WSZYSCY JESTEŚMY RELIGIJNI? (RONALD DWORKIN: 'RELIGIA BEZ BOGA')
A
A
A
Pomimo szczerych chęci w omawianiu książki Ronalda Dworkina nie ominę publicystyki, bo i temat, któremu ten filozof prawa poświęcił ostatnie miesiące swego życia, krzyczy do nas z gazetowych nagłówków. Mowa nie o zagadnieniach związanych z jurysdykcją czy z władzą (albo: nie w pierwszej kolejności o nich), lecz o problemie religii – budzącym namiętne, podsycane przez media polemiki światopoglądowe, a zarazem skorelowanym z polaryzacją orientacji politycznych. Realną płaszczyzną sporu o sferę nieempiryczną staje się zakres legislacyjnej regulacji życia obywateli, stanowiska zaś w tej kwestii rozlokowane są, generalnie, między liberalizmem obyczajowym a konserwatyzmem reprezentowanym przez Kościół katolicki; przy czym cichną głosy rzeczników aurea mediocritas, coraz mocniej natomiast okopują się i rosną w siłę obozy radykalne. I doprawdy niełatwo orzec, która strona tej swoistej wojny jest bardziej zadufana i nieprzejednana.
Co mnie intryguje, wypowiedzi na forach internetowych pod artykułami na takie tematy, jak aborcja czy gender, pozwalają skonstatować, że znaczny odsetek „liberałów” nie poprzestaje na ansach do kleru na fali afer pedofilskich i malwersacyjnych – sama idea Boga jawi się im jako sprytny koncept duchownych, żeby pod płaszczykiem świętości ugrać maksimum dla siebie w zupełnie świeckim wymiarze. Cały ten żywy nad Wisłą konflikt trafnie uchwycił Andrzej Mleczko w rysunku ukazującym dwóch mężczyzn, którzy oskarżają się nawzajem: „On obraża moje uczucia religijne!” – „On obraża moją inteligencję”. Słowem: klincz. Stąd też „Religia bez Boga” wydaje się wielce obiecująca, szczególnie iż wydawca zapewnia na okładce: „Propozycje Dworkina zawarte w tej niewielkiej książeczce są (…) fundamentalne, a jego pogląd, że »religia jest głębsza od Boga«, może skłonić obie strony (…) do rozmowy ponad podziałami”. Zgoda: porusza on sprawy najdonioślejsze, książka istotnie jest skromna (objętościowo, nie ambicjami), lecz wszystko rozstrzyga owo „może skłonić” – że nie musi, obserwujemy przecież na co dzień. Czy zatem twierdzenia Dworkina są tak rewolucyjne i mają niezbędną siłę argumentacyjną?
Punkt wyjścia i „dowodzoną” (o cudzysłowie później) tezę stanowi dlań istnienie religijnego ateizmu, który odnajduje u osób doznających wzniosłości kosmosu oraz przeświadczonych o posiadaniu przez niego obiektywnej, immanentnej wartości; a ponieważ tej ostatniej, według autora, nie wolno redukować do podmiotowej reakcji emocjonalnej czy fenomenu przyrody, piętnuje on naturalistów pokroju Dawkinsa. Czy jednak wspomniane wrażenie wystarczy, by kogoś nazwać religijnym? Sam Dworkin dodaje drugi warunek sine qua non: poczucie „wagi przyzwoitego życia” (s. 15) i odpowiedzialności za nie – można powiedzieć, że w tym sensie bardziej religijni są ci, którzy aprobują hasło Sartre’a: „Jesteśmy sami, nic nas nie usprawiedliwi”…
Czy nie zanadto rozszerza więc filozof pojęcie religii? A może to stereotypowe utożsamienie jej z wiarą w osobowego Boga jest w nas zbyt silnie zakorzenione? Wszak gdyby zdefiniować religię ogólniej, choćby za Janem von Baalem jako „wszelkie (…) pojęcie i idee, uznawane za prawdziwe i odnoszące się do rzeczywistości, której nie można zweryfikować empirycznie” (cyt. za Burkert 2006: 20), rzecz wyglądałaby inaczej. Niekiedy używane przez Amerykanina pojęcia są zresztą brane intuicyjnie i mylące, np. w twierdzeniu, że religijni ateiści uważają przyrodę za cud (s. 21), podczas gdy słownikowa definicja cudu odsyła albo do interwencji Boga, albo do szczęśliwego zbiegu okoliczności. Tutaj zaś ani Bóg nie wchodzi w grę, ani na akcydentalność piękna wszechświata Dworkin nie zamierza przystać, czemu poświęca raczej niekonkluzywne rozważania w rozdziale drugim.
Podobnych problemów nastręcza fakt, iż np. daleki od konfesyjnego definiowania religii autor „Odczarowania” określa tym mianem „systemy społeczne, których uczestnicy deklarują wiarę w nadprzyrodzony czynnik sprawczy, o którego aprobatę należy się starać” (Dennett 2008: 31), natomiast u Dworkina nie ma mowy o kontakcie z istotą wyższą, chociaż uznaje on, że niewierzący w Boga wierzą nieraz w siłę, która przekracza człowieka (s. 14). Niejasny jednak pozostaje charakter owej siły: jeżeli jest bezosobowa, to na czym polega oraz z czego wynika jej działanie? Filozof dotyka tego problemu, tyle że… teraz mogę wytłumaczyć opatrzenie cudzysłowem wyrazu „dowodzenie”. Otóż trudno uznać jego tekst za absolutnie koherentny wywód, aczkolwiek nie należy oczekiwać czegoś innego po wykładach, które wygłosił nieco ponad rok przed śmiercią i, walcząc z białaczką, zdołał zaledwie przejrzeć. Tak też przyjmuję ową pozycję – jako pogadankę dla laików, zwłaszcza skoro zawiera objaśnienia, że autorowi nie chodzi o religię w sensie: „Amerykanie uczynili religię z baseballu” ani o metafory typu „Bóg jeden wie” albo że „bezosobowość” Boga nie oznacza „bezduszności”.
Do jakiego rozumienia religijności usiłuje zatem przekonać słuchacza i czytelnika Dworkin? Pozwolę sobie przytoczyć cytat znaleziony na facebookowym profilu „Żyj świadomie”, przypisany fizykowi i publicyście Paulowi Daviesowi – nieistotne, czy tenże coś podobnego wygłosił, lecz że poniższe słowa znakomicie korespondują z wizją autora „Law’s Empire”: „Kiedy ludzie pytają, czy wierzę w Boga, mówię (…): jest wiele definicji Boga. Lepiej (…) zapytać, czy Wszechświat jest absurdalny (…), czy ma znaczenie i cel. Najbliższy jest mi pogląd, że istnieje jakiś porządek rzeczy, że Wszechświat nie jest bezładnym składem obiektów (…), [tylko] spójnym matematycznie, pięknym (…) systemem, który możemy zrozumieć (…). Te ważne cechy sugerują mi, że jest w nim też coś głębszego. Ale nie mam tu na myśli jakiegoś superumysłu (…). Sądzę jednak, że jest powód, dla którego istniejemy we Wszechświecie, że (…) nie jesteśmy zbędnym dodatkiem, ale stanowimy integralny element tego systemu”.
Choć wiele osób podpisałoby się pod tymi poglądami, celowo wybrałam fizyka i kosmologa, gdyż właśnie u reprezentantów rzeczonych profesji szuka Dworkin potwierdzenia swoich intuicji. Nie tylko kilkakrotnie powołuje się na autorytet Einsteina, lecz również obficie rozwodzi nad rolą piękna uniwersum w konstruowaniu i ocenie teorii fizycznych, rozważa, o jakiego rodzaju pięknie mowa, a przy okazji dygresyjnie zahacza o rodzaje oddziaływań, kwarki, upragnioną kwantową teorię grawitacji, teorię strun… Owe poboczne aspekty nieco przysłaniają naczelny problem tej partii książki: czy wszechświat stanowi „wieczysty, niewyjaśnialny kosmiczny przypadek” (s. 75) i wówczas jego (domniemane) piękno wynika z koincydencji? Nieprzerwany regres w wyjaśnieniach lub brak przyczyny początku świata dowodziłyby nieobiektywności sądów aksjologicznych, aczkolwiek nasuwa się uwaga, iż w myśl innych twierdzeń filozofa nie mogą one mieć ugruntowania w czymś zewnętrznym. (Skądinąd teza, że w każdej nauce pewne aksjomaty nie znajdują niezależnego od niej potwierdzenia i opierają się na niezbitym przekonaniu, czyli wierze, służy Dworkinowi do obrony zasad moralnych przed redukcjonizmem). Summa summarum, jego stanowisko w kwestii fundamentów bądź kresów fizyki okazuje się niejasne – z jednej strony utrzymuje on: „Dla tych z nas, którzy uważają piękno za realne, przesłanka nauki, że wszechświat jest ostatecznie w pełni pojmowalny, ma też charakter religijnego przekonania, że promieniuje (…) prawdziwym pięknem” (s. 95), z drugiej zaś, jak wspomniałam, oponuje przeciw twierdzeniu autora „Boga urojonego”, jakoby rzeczy, które „nie śniły się filozofom”, miały zostać kiedyś przez naukę rozstrzygnięte.
Niezależnie od niuansów, wszystkich tych kosmologiczno-metafizycznych dywagacji nie snuje Dworkin bez celu praktycznego, a jego charakterystyka religii winna znaleźć konkretne zastosowanie. Doskonale świadom, że religia należy do pojęć interpretacyjnych, zastanawia się, „jakie [jej] ujęcie (…) byłoby najpłodniej przyjąć?” (s. 18), by móc zająć się domeną, w której – w przeciwieństwie do astrofizyki – nie sposób odmówić mu kompetencji, czyli do sądowych rozstrzygnięć dotyczących wolności w interesującej nas dziedzinie. O ile można się w pełni zgodzić z zastrzeżeniem, dlaczego w USA i Europie pod ochroną znajdują się tylko (?) religie teistyczne, o tyle za niepoprawny optymizm wypada uznać stwierdzenie, że na owym obszarze nie zanosi się na wojny religijne, a na dodatek: „Wyznania korzystające w tych krajach z wolności religii są niezbyt popularnymi mniejszościami, których członkowie nie byliby w stanie wzniecić skutecznego buntu, gdyby im tę wolność odebrano” (s. 104)…
Tak czy owak, autor stara się zaproponować rozwiązanie niebywale ważnej kwestii – granic chronienia przez państwo przekonań. Bo jeśli Sąd Najwyższy USA przychyla się do bliskiego mu stanowiska: „Sednem wolności jest prawo do definiowania własnej koncepcji istnienia, znaczenia wszechświata i tajemnicy ludzkiego życia” (s. 112), to czy nie daje zielonego światła permisywizmowi wobec „najdzikszej etycznej ekscentryczności” (s. 114)? I jak nie dopuścić do kolizji prawa do swobody praktyk z faworyzowaniem pewnego wyznania przez ustawodawstwo? Ogólną sugestią Dworkina jest rozróżnienie między etyczną niezależnością a specjalnymi prawami do poszczególnych swobód, co lakonicznie tłumaczy zdanie: „Jeśli zanegujemy prawo specjalne (…) i oprzemy się tylko na ogólnym prawie do etycznej niezależności, to religie mogą zostać zmuszone do ograniczenia swoich praktyk (…), by przestrzegały one racjonalnych, niedyskryminacyjnych przepisów, które przejawiają taką samą troskę o nie jak o inne podmioty” (s. 124). W świetle tego rozgraniczenia „oficjalne prezentowanie insygniów zorganizowanych religii” (s. 126) w gmachu publicznym podpada pod preferowanie jednej religii, podczas gdy muzułmańskie chusty na głowę stanowią prywatne prezentacje, których nie można zakazać; z kolei wprowadzanie kreacjonizmu w szkołach USA nie wynika głównie z motywów edukacyjnych, lecz wpisuje się w kampanię polityczną tzw. prawicy religijnej, którego to argumentu nie można odwrócić przeciwko teorii ewolucji. Z drugiej strony, wynik referendum w Szwajcarii zakazujący budowy minaretów interpretuje autor kategorycznie jako „wypowiedzenie wojny (…) ideałowi etycznej niezależności” (s. 131).
Nie będąc ekspertem, mogę jedynie wyrazić intuicyjną opinię, że podane przykłady nie zamkną ust niezadowolonym z wyroków podjętych z odwołaniem do wprowadzonego tutaj rozróżnienia. Powiem natomiast trochę o stronie językowej książki, do czego czuję się bardziej uprawniona, choć nie mam pewności, czy – nieliczne co prawda – obiekcje kierować pod adresem przekładu (skądinąd wyśmienitego tłumacza i filozofa Bogdana Barana), redaktora czy też autora, którego każde słowo postanowiono uszanować. Zresztą zastrzeżenia mam różnego typu: od nazwania „Kandyda” sztuką (!), przez drażniącą niekonsekwencję w pisowni „bóg” / „Bóg” (według słownika PWN ta pierwsza zarezerwowana jest dla bóstw religii politeistycznych, a nie „nieokreślonego” Boga), po „zda się” zamiast „zdaje się”, nadużywanie wyrazu „dramatyczny” czy sformułowanie „coś, jak Budda, bliskiego bogu” (s. 101), bo Budda, a nawet budda, to jednak raczej ktoś konkretny…
À propos konkretnej istoty, kosmologiczne refleksje Dworkina posiadają drugi, obok prawno-społecznego, wymiar praktyczny: w obrębie jednostkowego życia. W ostatnim rozdziale filozof pochyla się nad kwestią nieśmiertelności, dokonując przeglądu mniej lub bardziej prawdopodobnych bądź absurdalnych hipotez i przyznając: „Zgadzam się, że perspektywa, iż czyjaś naturalna dusza przeżywa w postaci fragmentów kwantowych (…), nie wygląda wcale pocieszająco. Jeśli jednak zależy nam (…), by nie obrócić się w nicość, to taki proces zapewni nam przynajmniej tyle” (s. 137). Odrzuca ideę sądu ostatecznego – wszak powinno się żyć należycie nie przez wzgląd na „kij i marchewkę” – a przy okazji znów dostaje się naturalistom, którym nie jest dostępne „przekonanie, że istnieje, niezależnie i obiektywnie, pewien właściwy sposób życia” (s. 140). Brzmi to trochę, jakby Dworkin odkrył ów sposób, i faktycznie go charakteryzuje: chodzi o traktowanie życia jako cennego i pełnego per se – podobnie jak obiektywną wartość ma wszechświat czy dzieło sztuki (tu młoda literaturoznawczyni zgłasza veto) – w ten sposób osiągamy, jego zdaniem, jedyną nieśmiertelność, jakiej możemy pożądać (tu soteriologiczne tęsknoty wyżej podpisanej wnoszą sprzeciw).
Grunt, iż przynajmniej dla siebie filozof znajduje konsolację i oparcie, gorzej z przekonaniem innych, że wierzących w „Boga Sykstyńskiego” (!) i pewnych ateistów łączy „doświadczenie numinotyczne”, że aksjologiczna treść religii, tj. wartości, nie pozostaje w żadnej relacji do stworzenia („Jak możemy przedstawić jako pojmowalną ideę – nawet jeśli pozostanie ona tajemnicza – że fiat potrafi samo z siebie tworzyć wartość?” (s. 37)). Dworkin wie zresztą o tym, skoro już we wstępie zaznacza: „Niektórych (…) nie przekonam. Uznają oni, że skoro w imię obrony sądów o wartościach możemy tylko odwołać się do innych sądów o wartościach, a na koniec ogłosić wiarę w cały zespół sądów, to nasz akces do prawdy obiektywnej jest (…) błądzeniem po omacku. Ten pogląd wszakże (…) nie stanowi argumentu przeciw religijnemu światopoglądowi. Odrzuca go tylko. (…) Nie spogląda się wtedy z perspektywy religijnej” (s. 29). Nieprzekonanymi wydają się „niereligijni” ateiści – może ci nieszczęśni naturaliści, którzy za wyjaśnienie wartości przyjmują potrzebę psychiczną lub przydatność ewolucyjną – ale przecież równie dobrze mogą to być teiści, niechętni takiej inflacji pojęcia religijności. Wydaje się, że konsens wierzących i niewierzących w Boga, członków różnych Kościołów i bezwyznaniowców, stanowi tu jedynie wyraz wishful thinking człowieka stojącego u progu śmierci, a zarazem nabiera znaczenia czegoś w rodzaju testamentu Dworkina. Być może jego sugestie dla sądownictwa przyniosą wymierne efekty. Niestety, spoglądając na ortodoksyjność oraz – horrible dictu – szowinizm zarówno części członków rozmaitych Kościołów (zważmy, że wspomniana prawica religijna to zazwyczaj protestanci), jak i tych ateistów, którzy na słowa nie tylko „Bóg”, ale też „religia” reagują alergicznie, można mieć niezachwianą wiarę (!), że jego ostatnia wola pozostanie w sferze szczytnych a nieziszczalnych marzeń.
Co mnie intryguje, wypowiedzi na forach internetowych pod artykułami na takie tematy, jak aborcja czy gender, pozwalają skonstatować, że znaczny odsetek „liberałów” nie poprzestaje na ansach do kleru na fali afer pedofilskich i malwersacyjnych – sama idea Boga jawi się im jako sprytny koncept duchownych, żeby pod płaszczykiem świętości ugrać maksimum dla siebie w zupełnie świeckim wymiarze. Cały ten żywy nad Wisłą konflikt trafnie uchwycił Andrzej Mleczko w rysunku ukazującym dwóch mężczyzn, którzy oskarżają się nawzajem: „On obraża moje uczucia religijne!” – „On obraża moją inteligencję”. Słowem: klincz. Stąd też „Religia bez Boga” wydaje się wielce obiecująca, szczególnie iż wydawca zapewnia na okładce: „Propozycje Dworkina zawarte w tej niewielkiej książeczce są (…) fundamentalne, a jego pogląd, że »religia jest głębsza od Boga«, może skłonić obie strony (…) do rozmowy ponad podziałami”. Zgoda: porusza on sprawy najdonioślejsze, książka istotnie jest skromna (objętościowo, nie ambicjami), lecz wszystko rozstrzyga owo „może skłonić” – że nie musi, obserwujemy przecież na co dzień. Czy zatem twierdzenia Dworkina są tak rewolucyjne i mają niezbędną siłę argumentacyjną?
Punkt wyjścia i „dowodzoną” (o cudzysłowie później) tezę stanowi dlań istnienie religijnego ateizmu, który odnajduje u osób doznających wzniosłości kosmosu oraz przeświadczonych o posiadaniu przez niego obiektywnej, immanentnej wartości; a ponieważ tej ostatniej, według autora, nie wolno redukować do podmiotowej reakcji emocjonalnej czy fenomenu przyrody, piętnuje on naturalistów pokroju Dawkinsa. Czy jednak wspomniane wrażenie wystarczy, by kogoś nazwać religijnym? Sam Dworkin dodaje drugi warunek sine qua non: poczucie „wagi przyzwoitego życia” (s. 15) i odpowiedzialności za nie – można powiedzieć, że w tym sensie bardziej religijni są ci, którzy aprobują hasło Sartre’a: „Jesteśmy sami, nic nas nie usprawiedliwi”…
Czy nie zanadto rozszerza więc filozof pojęcie religii? A może to stereotypowe utożsamienie jej z wiarą w osobowego Boga jest w nas zbyt silnie zakorzenione? Wszak gdyby zdefiniować religię ogólniej, choćby za Janem von Baalem jako „wszelkie (…) pojęcie i idee, uznawane za prawdziwe i odnoszące się do rzeczywistości, której nie można zweryfikować empirycznie” (cyt. za Burkert 2006: 20), rzecz wyglądałaby inaczej. Niekiedy używane przez Amerykanina pojęcia są zresztą brane intuicyjnie i mylące, np. w twierdzeniu, że religijni ateiści uważają przyrodę za cud (s. 21), podczas gdy słownikowa definicja cudu odsyła albo do interwencji Boga, albo do szczęśliwego zbiegu okoliczności. Tutaj zaś ani Bóg nie wchodzi w grę, ani na akcydentalność piękna wszechświata Dworkin nie zamierza przystać, czemu poświęca raczej niekonkluzywne rozważania w rozdziale drugim.
Podobnych problemów nastręcza fakt, iż np. daleki od konfesyjnego definiowania religii autor „Odczarowania” określa tym mianem „systemy społeczne, których uczestnicy deklarują wiarę w nadprzyrodzony czynnik sprawczy, o którego aprobatę należy się starać” (Dennett 2008: 31), natomiast u Dworkina nie ma mowy o kontakcie z istotą wyższą, chociaż uznaje on, że niewierzący w Boga wierzą nieraz w siłę, która przekracza człowieka (s. 14). Niejasny jednak pozostaje charakter owej siły: jeżeli jest bezosobowa, to na czym polega oraz z czego wynika jej działanie? Filozof dotyka tego problemu, tyle że… teraz mogę wytłumaczyć opatrzenie cudzysłowem wyrazu „dowodzenie”. Otóż trudno uznać jego tekst za absolutnie koherentny wywód, aczkolwiek nie należy oczekiwać czegoś innego po wykładach, które wygłosił nieco ponad rok przed śmiercią i, walcząc z białaczką, zdołał zaledwie przejrzeć. Tak też przyjmuję ową pozycję – jako pogadankę dla laików, zwłaszcza skoro zawiera objaśnienia, że autorowi nie chodzi o religię w sensie: „Amerykanie uczynili religię z baseballu” ani o metafory typu „Bóg jeden wie” albo że „bezosobowość” Boga nie oznacza „bezduszności”.
Do jakiego rozumienia religijności usiłuje zatem przekonać słuchacza i czytelnika Dworkin? Pozwolę sobie przytoczyć cytat znaleziony na facebookowym profilu „Żyj świadomie”, przypisany fizykowi i publicyście Paulowi Daviesowi – nieistotne, czy tenże coś podobnego wygłosił, lecz że poniższe słowa znakomicie korespondują z wizją autora „Law’s Empire”: „Kiedy ludzie pytają, czy wierzę w Boga, mówię (…): jest wiele definicji Boga. Lepiej (…) zapytać, czy Wszechświat jest absurdalny (…), czy ma znaczenie i cel. Najbliższy jest mi pogląd, że istnieje jakiś porządek rzeczy, że Wszechświat nie jest bezładnym składem obiektów (…), [tylko] spójnym matematycznie, pięknym (…) systemem, który możemy zrozumieć (…). Te ważne cechy sugerują mi, że jest w nim też coś głębszego. Ale nie mam tu na myśli jakiegoś superumysłu (…). Sądzę jednak, że jest powód, dla którego istniejemy we Wszechświecie, że (…) nie jesteśmy zbędnym dodatkiem, ale stanowimy integralny element tego systemu”.
Choć wiele osób podpisałoby się pod tymi poglądami, celowo wybrałam fizyka i kosmologa, gdyż właśnie u reprezentantów rzeczonych profesji szuka Dworkin potwierdzenia swoich intuicji. Nie tylko kilkakrotnie powołuje się na autorytet Einsteina, lecz również obficie rozwodzi nad rolą piękna uniwersum w konstruowaniu i ocenie teorii fizycznych, rozważa, o jakiego rodzaju pięknie mowa, a przy okazji dygresyjnie zahacza o rodzaje oddziaływań, kwarki, upragnioną kwantową teorię grawitacji, teorię strun… Owe poboczne aspekty nieco przysłaniają naczelny problem tej partii książki: czy wszechświat stanowi „wieczysty, niewyjaśnialny kosmiczny przypadek” (s. 75) i wówczas jego (domniemane) piękno wynika z koincydencji? Nieprzerwany regres w wyjaśnieniach lub brak przyczyny początku świata dowodziłyby nieobiektywności sądów aksjologicznych, aczkolwiek nasuwa się uwaga, iż w myśl innych twierdzeń filozofa nie mogą one mieć ugruntowania w czymś zewnętrznym. (Skądinąd teza, że w każdej nauce pewne aksjomaty nie znajdują niezależnego od niej potwierdzenia i opierają się na niezbitym przekonaniu, czyli wierze, służy Dworkinowi do obrony zasad moralnych przed redukcjonizmem). Summa summarum, jego stanowisko w kwestii fundamentów bądź kresów fizyki okazuje się niejasne – z jednej strony utrzymuje on: „Dla tych z nas, którzy uważają piękno za realne, przesłanka nauki, że wszechświat jest ostatecznie w pełni pojmowalny, ma też charakter religijnego przekonania, że promieniuje (…) prawdziwym pięknem” (s. 95), z drugiej zaś, jak wspomniałam, oponuje przeciw twierdzeniu autora „Boga urojonego”, jakoby rzeczy, które „nie śniły się filozofom”, miały zostać kiedyś przez naukę rozstrzygnięte.
Niezależnie od niuansów, wszystkich tych kosmologiczno-metafizycznych dywagacji nie snuje Dworkin bez celu praktycznego, a jego charakterystyka religii winna znaleźć konkretne zastosowanie. Doskonale świadom, że religia należy do pojęć interpretacyjnych, zastanawia się, „jakie [jej] ujęcie (…) byłoby najpłodniej przyjąć?” (s. 18), by móc zająć się domeną, w której – w przeciwieństwie do astrofizyki – nie sposób odmówić mu kompetencji, czyli do sądowych rozstrzygnięć dotyczących wolności w interesującej nas dziedzinie. O ile można się w pełni zgodzić z zastrzeżeniem, dlaczego w USA i Europie pod ochroną znajdują się tylko (?) religie teistyczne, o tyle za niepoprawny optymizm wypada uznać stwierdzenie, że na owym obszarze nie zanosi się na wojny religijne, a na dodatek: „Wyznania korzystające w tych krajach z wolności religii są niezbyt popularnymi mniejszościami, których członkowie nie byliby w stanie wzniecić skutecznego buntu, gdyby im tę wolność odebrano” (s. 104)…
Tak czy owak, autor stara się zaproponować rozwiązanie niebywale ważnej kwestii – granic chronienia przez państwo przekonań. Bo jeśli Sąd Najwyższy USA przychyla się do bliskiego mu stanowiska: „Sednem wolności jest prawo do definiowania własnej koncepcji istnienia, znaczenia wszechświata i tajemnicy ludzkiego życia” (s. 112), to czy nie daje zielonego światła permisywizmowi wobec „najdzikszej etycznej ekscentryczności” (s. 114)? I jak nie dopuścić do kolizji prawa do swobody praktyk z faworyzowaniem pewnego wyznania przez ustawodawstwo? Ogólną sugestią Dworkina jest rozróżnienie między etyczną niezależnością a specjalnymi prawami do poszczególnych swobód, co lakonicznie tłumaczy zdanie: „Jeśli zanegujemy prawo specjalne (…) i oprzemy się tylko na ogólnym prawie do etycznej niezależności, to religie mogą zostać zmuszone do ograniczenia swoich praktyk (…), by przestrzegały one racjonalnych, niedyskryminacyjnych przepisów, które przejawiają taką samą troskę o nie jak o inne podmioty” (s. 124). W świetle tego rozgraniczenia „oficjalne prezentowanie insygniów zorganizowanych religii” (s. 126) w gmachu publicznym podpada pod preferowanie jednej religii, podczas gdy muzułmańskie chusty na głowę stanowią prywatne prezentacje, których nie można zakazać; z kolei wprowadzanie kreacjonizmu w szkołach USA nie wynika głównie z motywów edukacyjnych, lecz wpisuje się w kampanię polityczną tzw. prawicy religijnej, którego to argumentu nie można odwrócić przeciwko teorii ewolucji. Z drugiej strony, wynik referendum w Szwajcarii zakazujący budowy minaretów interpretuje autor kategorycznie jako „wypowiedzenie wojny (…) ideałowi etycznej niezależności” (s. 131).
Nie będąc ekspertem, mogę jedynie wyrazić intuicyjną opinię, że podane przykłady nie zamkną ust niezadowolonym z wyroków podjętych z odwołaniem do wprowadzonego tutaj rozróżnienia. Powiem natomiast trochę o stronie językowej książki, do czego czuję się bardziej uprawniona, choć nie mam pewności, czy – nieliczne co prawda – obiekcje kierować pod adresem przekładu (skądinąd wyśmienitego tłumacza i filozofa Bogdana Barana), redaktora czy też autora, którego każde słowo postanowiono uszanować. Zresztą zastrzeżenia mam różnego typu: od nazwania „Kandyda” sztuką (!), przez drażniącą niekonsekwencję w pisowni „bóg” / „Bóg” (według słownika PWN ta pierwsza zarezerwowana jest dla bóstw religii politeistycznych, a nie „nieokreślonego” Boga), po „zda się” zamiast „zdaje się”, nadużywanie wyrazu „dramatyczny” czy sformułowanie „coś, jak Budda, bliskiego bogu” (s. 101), bo Budda, a nawet budda, to jednak raczej ktoś konkretny…
À propos konkretnej istoty, kosmologiczne refleksje Dworkina posiadają drugi, obok prawno-społecznego, wymiar praktyczny: w obrębie jednostkowego życia. W ostatnim rozdziale filozof pochyla się nad kwestią nieśmiertelności, dokonując przeglądu mniej lub bardziej prawdopodobnych bądź absurdalnych hipotez i przyznając: „Zgadzam się, że perspektywa, iż czyjaś naturalna dusza przeżywa w postaci fragmentów kwantowych (…), nie wygląda wcale pocieszająco. Jeśli jednak zależy nam (…), by nie obrócić się w nicość, to taki proces zapewni nam przynajmniej tyle” (s. 137). Odrzuca ideę sądu ostatecznego – wszak powinno się żyć należycie nie przez wzgląd na „kij i marchewkę” – a przy okazji znów dostaje się naturalistom, którym nie jest dostępne „przekonanie, że istnieje, niezależnie i obiektywnie, pewien właściwy sposób życia” (s. 140). Brzmi to trochę, jakby Dworkin odkrył ów sposób, i faktycznie go charakteryzuje: chodzi o traktowanie życia jako cennego i pełnego per se – podobnie jak obiektywną wartość ma wszechświat czy dzieło sztuki (tu młoda literaturoznawczyni zgłasza veto) – w ten sposób osiągamy, jego zdaniem, jedyną nieśmiertelność, jakiej możemy pożądać (tu soteriologiczne tęsknoty wyżej podpisanej wnoszą sprzeciw).
Grunt, iż przynajmniej dla siebie filozof znajduje konsolację i oparcie, gorzej z przekonaniem innych, że wierzących w „Boga Sykstyńskiego” (!) i pewnych ateistów łączy „doświadczenie numinotyczne”, że aksjologiczna treść religii, tj. wartości, nie pozostaje w żadnej relacji do stworzenia („Jak możemy przedstawić jako pojmowalną ideę – nawet jeśli pozostanie ona tajemnicza – że fiat potrafi samo z siebie tworzyć wartość?” (s. 37)). Dworkin wie zresztą o tym, skoro już we wstępie zaznacza: „Niektórych (…) nie przekonam. Uznają oni, że skoro w imię obrony sądów o wartościach możemy tylko odwołać się do innych sądów o wartościach, a na koniec ogłosić wiarę w cały zespół sądów, to nasz akces do prawdy obiektywnej jest (…) błądzeniem po omacku. Ten pogląd wszakże (…) nie stanowi argumentu przeciw religijnemu światopoglądowi. Odrzuca go tylko. (…) Nie spogląda się wtedy z perspektywy religijnej” (s. 29). Nieprzekonanymi wydają się „niereligijni” ateiści – może ci nieszczęśni naturaliści, którzy za wyjaśnienie wartości przyjmują potrzebę psychiczną lub przydatność ewolucyjną – ale przecież równie dobrze mogą to być teiści, niechętni takiej inflacji pojęcia religijności. Wydaje się, że konsens wierzących i niewierzących w Boga, członków różnych Kościołów i bezwyznaniowców, stanowi tu jedynie wyraz wishful thinking człowieka stojącego u progu śmierci, a zarazem nabiera znaczenia czegoś w rodzaju testamentu Dworkina. Być może jego sugestie dla sądownictwa przyniosą wymierne efekty. Niestety, spoglądając na ortodoksyjność oraz – horrible dictu – szowinizm zarówno części członków rozmaitych Kościołów (zważmy, że wspomniana prawica religijna to zazwyczaj protestanci), jak i tych ateistów, którzy na słowa nie tylko „Bóg”, ale też „religia” reagują alergicznie, można mieć niezachwianą wiarę (!), że jego ostatnia wola pozostanie w sferze szczytnych a nieziszczalnych marzeń.
LITERATURA:
Burkert W.: „Stwarzanie świętości. Ślady biologii we wczesnych wierzeniach religijnych”. Przeł. L. Trzcionkowski. Kraków 2006.
Dennett D.: „Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne”. Przeł. B. Stanosz. Warszawa 2008.
„Żyj świadomie”, https://pl-pl.facebook.com/zyjswiadomieeu/posts/351347151705373
Ronald Dworkin: „Religia bez Boga”. Przeł. B. Baran. Wydawnictwo Aletheia. Warszawa 2014.
Burkert W.: „Stwarzanie świętości. Ślady biologii we wczesnych wierzeniach religijnych”. Przeł. L. Trzcionkowski. Kraków 2006.
Dennett D.: „Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne”. Przeł. B. Stanosz. Warszawa 2008.
„Żyj świadomie”, https://pl-pl.facebook.com/zyjswiadomieeu/posts/351347151705373
Ronald Dworkin: „Religia bez Boga”. Przeł. B. Baran. Wydawnictwo Aletheia. Warszawa 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |