
WIERSZ CZYTA CIĘ NIEPRZERWANIE (KACPER BARTCZAK: 'PRZENICACY')
A
A
A
Lektura nowej, czwartej już książki poetyckiej Kacpra Bartczaka w niczym nie przypomina przyjemnego dryfu na falach spienionego tekstu: opór, z jakim spotyka się czytelnik, bez wątpienia jest oporem programowym, co decyduje o absolutnej wyjątkowości tej pozycji. Wiersze z „Przenicaków” (deklinacja intuicyjna) nie płyną, za żadną cenę nie chcą być melodyjne czy rytmiczne, a jeśli czasem takie bywają, to tylko po to, by po chwili sąsiadujące tu ze sobą quasi-komunikaty – bo w moim przekonaniu poezja ta „dzieje się” właśnie na poziomie jednostkowych, pozbawionych pierwotnego kontekstu komunikatów – znów wywołały niemożliwe do utrzymania silne napięcie, jakie doprowadzi do kolejnych składniowych pęknięć i przesunięć, zwichnięć i cięć. W tekstach tych nie ma miejsca na „momenty”, surowiec jest tu pozbawiony ozdobników, często zmiksowany lub zglichowany, zaś operacje, jakich się na nim dokonuje, przeprowadzane są w inwazyjny sposób, a ich charakter jest tak radykalny i „bolesny”, że sam wiersz zaczyna z czasem jawić się czytelnikowi jako byt nie tylko materialny, ale wręcz organiczny.
„Czytelnik biologiczny” staje przed zdeformowanym, teratycznym wierszem, który jest nie mniej biologiczny od niego samego („Czytelnik biologiczny / nie czyta wiersza Wiersz / czyta go nieprzerwanie”, „Martwa natura z chemią spożywczą”; „O tyle ten wiersz cię przenika nie trawi sam go przenikasz / O tyle pozwala ci przejść się zobaczyć sam sobie pozwalasz”, „Wiersz wolny przybliżony z elementami”). Gdy tekst przestaje być ograniczony do ścisłych kategorii systemowych i nabiera cech istoty kształtowanej przez procesy fizjologiczne, jego lektura powoduje u czytelnika niepokój podobny do dyskomfortu wywoływanego przez efekt „doliny niesamowitości” – nie wydaje mi się, żeby ktoś miał cokolwiek przeciwko temu, by tak właśnie wyglądała kiedyś w Polsce „poezja somatyczna”. Wszystko wskazuje na to, że tytułowymi „Przenicakami” – w mianowniku widzimy, że to rzeczownik żywotny osobowy – są same utwory (sami Utworzy?) zamieszczone w tomie.
Co ciekawsze, bios wcale nie jest tu pozbawione pierwiastka technologicznego, bo organiczne ciało (wiersza) w każdej chwili objawić się może odbiorcy jako interfejs („Był niefotogeniczny / nie generował foto Trudno go / było sobie wyobrazić/ […] Pragnie równo promieniować / input output oddech nerwy”, „Ciało mowa trawa”). W książce łódzkiego tłumacza powracać będą takie słowa jak „obwód”, „karta”, „odbiornik”, „skaner”, „matryca”, „transmisja”. Ten splot, choć nie jest dla nas niczym nowym (w wydanej po raz pierwszy w 1948 roku pracy Norbert Wiener nadmieniał: „[…] liczne automaty dzisiejszej doby są sprzężone z zewnętrznym światem i zarówno w tym sensie, że odbierają z niego wrażenia, jak i w tym, że wykonują w nim pewne czynności. Posiadają one narządy zmysłów i efektory, a także odpowiednik układu nerwowego. […] Nie jest wcale rzeczą niezwykłą, że takie automaty i mechanizmy znane z fizjologii mogą być objęte jedną, wspólną teorią”; tegoż, Cybernetyka czyli sterowanie i komunikacja w zwierzęciu i maszynie, przeł. J. Miesicki, Warszawa 1971, s. 72.), nieczęsto – czy w ogóle? – znajduje w naszej poezji tak zaskakująco spójną i sprawnie wykonaną realizację.
Nie trzeba chyba przesadnie mocno podkreślać, że technika Bartczaka nie sprowadza się do prostej gry znaczeń i słownych refleksów. Sposób, w jaki tłumacz nieustępliwie drąży koleiny w utrwalonych procesach komunikacji, opisać dałoby się chyba za pomocą kategorii zaproponowanych niegdyś przez Alaina Badiou: wiersze Bartczaka, choć wyrastają z obecnego stanu wiedzy o funkcjonujących powszechnie procedurach językowych, to jednocześnie zawierają jakiś nieprzewidziany w systemie naddatek i dzięki niemu w niewyjaśniony sposób wiedzę tę przekraczają – dziurawią ją i tworzą tym samym szczeliny, (jeszcze) niemożliwe do opisania przy pomocy istniejących pojęć, ale już działające epifanijnie. Poeta uparcie i precyzyjnie kruszy monolit kategorii „społeczeństwa informacyjnego”, a tym samym, jak powiedziałby francuski filozof, pozostaje wierny Wydarzeniu i – teraz już jako pełnoprawny podmiot, a nie ludzkie zwierzę – przyczynia się do rozpoczęcia procesu Prawdy, którego ważnym uczestnikiem sam się staje. Na tym właśnie polega mowa w „rygorystycznej kontorsji” („Complicolife I”), którą z zacięciem praktykuje autor „Świata nie scalonego”: efekty jego eksperymentu nie są z góry zakładane, od początku wiadomo natomiast, że przenicują one dostępną nam wiedzę o komunikacyjnych szablonach. Spazmy noematu gruntownie reorganizują noezę.
Można by oczywiście powiedzieć, że awangardyzująca poezja Bartczaka z technicznego punktu widzenia stanowi swego rodzaju kontynuację twórczości artystów takich jak choćby Max Jacob. Montaż, którym posługuje się autor, nie przypomina jednak typowych jukstapozycji kojarzonych z późnym modernizmem, bo „dziwią się sobie” tutaj nie tyle obce słowa, co raczej nieregularne, a może wręcz bezkształtne, fluktuacyjne resztki rozmaitych, odległych od siebie idiomów. Język rytuałów religijnych będzie tu służył do opisu stymulantów („Z proszków się biorę/ obracam się rozpuszczam nauczam / za wszystkich bior ę // suplementy preparaty diety”, „Msza w intencji sesji”), a terminologia zaczerpnięta wprost z analiz chemicznych plątać się będzie z chłodnymi uwagami na temat społeczeństwa konsumpcyjnego („Ci co mówią poznają / zdrapkę w gardle ołów / co staluje oko wapień / umysł spożywczy sekcje / sanitarne zaleją nawy”, „Luminat”). Nie bez powodu w ostatnim wierszu zamieszczonym w tomie pojawia się figura Wielkiego Zderzacza Hadronów – maszyny, która umożliwia zderzanie ze sobą dwóch wiązek protonów poruszających się w przeciwnych kierunkach.
Z pewnością nie mamy tu do czynienia z jednym głosem, w zakresie którego dokonywałby się sinusoidalny ruch, a rejestry wysokie przechodziłyby płynnie w rejestry niskie i odwrotnie: trudno byłoby wpisać funkcjonujące tu idiolekty w jakikolwiek wertykalny porządek. Wiersze Bartczaka posługują się (tak, one się posługują) właściwie gotowymi komunikatami, lokując je w zupełnie nowych strukturach, ale same nie funkcjonują jak komunikaty; nie chcą dać się uwikłać w ekonomię znaczenia – chcą być.
„Czytelnik biologiczny” staje przed zdeformowanym, teratycznym wierszem, który jest nie mniej biologiczny od niego samego („Czytelnik biologiczny / nie czyta wiersza Wiersz / czyta go nieprzerwanie”, „Martwa natura z chemią spożywczą”; „O tyle ten wiersz cię przenika nie trawi sam go przenikasz / O tyle pozwala ci przejść się zobaczyć sam sobie pozwalasz”, „Wiersz wolny przybliżony z elementami”). Gdy tekst przestaje być ograniczony do ścisłych kategorii systemowych i nabiera cech istoty kształtowanej przez procesy fizjologiczne, jego lektura powoduje u czytelnika niepokój podobny do dyskomfortu wywoływanego przez efekt „doliny niesamowitości” – nie wydaje mi się, żeby ktoś miał cokolwiek przeciwko temu, by tak właśnie wyglądała kiedyś w Polsce „poezja somatyczna”. Wszystko wskazuje na to, że tytułowymi „Przenicakami” – w mianowniku widzimy, że to rzeczownik żywotny osobowy – są same utwory (sami Utworzy?) zamieszczone w tomie.
Co ciekawsze, bios wcale nie jest tu pozbawione pierwiastka technologicznego, bo organiczne ciało (wiersza) w każdej chwili objawić się może odbiorcy jako interfejs („Był niefotogeniczny / nie generował foto Trudno go / było sobie wyobrazić/ […] Pragnie równo promieniować / input output oddech nerwy”, „Ciało mowa trawa”). W książce łódzkiego tłumacza powracać będą takie słowa jak „obwód”, „karta”, „odbiornik”, „skaner”, „matryca”, „transmisja”. Ten splot, choć nie jest dla nas niczym nowym (w wydanej po raz pierwszy w 1948 roku pracy Norbert Wiener nadmieniał: „[…] liczne automaty dzisiejszej doby są sprzężone z zewnętrznym światem i zarówno w tym sensie, że odbierają z niego wrażenia, jak i w tym, że wykonują w nim pewne czynności. Posiadają one narządy zmysłów i efektory, a także odpowiednik układu nerwowego. […] Nie jest wcale rzeczą niezwykłą, że takie automaty i mechanizmy znane z fizjologii mogą być objęte jedną, wspólną teorią”; tegoż, Cybernetyka czyli sterowanie i komunikacja w zwierzęciu i maszynie, przeł. J. Miesicki, Warszawa 1971, s. 72.), nieczęsto – czy w ogóle? – znajduje w naszej poezji tak zaskakująco spójną i sprawnie wykonaną realizację.
Nie trzeba chyba przesadnie mocno podkreślać, że technika Bartczaka nie sprowadza się do prostej gry znaczeń i słownych refleksów. Sposób, w jaki tłumacz nieustępliwie drąży koleiny w utrwalonych procesach komunikacji, opisać dałoby się chyba za pomocą kategorii zaproponowanych niegdyś przez Alaina Badiou: wiersze Bartczaka, choć wyrastają z obecnego stanu wiedzy o funkcjonujących powszechnie procedurach językowych, to jednocześnie zawierają jakiś nieprzewidziany w systemie naddatek i dzięki niemu w niewyjaśniony sposób wiedzę tę przekraczają – dziurawią ją i tworzą tym samym szczeliny, (jeszcze) niemożliwe do opisania przy pomocy istniejących pojęć, ale już działające epifanijnie. Poeta uparcie i precyzyjnie kruszy monolit kategorii „społeczeństwa informacyjnego”, a tym samym, jak powiedziałby francuski filozof, pozostaje wierny Wydarzeniu i – teraz już jako pełnoprawny podmiot, a nie ludzkie zwierzę – przyczynia się do rozpoczęcia procesu Prawdy, którego ważnym uczestnikiem sam się staje. Na tym właśnie polega mowa w „rygorystycznej kontorsji” („Complicolife I”), którą z zacięciem praktykuje autor „Świata nie scalonego”: efekty jego eksperymentu nie są z góry zakładane, od początku wiadomo natomiast, że przenicują one dostępną nam wiedzę o komunikacyjnych szablonach. Spazmy noematu gruntownie reorganizują noezę.
Można by oczywiście powiedzieć, że awangardyzująca poezja Bartczaka z technicznego punktu widzenia stanowi swego rodzaju kontynuację twórczości artystów takich jak choćby Max Jacob. Montaż, którym posługuje się autor, nie przypomina jednak typowych jukstapozycji kojarzonych z późnym modernizmem, bo „dziwią się sobie” tutaj nie tyle obce słowa, co raczej nieregularne, a może wręcz bezkształtne, fluktuacyjne resztki rozmaitych, odległych od siebie idiomów. Język rytuałów religijnych będzie tu służył do opisu stymulantów („Z proszków się biorę/ obracam się rozpuszczam nauczam / za wszystkich bior ę // suplementy preparaty diety”, „Msza w intencji sesji”), a terminologia zaczerpnięta wprost z analiz chemicznych plątać się będzie z chłodnymi uwagami na temat społeczeństwa konsumpcyjnego („Ci co mówią poznają / zdrapkę w gardle ołów / co staluje oko wapień / umysł spożywczy sekcje / sanitarne zaleją nawy”, „Luminat”). Nie bez powodu w ostatnim wierszu zamieszczonym w tomie pojawia się figura Wielkiego Zderzacza Hadronów – maszyny, która umożliwia zderzanie ze sobą dwóch wiązek protonów poruszających się w przeciwnych kierunkach.
Z pewnością nie mamy tu do czynienia z jednym głosem, w zakresie którego dokonywałby się sinusoidalny ruch, a rejestry wysokie przechodziłyby płynnie w rejestry niskie i odwrotnie: trudno byłoby wpisać funkcjonujące tu idiolekty w jakikolwiek wertykalny porządek. Wiersze Bartczaka posługują się (tak, one się posługują) właściwie gotowymi komunikatami, lokując je w zupełnie nowych strukturach, ale same nie funkcjonują jak komunikaty; nie chcą dać się uwikłać w ekonomię znaczenia – chcą być.
Kacper Bartczak: „Przenicacy”. WBPiCAK. Poznań 2013.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |