
TALKING ABOUT MY GENERATION (BOYHOOD)
A
A
A
Oglądałeś jako dzieciak „Dragon Balla” na RTL7? Wracałeś ze szkoły, gdy dowiedziałeś się o upadku wież World Trade Center? A gdy szedłeś na studia, miałeś wrażenie, że to bezsensowna decyzja, bo wyższe wykształcenie nie zapewni ci dobrobytu, i czułeś się tak, jakbyś zmierzał ku wielkiej niewiadomej? Jeśli tak, obejrzyj „Boyhood”. I niech twoi rodzice też pójdą na seans. Przejrzyjcie się we własnym zwierciadle.
Richard Linklater, gustujący w przyglądaniu się zwyczajnym ludziom i szukający uniwersaliów w błahostkach, tym razem mówi o kwestii dorastania. Choć akcja jego filmu rozpoczyna się w okolicach 2002 roku (wtedy ruszyły zdjęcia), a ramy czasowe są konsekwentnie budowane poprzez przywoływanie sukcesów określonych zespołów muzycznych i wydarzeń istotnych dla Amerykanów, to mamy tu do czynienia z produkcją ponadczasową. Autorowi „Słonecznej trylogii” („Przed wschodem słońca”, „Po zachodzie słońca”, „Przed północą”) udało się nakłonić ekipę aktorów i stałych współpracowników do pracy nad obrazem, na którego realizację poświęcono aż 11 lat. Tyle czasu potrzeba było, aby Linklater mógł bacznie przyjrzeć się przemionom zachodzącym w Masonie (Ellar Coltrane). Twórca stawia bohatera wobec wszelkiego rodzaju wyzwań – od namolnej nauczycielki, przez „toksycznego” ojczyma, po odkrywanie swej seksualności – aby móc poznać, co ukształtuje Masona, gdy ten osiągnie dojrzałość i stanie się w pełni świadomą i samodzielną jednostką.
Łatwo zniechęcić się do „Boyhood”. Nie dzieje się tutaj w zasadzie nic nadzwyczajnego czy przełamującego konwencję filmu obyczajowego. Nie ma żadnego kontrapunktu, dzięki któremu historia mogłaby się okazać nieco bardziej zajmująca. W pewnym momencie seans dłuży się niesłychanie, w końcu film Linklatera trwa tyle, co niektóre blockbustery królujące dzisiaj na ekranach kin – ponad dwie i pół godziny. W tym czasie patrzymy, jak młody człowiek rozwija się, próbując żyć chwilą. A przecież cała magia tego dzieła opiera się na zanegowaniu idei carpe diem: zostajemy porwani przez nurt życia, któremu nie potrafimy (a może nie chcemy?) się przeciwstawić.
Można mieć do Linklatera pretensje o to, że poszedł na łatwiznę. W końcu dialogi w „Boyhood” nie są zbyt nurtujące, a losy Masona także nie wydają się wyjątkowe. Niemniej, jako reprezentant pokolenia przełomu wieków bohater ten doskonale przedstawia wszelkie rytuały przejścia, jakim podlega młody człowiek, zanim skończy liceum. I zupełnie nieistotne wydaje się, że pewne fazy dojrzewania potraktowane zostały przez reżysera po macoszemu lub w umownym skrócie. Linklaterowi udało się przecież pokazać, że nie ma jednej dobrej formuły wychowania dziecka, a rodzice są w gruncie rzeczy „dużymi dziećmi”, które ciągle improwizują i żyją w nieustannej niepewności. Sam Mason odkrywa to w (moim zdaniem kulminacyjnym) momencie, gdy udaje się mu przejrzeć na oczy i zobaczyć prawdziwe oblicze świata, w którym dane jest mu egzystować, czuć, doświadczać, przemijać.
Mam wrażenie, że na pewnym poziomie „Boyhood” to także wielka pochwała amerykańskości. Film ten w ujmujący sposób pokazuje, dlaczego bardziej warto być niezależnym niż definiować się przez pryzmat innych, w tym przyjaciół i najbliższych. Szczególnie mocno przesłanie to wybrzmiewa w piosence zamykającej film, w której wokalista Family of the Year śpiewa o tym, że nie chce być bohaterem cudzego żywota. I choć Linklater jest tutaj bardzo stronniczy (film wydaje się przesycony światopoglądem amerykańskich demokratów), to dla osób z pokolenia „tysiąc złotych netto” jego dzieło może się okazać niebagatelną możliwością wewnętrznej przemiany.
Richard Linklater, gustujący w przyglądaniu się zwyczajnym ludziom i szukający uniwersaliów w błahostkach, tym razem mówi o kwestii dorastania. Choć akcja jego filmu rozpoczyna się w okolicach 2002 roku (wtedy ruszyły zdjęcia), a ramy czasowe są konsekwentnie budowane poprzez przywoływanie sukcesów określonych zespołów muzycznych i wydarzeń istotnych dla Amerykanów, to mamy tu do czynienia z produkcją ponadczasową. Autorowi „Słonecznej trylogii” („Przed wschodem słońca”, „Po zachodzie słońca”, „Przed północą”) udało się nakłonić ekipę aktorów i stałych współpracowników do pracy nad obrazem, na którego realizację poświęcono aż 11 lat. Tyle czasu potrzeba było, aby Linklater mógł bacznie przyjrzeć się przemionom zachodzącym w Masonie (Ellar Coltrane). Twórca stawia bohatera wobec wszelkiego rodzaju wyzwań – od namolnej nauczycielki, przez „toksycznego” ojczyma, po odkrywanie swej seksualności – aby móc poznać, co ukształtuje Masona, gdy ten osiągnie dojrzałość i stanie się w pełni świadomą i samodzielną jednostką.
Łatwo zniechęcić się do „Boyhood”. Nie dzieje się tutaj w zasadzie nic nadzwyczajnego czy przełamującego konwencję filmu obyczajowego. Nie ma żadnego kontrapunktu, dzięki któremu historia mogłaby się okazać nieco bardziej zajmująca. W pewnym momencie seans dłuży się niesłychanie, w końcu film Linklatera trwa tyle, co niektóre blockbustery królujące dzisiaj na ekranach kin – ponad dwie i pół godziny. W tym czasie patrzymy, jak młody człowiek rozwija się, próbując żyć chwilą. A przecież cała magia tego dzieła opiera się na zanegowaniu idei carpe diem: zostajemy porwani przez nurt życia, któremu nie potrafimy (a może nie chcemy?) się przeciwstawić.
Można mieć do Linklatera pretensje o to, że poszedł na łatwiznę. W końcu dialogi w „Boyhood” nie są zbyt nurtujące, a losy Masona także nie wydają się wyjątkowe. Niemniej, jako reprezentant pokolenia przełomu wieków bohater ten doskonale przedstawia wszelkie rytuały przejścia, jakim podlega młody człowiek, zanim skończy liceum. I zupełnie nieistotne wydaje się, że pewne fazy dojrzewania potraktowane zostały przez reżysera po macoszemu lub w umownym skrócie. Linklaterowi udało się przecież pokazać, że nie ma jednej dobrej formuły wychowania dziecka, a rodzice są w gruncie rzeczy „dużymi dziećmi”, które ciągle improwizują i żyją w nieustannej niepewności. Sam Mason odkrywa to w (moim zdaniem kulminacyjnym) momencie, gdy udaje się mu przejrzeć na oczy i zobaczyć prawdziwe oblicze świata, w którym dane jest mu egzystować, czuć, doświadczać, przemijać.
Mam wrażenie, że na pewnym poziomie „Boyhood” to także wielka pochwała amerykańskości. Film ten w ujmujący sposób pokazuje, dlaczego bardziej warto być niezależnym niż definiować się przez pryzmat innych, w tym przyjaciół i najbliższych. Szczególnie mocno przesłanie to wybrzmiewa w piosence zamykającej film, w której wokalista Family of the Year śpiewa o tym, że nie chce być bohaterem cudzego żywota. I choć Linklater jest tutaj bardzo stronniczy (film wydaje się przesycony światopoglądem amerykańskich demokratów), to dla osób z pokolenia „tysiąc złotych netto” jego dzieło może się okazać niebagatelną możliwością wewnętrznej przemiany.
„Boyhood”. Scenariusz i reżyseria: Richard Linklater. Obsada: Ellar Coltrane, Patricia Arquette, Ethan Hawke, Elijah Smith, Lorelei Linklater i in. Gatunek: film obyczajowy. Produkcja: USA 2014, 163 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |