
KTO NAM WYRWAŁ SERCA?
A
A
A
(…) nie przejmuj się nazbyt że jesteśmy jeb
Kamil Brewiński
Kamil Brewiński
„Clubbing” Kamila Brewińskiego zebrał od czasu swojej ubiegłorocznej premiery całkiem sporo recenzji i omówień. Doczekał się nawet jednej pracy naukowej z dziedziny wersologii, co należy uznać za świadectwo niebywałego (jak na debiut) zainteresowania. Tomik poddali krytycznej obróbce wytrawni i uznani komentatorzy poezji polskiej (m.in. Kozioł, Kaczmarski, Skurtys czy Kałuża), a sam autor wydawał się zadowolony z poziomu i zakresu tej recepcji. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, iż mimo entuzjazmu środowiska i nominacji do Silesiusa „Clubbing” wciąż pozostaje „niedoczytany”, a większość wspomnianych recenzji prześlizgnęła się obok wyzwań interpretacyjnych, jakie stawia on czytelnikowi, skupiając się na rzetelnym omówieniu spraw ważnych w perspektywie literaturoznawczej (jak choćby rola trzynastozgłoskowca), ale według mnie drugorzędnych, jeśli nie towarzyszy im propozycja interpretacji całościowej. Tytułowy clubbing, jedna z ważnych praktyk kulturowych współczesności, nikomu właściwie (poza Adamem Wiedemannem) nie wydał się sprawą na tyle istotną, by poświęcić mu więcej niż kilka zdań.
Być może stało się tak dlatego, że w swoich wierszach Brewiński próbuje przerzucić mosty między światami nastawionymi do siebie raczej niechętnie? Ilu znawców/czytelników poezji ma bowiem za sobą wyczerpujące doświadczenie ostrego imprezowania w podmiejskiej dyskotece? Ile poetek i poetów ma za sobą doświadczenie prawdziwego clubbingu w „weneckich piwnicach”, w narkotycznym ciągu i ramię w ramię z tłumem, który utracił wszelki kontakt z tzw. kulturą wysoką, bo wyżej ceni sobie lokale z ogłuszającym bitem, aniżeli knajpy, w których odbywają się wieczorki poetyckie lub prowadzi się rozmowy na „wysokim” poziomie?
Jak się bawią ludzie kulturalni?
Pamiętam, jak przy okazji debiutu Doroty Masłowskiej toczyła się burzliwa dyskusja wokół tego, czy literatura – powołana przecież do uwznioślania egzystencji i roztrząsania ważkich dylematów duchowych i moralnych – w ogóle powinna zajmować się figurą „dresiarza”, czyli stereotypowego idioty, z którym większość osób „kulturalnych” nie chciałaby mieć nic do czynienia. Krytycy zarzucający Masłowskiej pauperyzację literatury wprost wyrażali swój protekcjonalny stosunek do motłochu reprezentowanego przez łysego „buca” w sportowym stroju – parobka naszych czasów, który wymknął się spod kontroli warstw „oświeconych” i próbuje dyktować im swoje warunki. W debacie tej nie pojawił się głos, który wskazałby na niebezpieczeństwo subkulturowych generalizacji: czy ludzie wrażliwi i inteligentni nie mogą chodzić w dresie, używając przy tym amfetaminy zamiast etanolu i słuchając Armina van Burena zamiast Pendereckiego? Nikt również nie podniósł kwestii odpowiedzialności osób bardziej świadomych za poziom kompetencji kulturowych gorzej wykształconych jednostek.
W międzyczasie teza o rozmyciu granic między kulturą wysoką a niską, czyli – umownie – kulturą elit i ludową rozrywką stała się powtarzanym do znudzenia komunałem. Jednakże w codziennych kontaktach między różnymi sferami kultury granicę tę nadal chętnie się konserwuje. Podziały wzmacnia wzajemna pogarda, względnie: poczucie niezrozumienia, braku języka, wspólnych doświadczeń, tematów i zainteresowań. Jest to dziwne, dlatego że wszyscy przecież, niezależnie od klasy społecznej, wyborów estetycznych, pochodzenia, wykształcenia, dochodów czy sposobów spędzania wolnego czasu, napiętnowani jesteśmy (choć w niejednakim stopniu) cierpieniem oraz trudną do zniesienia świadomością śmierci. Ta arcybanalna oczywistość nie przyczyniła się jednak do zawiązania szczątkowych choćby form realnej wspólnoty. Obserwujemy wręcz proces odwrotny: postępujące różnicowanie, którego horyzontem jest paraliż komunikacyjny.
Rozziew między różnymi subkulturami nie dotyczy w równym stopniu wszystkich praktyk (czego dobrym przykładem jest choćby popyt na ambitne seriale, rosnący niezależnie od podziałów estetycznych). Uderzył on jednak wyjątkowo dotkliwie w poezję współczesną – krąg jej odbiorców skurczył się do rozmiarów bezprecedensowych w historii mowy wiązanej. Aktualnie cieszy się ona zainteresowaniem niemal wyłącznie poetów oraz garstki krytyków i akademików, którzy są właściwie jedynymi depozytariuszami reguł umożliwiających czerpanie przyjemności estetycznej z ich wierszy (szkoła raczej skutecznie i na długo zniechęca do obcowania z liryką). Wyjątek, choć niezbyt spektakularny, stanowią twórcy otwarcie flirtujący z poetyką banału i prostych wzruszeń, jak na przykład Mistrzowie Poetyckiego Komunału (MPK): Szymborska i ks. Twardowski (którzy jako jedyni po 1989 roku zarabiali na wierszach) lub – z młodszych i żyjących – Krystyna Dąbrowska czy Piotr Macierzyński, specjaliści od nagród i wdzięcznej publiczności. Pozostali w mniejszym lub większym stopniu godzą się na mówienie do ograniczonego audytorium, często obrażając się na „całą resztę” zajętą sprawami przyziemnymi i niezdolną do nawiązania z nimi dialogu. W ten sposób odtwarzają znany z historii literatury konflikt między wybitnym artystą i ubogim duchowo „motłochem”, czyli rozmiłowanym w przeciętności tłumem. Konflikt ten w perspektywie krótkiego dystansu może przynosić pewne profity twórcze, ale w ostatecznym rozrachunku skutkuje pogłębieniem wspomnianego rozziewu: radykalnym osamotnieniem artysty i jeszcze większą niechęcią tłumu. Artysta umacnia granice narcystycznej izolacji, a tłum utwierdza się w dążeniu do przeciętności (na złość artystowskiej bufonadzie). Pojawia się pytanie: czy za tę cenę warto grać o stawkę wyjątkowości? I czy jedyna dostępna poecie opcja na praktykowanie liryki sprowadza się do wyboru między banałem a wyrafinowaną samotnością w getcie bohemy?
Mam wrażenie (bliskie niektórym intuicjom Pawła Kozioła), że Brewiński chce uniknąć takiego wyboru. Stawia go pod znakiem zapytania i ryzykuje wytyczenie alternatywnej ścieżki rozwoju poezji polskiej, wierząc – jak najwięksi w tym rzemiośle – że jej język „jest w ciągłym ruchu”. Właśnie w tej ryzykownej decyzji dostrzegam największą wartość jego debiutu i wciąż żałuję, że jurorzy Silesiusa nie byli w stanie należycie go docenić, w ostatecznym werdykcie wskazując na „dążącą do piękna” Martynę Buliżańską, poetkę sprawną warsztatowo, lecz zanurzoną po uszy wyłącznie w języku kontekstów elitarnych (w nagrodzonym tomiku „moja jest ta ziemia” dominują nieznośnie ograne motywy: witalistycznie postrzegana przyroda, judeochrześcijańskie rekwizytorium i Dostojewski).
Być może jednak – właśnie ze względu na skalę zasygnalizowanych tutaj barier komunikacyjnych między różnymi sferami kultury – nie było innej możliwości. Potwierdza to zwłaszcza recenzja Anny Kałuży z „Tygodnika Powszechnego”, która w „Clubbingu” dostrzegła „kolejną falę lingwistycznych zainteresowań”, a za wartość tej poezji uznała to, iż „zanurza się w odmętach języka, pokazuje efekty ostrej polaryzacji społecznej, rozśmiesza nas i kołysze rytmem”, bo atutem Brewińskiego jest według niej „ironia i zgrywa”.
Zadziwiające, że ten ponury tomik mógł zostać w ten sposób odczytany, ale i zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę sferę kultury, w jakiej obraca się Kałuża. Kwestia różnic pokoleniowych ma przy tym znaczenie drugorzędne. Nawet Paweł Kaczmarski (rocznik 91), czytelnik bez wątpienia wnikliwy, dostrzegł w „Clubbingu” przede wszystkim „semantyczny szum, ciąg nierozwikływalnych z założenia fraz oraz obrazów” (por. „Odra” nr 10/2013, 143–144), a więc poległ interpretacyjnie, opisując bardzo konkretne, choć podchwytliwie pseudonimowane, sytuacje liryczne.
Manichejczyk na bani
Podmiot „Clubbingu” nie jest oczywiście współczesnym bon vivantem, który zatraca się w tańcu sponsorowanym przez pakiet substancji psychoaktywnych. Daleko mu również do bohaterów „Kierunkowego 22”, przygnębiającej mikropowieści Daniela Kota, którzy żyją od jednej imprezy do drugiej, a w przerwach poddają się bezwiednie pustemu otępieniu. Mimo nastroju hedonistycznego karnawału, czyli tytułowego rajdu po knajpach, podmiot Brewińskiego nie potrafi się „wyluzować” – w „lotnej głębi kolorów” doświadcza przede wszystkim głębokiego smutku. Trudno nie zgodzić się z Jakubem Skurtysem, który na łamach „Litery” zauważył, że jest to podmiot „wyczerpany […], niestabilny emocjonalnie, rozedrgany w pozbawionym gruntu dyskotekowym tańcu”. Szukając zarówno ulgi od trawiącej go „chandry”, jak i kontaktu ze wspólnotą, nie stroni, rzecz jasna, od szerokiej gamy używek („instalacje wciągane przez przewody”, „ściemniony skun”, „paczuszka szkolnej kredy”, „totem”, który „się skrapla”, „wodorosty w lufce” itd.), ale jego zabawa ma gorzki, dekadencko-manichejski posmak. W „Karaoke” czytamy przecież, że „las się zwinął zostały kikuty”.
Wyalienowany z tłumu, zerka w stronę tych, którzy również wypadli z pościgu za Pascalowskim zającem (w wersji Brewińskiego: króliczkiem). Dlatego właśnie w „Clubbingu” dominują obrazy najmniej przyjemnego etapu zabawy, czyli „zwału” (który pojawia się nawet jako tytuł jednego z wierszy) lub „zjazdu” (w nomenklaturze alkoholowej: kaca), na który w swojej recenzji zwrócił uwagę Adam Wiedemann. Zwał to nieuchronny „martwy punkt” miejskich pielgrzymek, którym kończy się każda impreza. To nie tylko utrata sił fizycznych do dalszego dźwigania „fazy”, ale i symboliczna utrata wigoru – taedium vitae, czyli zasadniczy, nieredukowalny pesymizm, nędza egzystencji ku śmierci i dotkliwe poczucie samotności. Podmiot „Clubbingu” dzieli to doświadczenie z pozostałymi uczestnikami imprezy życia: postaciami, na które celnie zwrócił uwagę w swoim blurbie Konrad Góra:
„Jest kolejna kulawa, przechodnia miejscówka, jest w niej dziewczyna na kiblu, płacze, żre te łzy, z nagła pęka od rechotu. Kamil Brewiński jest poetą tej dziewczyny, tego kibla […].”
Wśród tych wygnańców dominują właśnie kobiety, z którymi podmiot Brewińskiego czuje szczególne powinowactwo. Żeńskie formy osobowe sporej części jego wyznań lirycznych (być może realizujących model liryki roli, jak np. w wierszach „DXH 130025” i „Wybieg”) świadczą wręcz o daleko posuniętej identyfikacji, co potwierdzają zwłaszcza frazy z wiersza „Ctrl+”: „kobiety mi podobne powierzają palce / mężczyźni im podobni powierzają serca”.
Dlaczego „foki z Narnii” zostały tak wyróżnione? Wydaje się, że z tego samego powodu, dla którego Brewiński rozsiał po „Clubbingu” poetycko „zużyte” róże: ze względu na ich wrażliwość, słabość (emocjonalną chwiejność), delikatność, otwartość, czyli cechy stereotypowo kojarzone w kulturze z pierwiastkiem żeńskim (co przywodzi na myśl zwłaszcza Wojaczka). Kobiety „na swoją obronę” mają tylko „miednice róże” – ich bezbronność w naturalny sposób przyciąga neurotycznego odszczepieńca. Do jego depresyjnego nastroju apelują: dziewczyna wrzucona w kierat absurdalnej pracy przy ulotkach, dwie „niewinne” imprezowiczki rewidowane przez policję, „młoda foka” opluwająca samochody „w małym korku chemii” itd.
Niemal za każdym razem Brewiński prezentuje nam te dziewczyny z niezwykłą czułością i troską (wyjątek stanowią np. wiersze „Lakier do paznokci” czy „Pejzaż 1.01 (Idylla)”). Nie sposób nie odnieść wrażenia, że czuje się wobec nich pewnym siebie samcem, mistrzem w sztuce zgrabnej pointy (co bardziej pasuje do flow Jasia Kapeli) lub reprezentantem „kultury wyższej”, mimo że kolejne obrazy przesuwają się przed oczami czytelnika dostojnym rytmem najważniejszej formy „wysokiego mówienia” w polskiej tradycji poetyckiej, czyli wierszem trzynastozgłoskowym.
Podkładka pod mysz optyczną
Brewiński jest poetą tych pogubionych dziewczyn, ale one wciąż nie wiedzą, że poezja może być zainteresowana ich problemami, że bez pogardy wkracza do ich świata i próbuje nawiązać z nimi kontakt. Niestety, w powszechnym wyobrażeniu figura poety nadal kojarzy się bardziej z frakiem Jacka Dehnela niż z dresem Kamila Brewińskiego. Pierwszy z nich, z powodu swojego oficjalnego stroju, prawdopodobnie nie przeszedłby selekcji na bramce typowego klubu, ale każda niechęć oparta jest na zasadzie sprzężenia zwrotnego, więc i sam Dehnel chętniej angażuje się w spotkania autorskie w bibliotekach powiatowych lub wieczorki poetyckie przy świecach i raczej nie tęskni za popularnością fanów dubstepu. Drugi z kolei gardzi konkursami „o popiersie lub o inne gówno”, lecz nie ma problemu z wjazdem na dowolną imprezę miejską, a mimo to – „w kałuży swojego cienia i z różą w ustach” – czuje się „rażąco” wyobcowany w rozbawionym tłumie.
Wyznacznikiem podziałów estetycznych jest dzisiaj przede wszystkim publiczny wizerunek (strój, odwiedzane lokale, używki), więc wybór odzieży nie jest sprawą niewinną. Nie przywołuję jednak tych stylizacji ze złośliwości (chociaż w codziennych wyborach bliżej mi do garderoby Brewińskiego). Sądzę natomiast, że podobne skróty myślowe – niezbędne do obsługi rzeczywistości w związku z dzisiejszym nadmiarem bodźców semantycznych – rządzą także recepcją poezji i ograniczają jej zakres oraz potencjał rozwoju. „Clubbing” udowadnia, że nie jesteśmy na nie skazani, choć za wcześnie jeszcze, by z tej okazji odtrąbić sukces poetyckiej rewolucji.
Brewiński zdecydowanym gestem zrzuca z ramion poezji frak Dehnela, nie rezygnując przy tym z mówienia „o czymś” (bo nie jest to żadna „wirówka nonsensu”, jak chciałaby to widzieć Kałuża), ani z lirycznego kunsztu i historycznego dziedzictwa mowy wiązanej (bo warsztatowo nie ustępuje autorowi „Żywotów równoległych”). Jego propozycja poetycka – o czym wspomniano w większości dotychczasowych recenzji „Clubbingu” – łączy z wyjątkową finezją wyświechtane rekwizyty liryczne (lustra, róże, serca, księżyce), tradycję wiersza metrycznego w jego najbardziej elitarnej odsłonie (trzynastozgłoskowiec), repozytorium tradycji literackiej (Feliński, Puszkin, Poe, O’Hara) i zasób leksykalny żywej mowy ulicy („żywe srebro” naturalnej mowy, o którym pisała Kałuża), czyli wielkomiejskiego slangu. Nie jest język ani „dresiarski”, ani „studenciarski”, jak chce to widzieć Adam Wiedemann. To język, którym dzisiejsi trzydziestolatkowie (mówię ze swojej perspektywy) posługują się każdego dnia, nie tracąc przy tym kontaktu z polszczyzną literacką. Możemy udawać, że jest inaczej lub gardzić tym zasobem, ale historycy literatury i językoznawcy powinni nas raczej zachęcać do wstrzemięźliwości i twórczych poszukiwań w obrębie każdego subkodu polszczyzny. Przykład sporu między Koźmianem i Mickiewiczem o „prostackie” rusałki i barbaryzmy – oraz fakt, że o Koźmianie nikt już nie pamięta – to chyba wystarczająca przestroga przed lekceważeniem żywej mowy.
Synkretyczna forma, która wyłania się z połączenia odległych idiomów, zostaje wykorzystana do oglądu panoramy współczesności w jej najbardziej charakterystycznych przejawach oraz nawiązania kontaktu między różnymi sferami kultury. Mieszanka ta nie służy ironicznej pogardzie wobec roztańczonej gawiedzi pozbawionej „kulturowych rudymentów” (takie wiersze ma na swoim koncie właśnie Jacek Dehnel), ani apoteozie beztroskiej imprezy w pogoni za króliczkiem. Forma wiersza to dla podmiotu „podkładka pod mysz optyczną” (nieprzypadkowo pojawia się tutaj Feliński), czyli filtr poznawczy, ale i ucieczka przed samotnością:
jest dwadzieścia po czwartej trzecie tysiąclecie
jest jedenasty rok trzeciego tysiąclecia
jest dwudziesta szósta noc lipca nie ma pełni
wślizgnąłem się do wiersza jak do korca maku
wślizgnąłem się do wiersza wyrwany ze snu
Ukryty w kokonie wiersza podmiot Brewińskiego rezygnuje z romantycznych atrybutów mocy poety. Na brak „pełni” reaguje typowo neurotycznym wycofaniem. Mimo to nadal pozostaje w kontakcie z realną czasoprzestrzenią – nie ucieka ponownie w sen, lecz próbuje się konfrontować z rzeczywistością z bezpiecznego dla siebie dystansu. Pozostaje pytanie, czy nie dlatego właśnie ma trudności z nawiązaniem owocnej komunikacji ze światem? Wszak zbyt duży dystans w pewien sposób wyklucza bliskość. Schronienie, jakie daje poezja, okazuje się w takim ujęciu przestrzenią wyłącznie wyimaginowanego kontaktu, protezą rzeczywistej relacji, czyli: zapowiedzią porażki, choć nieco odwleczonej w czasie. Widmo tej porażki krąży także nad komunikacją literacką, czego dowodzą wspomniane tutaj recenzje. Próba zostaje jednak podjęta.
*
Swój ostatni wiersz – najbardziej enigmatyczny i rozstrojony formalnie spośród wszystkich utworów w omawianym tomie – podmiot „Clubbingu”, zmuszony śladem Nietzschego wejść „w grozę jednostkowego istnienia” (w przerażający „deszcz Chupacabr”), przesyła „Bliżej nieznanej”: być może dziewczynie, której chciałby nie tyle współczuć, co „powierzyć serce”, zaprosić do wspólnego bycia-ku-śmierci. „Kałuża cienia” nie rozlała się na tyle, by zatracił wiarę w możliwość komunikacji z drugim człowiekiem, dlatego tom kończy się gestem do niej zapraszającym.
Być może stało się tak dlatego, że w swoich wierszach Brewiński próbuje przerzucić mosty między światami nastawionymi do siebie raczej niechętnie? Ilu znawców/czytelników poezji ma bowiem za sobą wyczerpujące doświadczenie ostrego imprezowania w podmiejskiej dyskotece? Ile poetek i poetów ma za sobą doświadczenie prawdziwego clubbingu w „weneckich piwnicach”, w narkotycznym ciągu i ramię w ramię z tłumem, który utracił wszelki kontakt z tzw. kulturą wysoką, bo wyżej ceni sobie lokale z ogłuszającym bitem, aniżeli knajpy, w których odbywają się wieczorki poetyckie lub prowadzi się rozmowy na „wysokim” poziomie?
Jak się bawią ludzie kulturalni?
Pamiętam, jak przy okazji debiutu Doroty Masłowskiej toczyła się burzliwa dyskusja wokół tego, czy literatura – powołana przecież do uwznioślania egzystencji i roztrząsania ważkich dylematów duchowych i moralnych – w ogóle powinna zajmować się figurą „dresiarza”, czyli stereotypowego idioty, z którym większość osób „kulturalnych” nie chciałaby mieć nic do czynienia. Krytycy zarzucający Masłowskiej pauperyzację literatury wprost wyrażali swój protekcjonalny stosunek do motłochu reprezentowanego przez łysego „buca” w sportowym stroju – parobka naszych czasów, który wymknął się spod kontroli warstw „oświeconych” i próbuje dyktować im swoje warunki. W debacie tej nie pojawił się głos, który wskazałby na niebezpieczeństwo subkulturowych generalizacji: czy ludzie wrażliwi i inteligentni nie mogą chodzić w dresie, używając przy tym amfetaminy zamiast etanolu i słuchając Armina van Burena zamiast Pendereckiego? Nikt również nie podniósł kwestii odpowiedzialności osób bardziej świadomych za poziom kompetencji kulturowych gorzej wykształconych jednostek.
W międzyczasie teza o rozmyciu granic między kulturą wysoką a niską, czyli – umownie – kulturą elit i ludową rozrywką stała się powtarzanym do znudzenia komunałem. Jednakże w codziennych kontaktach między różnymi sferami kultury granicę tę nadal chętnie się konserwuje. Podziały wzmacnia wzajemna pogarda, względnie: poczucie niezrozumienia, braku języka, wspólnych doświadczeń, tematów i zainteresowań. Jest to dziwne, dlatego że wszyscy przecież, niezależnie od klasy społecznej, wyborów estetycznych, pochodzenia, wykształcenia, dochodów czy sposobów spędzania wolnego czasu, napiętnowani jesteśmy (choć w niejednakim stopniu) cierpieniem oraz trudną do zniesienia świadomością śmierci. Ta arcybanalna oczywistość nie przyczyniła się jednak do zawiązania szczątkowych choćby form realnej wspólnoty. Obserwujemy wręcz proces odwrotny: postępujące różnicowanie, którego horyzontem jest paraliż komunikacyjny.
Rozziew między różnymi subkulturami nie dotyczy w równym stopniu wszystkich praktyk (czego dobrym przykładem jest choćby popyt na ambitne seriale, rosnący niezależnie od podziałów estetycznych). Uderzył on jednak wyjątkowo dotkliwie w poezję współczesną – krąg jej odbiorców skurczył się do rozmiarów bezprecedensowych w historii mowy wiązanej. Aktualnie cieszy się ona zainteresowaniem niemal wyłącznie poetów oraz garstki krytyków i akademików, którzy są właściwie jedynymi depozytariuszami reguł umożliwiających czerpanie przyjemności estetycznej z ich wierszy (szkoła raczej skutecznie i na długo zniechęca do obcowania z liryką). Wyjątek, choć niezbyt spektakularny, stanowią twórcy otwarcie flirtujący z poetyką banału i prostych wzruszeń, jak na przykład Mistrzowie Poetyckiego Komunału (MPK): Szymborska i ks. Twardowski (którzy jako jedyni po 1989 roku zarabiali na wierszach) lub – z młodszych i żyjących – Krystyna Dąbrowska czy Piotr Macierzyński, specjaliści od nagród i wdzięcznej publiczności. Pozostali w mniejszym lub większym stopniu godzą się na mówienie do ograniczonego audytorium, często obrażając się na „całą resztę” zajętą sprawami przyziemnymi i niezdolną do nawiązania z nimi dialogu. W ten sposób odtwarzają znany z historii literatury konflikt między wybitnym artystą i ubogim duchowo „motłochem”, czyli rozmiłowanym w przeciętności tłumem. Konflikt ten w perspektywie krótkiego dystansu może przynosić pewne profity twórcze, ale w ostatecznym rozrachunku skutkuje pogłębieniem wspomnianego rozziewu: radykalnym osamotnieniem artysty i jeszcze większą niechęcią tłumu. Artysta umacnia granice narcystycznej izolacji, a tłum utwierdza się w dążeniu do przeciętności (na złość artystowskiej bufonadzie). Pojawia się pytanie: czy za tę cenę warto grać o stawkę wyjątkowości? I czy jedyna dostępna poecie opcja na praktykowanie liryki sprowadza się do wyboru między banałem a wyrafinowaną samotnością w getcie bohemy?
Mam wrażenie (bliskie niektórym intuicjom Pawła Kozioła), że Brewiński chce uniknąć takiego wyboru. Stawia go pod znakiem zapytania i ryzykuje wytyczenie alternatywnej ścieżki rozwoju poezji polskiej, wierząc – jak najwięksi w tym rzemiośle – że jej język „jest w ciągłym ruchu”. Właśnie w tej ryzykownej decyzji dostrzegam największą wartość jego debiutu i wciąż żałuję, że jurorzy Silesiusa nie byli w stanie należycie go docenić, w ostatecznym werdykcie wskazując na „dążącą do piękna” Martynę Buliżańską, poetkę sprawną warsztatowo, lecz zanurzoną po uszy wyłącznie w języku kontekstów elitarnych (w nagrodzonym tomiku „moja jest ta ziemia” dominują nieznośnie ograne motywy: witalistycznie postrzegana przyroda, judeochrześcijańskie rekwizytorium i Dostojewski).
Być może jednak – właśnie ze względu na skalę zasygnalizowanych tutaj barier komunikacyjnych między różnymi sferami kultury – nie było innej możliwości. Potwierdza to zwłaszcza recenzja Anny Kałuży z „Tygodnika Powszechnego”, która w „Clubbingu” dostrzegła „kolejną falę lingwistycznych zainteresowań”, a za wartość tej poezji uznała to, iż „zanurza się w odmętach języka, pokazuje efekty ostrej polaryzacji społecznej, rozśmiesza nas i kołysze rytmem”, bo atutem Brewińskiego jest według niej „ironia i zgrywa”.
Zadziwiające, że ten ponury tomik mógł zostać w ten sposób odczytany, ale i zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę sferę kultury, w jakiej obraca się Kałuża. Kwestia różnic pokoleniowych ma przy tym znaczenie drugorzędne. Nawet Paweł Kaczmarski (rocznik 91), czytelnik bez wątpienia wnikliwy, dostrzegł w „Clubbingu” przede wszystkim „semantyczny szum, ciąg nierozwikływalnych z założenia fraz oraz obrazów” (por. „Odra” nr 10/2013, 143–144), a więc poległ interpretacyjnie, opisując bardzo konkretne, choć podchwytliwie pseudonimowane, sytuacje liryczne.
Manichejczyk na bani
Podmiot „Clubbingu” nie jest oczywiście współczesnym bon vivantem, który zatraca się w tańcu sponsorowanym przez pakiet substancji psychoaktywnych. Daleko mu również do bohaterów „Kierunkowego 22”, przygnębiającej mikropowieści Daniela Kota, którzy żyją od jednej imprezy do drugiej, a w przerwach poddają się bezwiednie pustemu otępieniu. Mimo nastroju hedonistycznego karnawału, czyli tytułowego rajdu po knajpach, podmiot Brewińskiego nie potrafi się „wyluzować” – w „lotnej głębi kolorów” doświadcza przede wszystkim głębokiego smutku. Trudno nie zgodzić się z Jakubem Skurtysem, który na łamach „Litery” zauważył, że jest to podmiot „wyczerpany […], niestabilny emocjonalnie, rozedrgany w pozbawionym gruntu dyskotekowym tańcu”. Szukając zarówno ulgi od trawiącej go „chandry”, jak i kontaktu ze wspólnotą, nie stroni, rzecz jasna, od szerokiej gamy używek („instalacje wciągane przez przewody”, „ściemniony skun”, „paczuszka szkolnej kredy”, „totem”, który „się skrapla”, „wodorosty w lufce” itd.), ale jego zabawa ma gorzki, dekadencko-manichejski posmak. W „Karaoke” czytamy przecież, że „las się zwinął zostały kikuty”.
Wyalienowany z tłumu, zerka w stronę tych, którzy również wypadli z pościgu za Pascalowskim zającem (w wersji Brewińskiego: króliczkiem). Dlatego właśnie w „Clubbingu” dominują obrazy najmniej przyjemnego etapu zabawy, czyli „zwału” (który pojawia się nawet jako tytuł jednego z wierszy) lub „zjazdu” (w nomenklaturze alkoholowej: kaca), na który w swojej recenzji zwrócił uwagę Adam Wiedemann. Zwał to nieuchronny „martwy punkt” miejskich pielgrzymek, którym kończy się każda impreza. To nie tylko utrata sił fizycznych do dalszego dźwigania „fazy”, ale i symboliczna utrata wigoru – taedium vitae, czyli zasadniczy, nieredukowalny pesymizm, nędza egzystencji ku śmierci i dotkliwe poczucie samotności. Podmiot „Clubbingu” dzieli to doświadczenie z pozostałymi uczestnikami imprezy życia: postaciami, na które celnie zwrócił uwagę w swoim blurbie Konrad Góra:
„Jest kolejna kulawa, przechodnia miejscówka, jest w niej dziewczyna na kiblu, płacze, żre te łzy, z nagła pęka od rechotu. Kamil Brewiński jest poetą tej dziewczyny, tego kibla […].”
Wśród tych wygnańców dominują właśnie kobiety, z którymi podmiot Brewińskiego czuje szczególne powinowactwo. Żeńskie formy osobowe sporej części jego wyznań lirycznych (być może realizujących model liryki roli, jak np. w wierszach „DXH 130025” i „Wybieg”) świadczą wręcz o daleko posuniętej identyfikacji, co potwierdzają zwłaszcza frazy z wiersza „Ctrl+”: „kobiety mi podobne powierzają palce / mężczyźni im podobni powierzają serca”.
Dlaczego „foki z Narnii” zostały tak wyróżnione? Wydaje się, że z tego samego powodu, dla którego Brewiński rozsiał po „Clubbingu” poetycko „zużyte” róże: ze względu na ich wrażliwość, słabość (emocjonalną chwiejność), delikatność, otwartość, czyli cechy stereotypowo kojarzone w kulturze z pierwiastkiem żeńskim (co przywodzi na myśl zwłaszcza Wojaczka). Kobiety „na swoją obronę” mają tylko „miednice róże” – ich bezbronność w naturalny sposób przyciąga neurotycznego odszczepieńca. Do jego depresyjnego nastroju apelują: dziewczyna wrzucona w kierat absurdalnej pracy przy ulotkach, dwie „niewinne” imprezowiczki rewidowane przez policję, „młoda foka” opluwająca samochody „w małym korku chemii” itd.
Niemal za każdym razem Brewiński prezentuje nam te dziewczyny z niezwykłą czułością i troską (wyjątek stanowią np. wiersze „Lakier do paznokci” czy „Pejzaż 1.01 (Idylla)”). Nie sposób nie odnieść wrażenia, że czuje się wobec nich pewnym siebie samcem, mistrzem w sztuce zgrabnej pointy (co bardziej pasuje do flow Jasia Kapeli) lub reprezentantem „kultury wyższej”, mimo że kolejne obrazy przesuwają się przed oczami czytelnika dostojnym rytmem najważniejszej formy „wysokiego mówienia” w polskiej tradycji poetyckiej, czyli wierszem trzynastozgłoskowym.
Podkładka pod mysz optyczną
Brewiński jest poetą tych pogubionych dziewczyn, ale one wciąż nie wiedzą, że poezja może być zainteresowana ich problemami, że bez pogardy wkracza do ich świata i próbuje nawiązać z nimi kontakt. Niestety, w powszechnym wyobrażeniu figura poety nadal kojarzy się bardziej z frakiem Jacka Dehnela niż z dresem Kamila Brewińskiego. Pierwszy z nich, z powodu swojego oficjalnego stroju, prawdopodobnie nie przeszedłby selekcji na bramce typowego klubu, ale każda niechęć oparta jest na zasadzie sprzężenia zwrotnego, więc i sam Dehnel chętniej angażuje się w spotkania autorskie w bibliotekach powiatowych lub wieczorki poetyckie przy świecach i raczej nie tęskni za popularnością fanów dubstepu. Drugi z kolei gardzi konkursami „o popiersie lub o inne gówno”, lecz nie ma problemu z wjazdem na dowolną imprezę miejską, a mimo to – „w kałuży swojego cienia i z różą w ustach” – czuje się „rażąco” wyobcowany w rozbawionym tłumie.
Wyznacznikiem podziałów estetycznych jest dzisiaj przede wszystkim publiczny wizerunek (strój, odwiedzane lokale, używki), więc wybór odzieży nie jest sprawą niewinną. Nie przywołuję jednak tych stylizacji ze złośliwości (chociaż w codziennych wyborach bliżej mi do garderoby Brewińskiego). Sądzę natomiast, że podobne skróty myślowe – niezbędne do obsługi rzeczywistości w związku z dzisiejszym nadmiarem bodźców semantycznych – rządzą także recepcją poezji i ograniczają jej zakres oraz potencjał rozwoju. „Clubbing” udowadnia, że nie jesteśmy na nie skazani, choć za wcześnie jeszcze, by z tej okazji odtrąbić sukces poetyckiej rewolucji.
Brewiński zdecydowanym gestem zrzuca z ramion poezji frak Dehnela, nie rezygnując przy tym z mówienia „o czymś” (bo nie jest to żadna „wirówka nonsensu”, jak chciałaby to widzieć Kałuża), ani z lirycznego kunsztu i historycznego dziedzictwa mowy wiązanej (bo warsztatowo nie ustępuje autorowi „Żywotów równoległych”). Jego propozycja poetycka – o czym wspomniano w większości dotychczasowych recenzji „Clubbingu” – łączy z wyjątkową finezją wyświechtane rekwizyty liryczne (lustra, róże, serca, księżyce), tradycję wiersza metrycznego w jego najbardziej elitarnej odsłonie (trzynastozgłoskowiec), repozytorium tradycji literackiej (Feliński, Puszkin, Poe, O’Hara) i zasób leksykalny żywej mowy ulicy („żywe srebro” naturalnej mowy, o którym pisała Kałuża), czyli wielkomiejskiego slangu. Nie jest język ani „dresiarski”, ani „studenciarski”, jak chce to widzieć Adam Wiedemann. To język, którym dzisiejsi trzydziestolatkowie (mówię ze swojej perspektywy) posługują się każdego dnia, nie tracąc przy tym kontaktu z polszczyzną literacką. Możemy udawać, że jest inaczej lub gardzić tym zasobem, ale historycy literatury i językoznawcy powinni nas raczej zachęcać do wstrzemięźliwości i twórczych poszukiwań w obrębie każdego subkodu polszczyzny. Przykład sporu między Koźmianem i Mickiewiczem o „prostackie” rusałki i barbaryzmy – oraz fakt, że o Koźmianie nikt już nie pamięta – to chyba wystarczająca przestroga przed lekceważeniem żywej mowy.
Synkretyczna forma, która wyłania się z połączenia odległych idiomów, zostaje wykorzystana do oglądu panoramy współczesności w jej najbardziej charakterystycznych przejawach oraz nawiązania kontaktu między różnymi sferami kultury. Mieszanka ta nie służy ironicznej pogardzie wobec roztańczonej gawiedzi pozbawionej „kulturowych rudymentów” (takie wiersze ma na swoim koncie właśnie Jacek Dehnel), ani apoteozie beztroskiej imprezy w pogoni za króliczkiem. Forma wiersza to dla podmiotu „podkładka pod mysz optyczną” (nieprzypadkowo pojawia się tutaj Feliński), czyli filtr poznawczy, ale i ucieczka przed samotnością:
jest dwadzieścia po czwartej trzecie tysiąclecie
jest jedenasty rok trzeciego tysiąclecia
jest dwudziesta szósta noc lipca nie ma pełni
wślizgnąłem się do wiersza jak do korca maku
wślizgnąłem się do wiersza wyrwany ze snu
Ukryty w kokonie wiersza podmiot Brewińskiego rezygnuje z romantycznych atrybutów mocy poety. Na brak „pełni” reaguje typowo neurotycznym wycofaniem. Mimo to nadal pozostaje w kontakcie z realną czasoprzestrzenią – nie ucieka ponownie w sen, lecz próbuje się konfrontować z rzeczywistością z bezpiecznego dla siebie dystansu. Pozostaje pytanie, czy nie dlatego właśnie ma trudności z nawiązaniem owocnej komunikacji ze światem? Wszak zbyt duży dystans w pewien sposób wyklucza bliskość. Schronienie, jakie daje poezja, okazuje się w takim ujęciu przestrzenią wyłącznie wyimaginowanego kontaktu, protezą rzeczywistej relacji, czyli: zapowiedzią porażki, choć nieco odwleczonej w czasie. Widmo tej porażki krąży także nad komunikacją literacką, czego dowodzą wspomniane tutaj recenzje. Próba zostaje jednak podjęta.
*
Swój ostatni wiersz – najbardziej enigmatyczny i rozstrojony formalnie spośród wszystkich utworów w omawianym tomie – podmiot „Clubbingu”, zmuszony śladem Nietzschego wejść „w grozę jednostkowego istnienia” (w przerażający „deszcz Chupacabr”), przesyła „Bliżej nieznanej”: być może dziewczynie, której chciałby nie tyle współczuć, co „powierzyć serce”, zaprosić do wspólnego bycia-ku-śmierci. „Kałuża cienia” nie rozlała się na tyle, by zatracił wiarę w możliwość komunikacji z drugim człowiekiem, dlatego tom kończy się gestem do niej zapraszającym.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |