgłupiej, jak mogło” (s. 136).
Córka przeżywa żałobę na różne sposoby. Czasami szuka samotności, przestaje dbać o swoje ciało, myć się. Kiedy indziej przeciwnie, pragnie ucieczki od cierpienia, nie ma zamiaru bezustannie się umartwiać, upajać żalem, sztucznie go pogłębiać: „»Podczas dwunastu miesięcy od pochówku należy wstrzymywać się od rozrywek «. To trudne, myślę, biorąc w palce krewetkę królewską, z której spływa słodki sos teriyaki i pokazują się kawałeczki czosnku. Jak ona błyszczy, cała wpycham do ust, gryzę, rozrywam, rozcieram na języku, łykam, dławiąc się trochę, bo wielka taka. Rozkosz. W końcu czuję rozkosz. To moja uciecha, frajda i rozrywka, a minęło dopiero sto jedenaście dni. Przeciwko komu? Przeciwko sobie jestem. Nie wypłakuję bólu, nie wyśpiewuję go. Wstawienniczych świec nie zapalam. Wchłaniam radości. Zasypuję radościami tamten pochówek w sobie. Już nie ma ciała rozgryzanego przez cierpienie, rozrywanego bólem, rozcieranego piekącym językiem ognia, połkniętego przez ziemię. Wesołe jest życie bez smutku” (s. 175).
Jak widać, ucieczka od cierpienia wcale nie okazuje się łatwiejsza, aniżeli pogrążanie się w nim. Myśli o matce nie sposób odpędzić. Osieroconej córce nawet łakomie zjadana krewetka kojarzy się z ciałem matki zżeranym przez chorobę.
Tytuł „Kochałam, kiedy odeszła” może się odnosić do matki, z której śmiercią bohaterka nie umiała się oswoić, na którą nie była w stanie się przygotować, nagle przestając odczuwać przywiązanie. Równie dobrze tytuł ten może jednak dotyczyć Amada, partnera bohaterki. Miłość, zwłaszcza fizyczna, jest czymś, co nie daje się pogodzić ze śmiercią, co przynosi zupełnie przeciwne uczucia. Córka cierpiąca z powodu choroby i śmierci matki jest zupełnie inną osobą, niż kochanka zachwycona ciałem swojego wybranka, a jednak obie te nieprzystające do siebie osoby muszą na przemian egzystować w jednej kobiecie: „Nie potrafiłam ci powiedzieć o moim najlepszym kochanku. Nie miałam odwagi. Dopiero we śnie oznajmiłam ci, że Amad wziął mnie na pieska. (…) Wieczorem zadzwoniłam wszystko ci opowiedzieć. Jak zwykle nie potrafiłam” (s. 38).
O miłości i seksie trudno rozmawiać nie tylko z umierającą matką, ale w ogóle z matką. Bohaterka staje zatem na rozdrożu między rolą córki i kochanki, między idealizowaną więzią z rodzicielką porównywaną do nieskalanej Bogurodzicy i poniekąd również idealizowaną, ale w zupełnie odmienny sposób, relacją z Amadem. W istocie staje między śmiercią a życiem, niczym radosne kocięta, które „mieszkają ze swoją mamą w budce przy grobie. Na poduszeczce zielonej śpią, a dobrzy ludzie przynoszą im jedzenie. (…) Żyć nie umierać. To co, że na cmentarzu.” (s. 169). Życie bowiem zawsze wygrywa, dopóki nie przyjdzie śmierć.
Grażyna Borkowska w recenzji zamieszczonej na okładce publikacji chwali autorkę za to, że „sięga po różne konwencje i języki – układa treny i rapsody, śpiewa pieśni i elegie, wchodzi w świat okrutnej baśni”. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że te partie utworu, w których Anna Augustyniak czerpie z literackich tradycji funeralnych, stosując archaiczny szyk przestawny i idealizując matkę, są najbardziej sztampowe, a przez to niezbyt przejmujące: „We wszystkie poranki i wieczory, i w porze obiadu także rozmowy prowadziła ze mną. A gdy głos jej już zanikać zaczął, obojętność na sprawy świata tego zachłannie ją nam odejmowała, ja słowa skierowałam do ojca. Po siedemnaście razy dziennie dzwoniłam, by szelest na łóżku matki odtwarzał mi głosem swym. Bałam się, by chwili jakiejś nie przeoczyć” (s. 165).
O wiele bardziej realistyczne i przekonujące okazują się te fragmenty, które pokazują utopijność ars bene moriendi, podobnie jak czynił to Tadeusz Rózewicz w tomie „Matka odchodzi”. Do śmierci nie sposób się przygotować, ani gdy jest się jej bezwolnym świadkiem, ani gdy samemu się umiera. Na łożu boleści nie ma miejsca na patetyczne przemowy do bliskich, jest tylko powolny rozkład ciała i umysłu.
Matka i córka w książce Anny Augustyniak, mimo wszystko, podejmują heroiczne, z góry skazane na klęskę próby wypierania myśli o chorobie i śmierci, a potem – oswajania ich. Matka, która dowiedziawszy się o chorobie, nie mogła znieść myśli o amputacji piersi, powoli uczy się żyć z protezą. Później, gdy ma przerzuty do kości, wmawia otoczeniu i sobie samej, że przyczynę dolegliwości nie stanowi rak, lecz starość. Córka z kolei ukrywa przed matką, że lekarz, który przychodzi na wizyty domowe, jest pracownikiem hospicjum, gdzie się umiera, a nie szpitala, gdzie się leczy. Obie próbują też zaprzeczać nieuchronności śmierci poprzez śmiech: „Raz powiedziałaś: Tyle tej chemii we mnie, że robaki mnie nie zjedzą. Ależ ja głośno rechotałam! W szpitalu to było, zabić śmiechem całe robactwo świata chciałam, bo gdyby jednak za mało tej chemii albo głodne akurat… (…) Matką Boską chcesz być, wniebowzięcie ci się marzy. Wzlecieć bym do nieba chciała, żeby rozkładu nie było, a i wy problemu nie mielibyście” (s. 148).
Nie tylko w umieraniu, ale również w żałobie nie ma niczego wzniosłego. Obrządki funeralne składają się z serii prozaicznych czynności, wykonywanych przez pracowników zakładu pogrzebowego w sposób mechaniczny: „Z pogrzebami to ja nie mam za wiele do czynienia i myślałam, że na cmentarzu będzie jakoś uroczyściej niż w kościele. A tu trumna buch z samochodu na ziemię. A tu krzyż łup na ziemię. Poturbował się nam ten Chrystus na krzyżu. Współczuć mu nie należy, bo życie na ziemi jest przygodne, niech się przekona, jak łatwo w proch się obrócić. No i z mamusią nam szybko poszło, ani się obejrzałam. Rachu ciachu i do piachu. (…) Wyszło najgłupiej, jak mogło” (s. 136).
Córka przeżywa żałobę na różne sposoby. Czasami szuka samotności, przestaje dbać o swoje ciało, myć się. Kiedy indziej przeciwnie, pragnie ucieczki od cierpienia, nie ma zamiaru bezustannie się umartwiać, upajać żalem, sztucznie go pogłębiać: „»Podczas dwunastu miesięcy od pochówku należy wstrzymywać się od rozrywek «. To trudne, myślę, biorąc w palce krewetkę królewską, z której spływa słodki sos teriyaki i pokazują się kawałeczki czosnku. Jak ona błyszczy, cała wpycham do ust, gryzę, rozrywam, rozcieram na języku, łykam, dławiąc się trochę, bo wielka taka. Rozkosz. W końcu czuję rozkosz. To moja uciecha, frajda i rozrywka, a minęło dopiero sto jedenaście dni. Przeciwko komu? Przeciwko sobie jestem. Nie wypłakuję bólu, nie wyśpiewuję go. Wstawienniczych świec nie zapalam. Wchłaniam radości. Zasypuję radościami tamten pochówek w sobie. Już nie ma ciała rozgryzanego przez cierpienie, rozrywanego bólem, rozcieranego piekącym językiem ognia, połkniętego przez ziemię. Wesołe jest życie bez smutku” (s. 175).
Jak widać, ucieczka od cierpienia wcale nie okazuje się łatwiejsza, aniżeli pogrążanie się w nim. Myśli o matce nie sposób odpędzić. Osieroconej córce nawet łakomie zjadana krewetka kojarzy się z ciałem matki zżeranym przez chorobę.
Tytuł „Kochałam, kiedy odeszła” może się odnosić do matki, z której śmiercią bohaterka nie umiała się oswoić, na którą nie była w stanie się przygotować, nagle przestając odczuwać przywiązanie. Równie dobrze tytuł ten może jednak dotyczyć Amada, partnera bohaterki. Miłość, zwłaszcza fizyczna, jest czymś, co nie daje się pogodzić ze śmiercią, co przynosi zupełnie przeciwne uczucia. Córka cierpiąca z powodu choroby i śmierci matki jest zupełnie inną osobą, niż kochanka zachwycona ciałem swojego wybranka, a jednak obie te nieprzystające do siebie osoby muszą na przemian egzystować w jednej kobiecie: „Nie potrafiłam ci powiedzieć o moim najlepszym kochanku. Nie miałam odwagi. Dopiero we śnie oznajmiłam ci, że Amad wziął mnie na pieska. (…) Wieczorem zadzwoniłam wszystko ci opowiedzieć. Jak zwykle nie potrafiłam” (s. 38).
O miłości i seksie trudno rozmawiać nie tylko z umierającą matką, ale w ogóle z matką. Bohaterka staje zatem na rozdrożu między rolą córki i kochanki, między idealizowaną więzią z rodzicielką porównywaną do nieskalanej Bogurodzicy i poniekąd również idealizowaną, ale w zupełnie odmienny sposób, relacją z Amadem. W istocie staje między śmiercią a życiem, niczym radosne kocięta, które „mieszkają ze swoją mamą w budce przy grobie. Na poduszeczce zielonej śpią, a dobrzy ludzie przynoszą im jedzenie. (…) Żyć nie umierać. To co, że na cmentarzu.” (s. 169). Życie bowiem zawsze wygrywa, dopóki nie przyjdzie śmierć.
Anna Augustyniak: „Kochałam, kiedy odeszła”. Wydawnictwo Nisza. Warszawa 2013.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |