NA PODBÓJ NOCNYCH PARKIETÓW (COLDPLAY: 'GHOST STORIES')
A
A
A
Zaczyna się spokojnie. „Always in My Head” wyróżnia się spokojnym, nieco samotnie brzmiącym wokalem wybijającym się z monotonnego i jednostajnego tła. Chris Martin śpiewa bardzo kojąco. Mimo niewątpliwego spokoju utwór przywodzi na myśl kontrast między trzymaną na wodzy perkusją, wprost rwącą się do szybszego tempa a głosem wokalisty, który nigdzie się nie spieszy, swojej opowieści nie rozwija. Ucina ją w połowie krótkim dźwiękiem i już cały Coldplay przechodzi do kolejnego utworu. Przywodzi to na myśl płytę „Viva la Vida”, gdzie „Life In Technicolor” zaczynał całość bardzo obiecująco.
„Ghost Stories”, najnowsza płyta Coldplay (bo o tym mowa) niczym szczególnym się nie wyróżnia na fali brit-popowego monodźwięku, który opanował arenę indie-rocka. Płyta brzmi bardzo chwytliwie, a co drugi utwór wpada w ucho i nadaje się do promowania w stacjach radiowych. W pewien sposób poszczególne utwory stają się rozwinięciem tego pierwszego – płyta jest bowiem pewnego rodzaju muzyczną eskalacją. Stonowany, cichutki „Always in My Head”, głośniejszy i bardziej dopracowany „Magic”. Za nimi „Ink” – utwór ciepły, nostalgiczny, nagrany w szybszym tempie, a mimo to bez wrażenia pośpiechu. Martin śpiewa go tak samo powoli, jak dwa poprzednie. Utwór pełen jest przeciągniętych sylab i irytującego entuzjazmu w tle. W efekcie brzmi na tyle świeżo, by zakwalifikować się do ścieżki dźwiękowej dobrej komedii romantycznej, albo przynajmniej jako radiowy szlagier lata 2014.
Motyw miłości na „Ghost Stories” jest tak słodki, że aż przesłodzony. „True Love” pobrzmiewa jak wczesne Radiohead, a Martin śpiewa niczym Artur Rojek (oczywiście w swym najbardziej męskim brzmieniu) dla nastoletnich tłumów. Co ciekawe – ta aranżacja wcale nie przydaje „True Love” tandety, a wręcz przeciwnie. Wszechobecny na albumie spokój i tu sprawia swoje czary-mary – utwór jest refleksyjny, przemyślany, ekspresyjny. Stosunkowo długi, bo poprzednie trzy kompozycje były muzycznymi sprintami. Dalej utwór „Midnight” smętnie ciągnie się w „Another’s Arms”. „Oceans” faluje równie płynnie. Hitem całej płyty, radiowych list przebojów i parkietów jest jednak „A Sky Full Of Stars”. Piosenka, której bliżej do dyskotekowych brzmień, oparta jest na syntezatorach, prostej perkusji i chwytliwej melodii w refrenach. Jej beat sprawi, że niejedna nastoletnia, pijana ręka wystrzeli w górę by rytmicznie kiwać się wraz z Martinem. W końcu Coldplay zrozumiał, co sprzedaje się najlepiej. W zasadzie już na „Mylo Xyloto” próbowali wejść w podobne brzmienia, ale nie wiedzieli zbyt dobrze, jak to zrobić. Płyta, choć niezła, nie okazała się wtedy hitem. Teraz, zwłaszcza przy „A Sky… ” widać wyraźnie jak wiele może zmienić dobra produkcja.
Połączenie wszystkich tych muzycznych aspektów zaowocowało rzeczywiście dobrym albumem. To co na początku wydaje się mdłe, z czasem zyskuje. W ostatecznym rozrachunku album nie wydaje się taki „młodociany”. „Ghost Stories” stoi zdecydowanie bliżej najlepszego albumu Coldplay – „Viva La Vida”. Być może nawet wyprzedza perełkę z 2008 roku. Jest lepszy ze względu na mocniejsze kompozycje. Ów dziwny spokój na płycie powoduje, że utwory w zasadzie nie rozkręcają się, a jedynie urywają niedokończone. Równie dobrze mogłyby stanowić preludia do właściwych nagrań. Powodują niedosyt: melancholii, tanecznego flow, muzycznych struktur. To taki typ muzyki, który w Wielkiej Brytanii uprawiali „późni Floydzi”, Arena czy Marillion, czyli długie, mocne kawałki o różnych fazach i natężeniach. A może Coldplay powinien w końcu nagrać utwór, który potrwa dziesięć, dwadzieścia minut. Wtedy mieliby szansę nie tylko na uznanie krytyków, ale przede wszystkim na świetny album.
„Ghost Stories”, najnowsza płyta Coldplay (bo o tym mowa) niczym szczególnym się nie wyróżnia na fali brit-popowego monodźwięku, który opanował arenę indie-rocka. Płyta brzmi bardzo chwytliwie, a co drugi utwór wpada w ucho i nadaje się do promowania w stacjach radiowych. W pewien sposób poszczególne utwory stają się rozwinięciem tego pierwszego – płyta jest bowiem pewnego rodzaju muzyczną eskalacją. Stonowany, cichutki „Always in My Head”, głośniejszy i bardziej dopracowany „Magic”. Za nimi „Ink” – utwór ciepły, nostalgiczny, nagrany w szybszym tempie, a mimo to bez wrażenia pośpiechu. Martin śpiewa go tak samo powoli, jak dwa poprzednie. Utwór pełen jest przeciągniętych sylab i irytującego entuzjazmu w tle. W efekcie brzmi na tyle świeżo, by zakwalifikować się do ścieżki dźwiękowej dobrej komedii romantycznej, albo przynajmniej jako radiowy szlagier lata 2014.
Motyw miłości na „Ghost Stories” jest tak słodki, że aż przesłodzony. „True Love” pobrzmiewa jak wczesne Radiohead, a Martin śpiewa niczym Artur Rojek (oczywiście w swym najbardziej męskim brzmieniu) dla nastoletnich tłumów. Co ciekawe – ta aranżacja wcale nie przydaje „True Love” tandety, a wręcz przeciwnie. Wszechobecny na albumie spokój i tu sprawia swoje czary-mary – utwór jest refleksyjny, przemyślany, ekspresyjny. Stosunkowo długi, bo poprzednie trzy kompozycje były muzycznymi sprintami. Dalej utwór „Midnight” smętnie ciągnie się w „Another’s Arms”. „Oceans” faluje równie płynnie. Hitem całej płyty, radiowych list przebojów i parkietów jest jednak „A Sky Full Of Stars”. Piosenka, której bliżej do dyskotekowych brzmień, oparta jest na syntezatorach, prostej perkusji i chwytliwej melodii w refrenach. Jej beat sprawi, że niejedna nastoletnia, pijana ręka wystrzeli w górę by rytmicznie kiwać się wraz z Martinem. W końcu Coldplay zrozumiał, co sprzedaje się najlepiej. W zasadzie już na „Mylo Xyloto” próbowali wejść w podobne brzmienia, ale nie wiedzieli zbyt dobrze, jak to zrobić. Płyta, choć niezła, nie okazała się wtedy hitem. Teraz, zwłaszcza przy „A Sky… ” widać wyraźnie jak wiele może zmienić dobra produkcja.
Połączenie wszystkich tych muzycznych aspektów zaowocowało rzeczywiście dobrym albumem. To co na początku wydaje się mdłe, z czasem zyskuje. W ostatecznym rozrachunku album nie wydaje się taki „młodociany”. „Ghost Stories” stoi zdecydowanie bliżej najlepszego albumu Coldplay – „Viva La Vida”. Być może nawet wyprzedza perełkę z 2008 roku. Jest lepszy ze względu na mocniejsze kompozycje. Ów dziwny spokój na płycie powoduje, że utwory w zasadzie nie rozkręcają się, a jedynie urywają niedokończone. Równie dobrze mogłyby stanowić preludia do właściwych nagrań. Powodują niedosyt: melancholii, tanecznego flow, muzycznych struktur. To taki typ muzyki, który w Wielkiej Brytanii uprawiali „późni Floydzi”, Arena czy Marillion, czyli długie, mocne kawałki o różnych fazach i natężeniach. A może Coldplay powinien w końcu nagrać utwór, który potrwa dziesięć, dwadzieścia minut. Wtedy mieliby szansę nie tylko na uznanie krytyków, ale przede wszystkim na świetny album.
Coldplay: „Ghost Stories” [Parlophone/Atlantic, 2014].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |