Zuzanna Popiel, Katarzyna Gondek,
ROZBRAJAJĄC RYTUAŁY
A
A
A
Zuzanna Popiel: W ciągu dwóch lat nakręciłaś trzy filmy krótkometrażowe – w tym dwa dokumenty i jeden film fabularny. Wydałaś książkę, a teraz pracujesz nad kolejną. Skąd tyle pomysłów i energii na to, by je zrealizować?
Katarzyna Gondek: Mam taką potrzebę. Myślę wielotorowo, lubię ciągle coś przetwarzać. Ważna część pracy odbywa się podświadomie, oczywiście mam na myśli tworzenie opowieści, motywów; sam akt pisania czy robienia filmów przebiega pod kontrolą świadomości. W ten sposób działam o wiele swobodniej, niż gdybym na siłę starała się tylko coś skonstruować, uszyć coś na uładzoną miarę. Wszystko musi dziać się na wolności.
Z.P.: Która z form jest ci bliższa – książka czy film?
K.G.: Film i pisanie to dwie różne rzeczy – lubię napięcie między nimi, chociaż to odległe języki. Być może bez filmu nie pisałabym i na odwrót, więc nie potrafię stwierdzić, która z tych form jest mi bliższa. Wiem, że moje myślenie filmem dopiero się zaczyna, formułuje. Pisanie jest bardziej zakorzenione. Dzięki temu rozdwojeniu, kiedy nie pracuję nad tekstem, zawsze mogę przenieść się na płaszczyznę filmu i odwrotnie. Daje mi to poczucie wolności. Do tego, jeśli chodzi o sam film, mam do wyboru dokument i fabułę – obydwa wymagają wyobraźni wizualnej i zmysłu obserwacji. Poza tym, patrząc czysto pragmatycznie, z filmu da się wyżyć. O pisaniu staram się nie myśleć w kategoriach finansowych.
Z.P.: Jakie przeszkody napotykasz przy realizacji filmu?
K.G.: Przeszkodą bywa budżet, a częściej jego brak. Albo pomysł, który w trakcie realizacji blednie i trzeba umieć z niego zrezygnować albo zupełnie go zmienić. To się przecież w dokumencie czasem zdarza. Przeszkód jest zresztą sporo, ale one też są potrzebne, żeby film był żywy, żeby zdarzały się rzeczy niespodziewane.
Z.P.: W „Hosannie” i w „Horror vacui” pojawia się postać dziewczynki. Nie można oprzeć się wrażeniu, że w obu przypadkach to ta sama postać. Czy ty też tak je postrzegasz?
K.G.: Patrzę na te bohaterki inaczej. „Hosanna” powstała jako ćwiczenie, odpowiedź na pytanie, czy jestem w stanie nakręcić film fabularny: czy potrafię poprowadzić aktora, skonstruować fabułę, czy historia będzie żywa. Podobnie było z ekipą i producentką – wszyscy chcieliśmy przeprowadzić taki eksperyment. W każdym razie, byłam wtedy pod silnym wpływem „Horror vacui” i dziewczynka pojawiła się sama. Poza tym chciałam stworzyć fabułę na tyle trudną, żebym miała się na czym potknąć. Wcześniej mówiono mi, że praca z dzieckiem to koszmar i nie powinnam zajmować się tym przy pierwszym filmie. Okazało się, że Tosia, odtwórczyni głównej roli, była na tyle profesjonalna, że potrafiła sprostać wszelkim wymaganiom planu filmowego.
Z.P.: A relacja babci i wnuczki?
K.G.: Ta relacja wygląda w „Hosannie” inaczej niż w „Horror vacui”. Mam poczucie, że we współczesnych opowieściach to nietknięta ziemia. Rzadko podkreśla się ten magiczny związek: w perspektywie początku i końca. Z jednej strony dziewczynka, która jeszcze nie potrafi poważnie traktować norm i reguł, z drugiej babcia, która już nie chce się im podporządkowywać – obie doskonale się dopełniają. Sama trochę chciałabym być kiedyś taką staruszką: oczywiście taką, jak babka Normy, nie taką z „Hosanny”.
Z.P.: Czy babkę wzorowałaś na bliskiej ci osobie?
K.G.: Moje babki nie były podobne do żadnej z nich. Tworząc postaci, czasem bazuję na osobach, które wydają mi się dalece znajome, ale nie w tym przypadku. Te postaci przyszły całe, gotowe, z własną tożsamością.
Z.P.: Jak różni się odbiór twoich filmów w Polsce i za granicą?
K.G.: Różnice widać szczególnie w odbiorze „Najwyższego”. Na zagranicznych festiwalach ludzie w większości nie czuli się w żaden sposób urażeni filmem o powstaniu najwyższego na świecie plastikowego pomnika papieża Jana Pawła II. Wręcz przeciwnie – widzowie byli zaciekawieni, uśmiechali się ironicznie, ale z taką ciepłą ironią, wyczuwali, że w środku filmu jest pewna postać, pan dźwigowy, ukazujący drugą, spełnioną stronę tego przedsięwzięcia. W Polsce spotkałam się z entuzjastycznym odbiorem, ale również z gwałtownym oburzeniem. Usłyszałam, że nie powinnam stawiać bohaterów filmu w takiej sytuacji, że kręcąc ten film, upokorzyłam ich. Każdy ma prawo do swojego odbioru, ale z taką opinią spotkałam się tylko w naszym kraju.
Z.P.: Czy jako autorka filmów spotkałaś się z opinią, iż zbyt lekko traktujesz temat religii?
K.G.: Nie robię ich jako filmów antykatolickich, chociaż mam ochotę pobawić się na tym podwórku narzędziami, których nie uważa się za odpowiednie do „zabawy” religią. Chciałabym porozbrajać skostniałe mity, które każdy z nas poznaje już od najmłodszych lat. Jednocześnie wydaje mi się, że edukacja dzisiejszych dzieci pod tym względem wygląda inaczej, stąd też pomysł na bohaterkę „Hosanny”. Zastanowiłam się, co by było, gdybym opowiedziała historię o kimś, ktoś nie rozumie typowych dla nas mitów i rytuałów. Biblia to między innymi zbiór przedziwnych opowieści, próba uchwycenia zasad etycznych za pomocą baśni przez lata zabetonowane doktrynami. Myślę, że należy je trochę rozbroić, choć trudno z racjonalnego punktu widzenia się z nimi identyfikować, a już na pewno, jeśli jest się kobietą. Przecież według tych zasad jako kobiety nie powinnyśmy w ogóle zajmować się myśleniem. To, co mnie w religii pociąga, to surrealizm mitów, a nie szantaż doktryny.
Z.P.: Z jednej strony Kościół trzyma się twardo swych doktryn, z drugiej pozwala na kwitnięcie sakrobiznesu.
K.G.: Tu pewnie w dużej mierze chodzi o pieniądze; pieniądze i władzę. Siłę tej władzy widać choćby w tym, jak trudno Kościołowi zaakceptować zmiany w obyczajowości. Najprostszym przykładem jest rola kobiet – gdzie jest dla nich miejsce w Kościele? Trudno jest mi patrzeć na to poważnie: stado facetów stojących za wielkimi stołami ołtarzy, a kobiety poukrywane w tym świecie robią im po cichu obiady. Nawiązując do surrealizmu – kiedy jakiś punkt widzenia przesadnie się zaakcentuje, trzeba umieć zmienić perspektywę, nawet na prostą, zbanalizowaną, aby odsłonić sedno sprawy. Wydaje mi się, że ukrywając się w swoich wiekowych rytuałach, Kościół w pewnym sensie się odsłania.
Z.P.: Jak to jest z twoim stosunkiem do katolicyzmu? Raz ukazujesz babkę kompulsywnie otaczającą się dewocjonaliami, raz pana dźwigowego.
K.G.: Nie rozumiem sztywnego podejścia do religii, ale pan dźwigowy jest tą postacią, w którą wierzę. Kiedy widzę czternastometrową figurę papieża jego oczami, to ona mi się w jakiś sposób podoba. Chciałam koniecznie mieć go w dokumencie – gdyby to miał być film z tezą, wystarczyłoby pominąć pana dźwigowego, nie byłoby drugiej strony. Mogłam go oczywiście z filmu wyrzucić, ale postanowiłam tego nie robić.
Z.P.: Czego możemy dowiedzieć się o twojej nowej książce?
K.G.: W pewnym sensie to jest kontynuacja „Horror vacui”, a w pewnym nie. Pierwsza część nie jest potrzebna do poznania tej drugiej. „Otolit” wychodzi w przyszłym roku. W tej chwili dopracowujemy ostatnie szczegóły, bawimy się okładką i korektą. To ciekawy, ale trudny i groteskowy proces, taka walka wewnętrznego czytelnika i autora. Przygotowuję także tekst z „Ha!artem”. Będzie to zabawa narracyjna oparta na motywie miejskich legend. Z kilkoma kolegami po fachu chcemy napisać antologię nowel. Będziemy bawić się strukturą narracyjną, próbując wyjaśnić, jak powstaje taka legenda, chcielibyśmy także pokazać miasto, w którym może ona swobodnie funkcjonować. „Otolit” też jest powieścią o mieście, ale to jednak zupełnie inny kaliber. Czuję, że te miejskie legendy i miasto z pogranicza kiczu pozwalają mi odpocząć od parakryminalnych mroków „Otolitu”.
Katarzyna Gondek: Mam taką potrzebę. Myślę wielotorowo, lubię ciągle coś przetwarzać. Ważna część pracy odbywa się podświadomie, oczywiście mam na myśli tworzenie opowieści, motywów; sam akt pisania czy robienia filmów przebiega pod kontrolą świadomości. W ten sposób działam o wiele swobodniej, niż gdybym na siłę starała się tylko coś skonstruować, uszyć coś na uładzoną miarę. Wszystko musi dziać się na wolności.
Z.P.: Która z form jest ci bliższa – książka czy film?
K.G.: Film i pisanie to dwie różne rzeczy – lubię napięcie między nimi, chociaż to odległe języki. Być może bez filmu nie pisałabym i na odwrót, więc nie potrafię stwierdzić, która z tych form jest mi bliższa. Wiem, że moje myślenie filmem dopiero się zaczyna, formułuje. Pisanie jest bardziej zakorzenione. Dzięki temu rozdwojeniu, kiedy nie pracuję nad tekstem, zawsze mogę przenieść się na płaszczyznę filmu i odwrotnie. Daje mi to poczucie wolności. Do tego, jeśli chodzi o sam film, mam do wyboru dokument i fabułę – obydwa wymagają wyobraźni wizualnej i zmysłu obserwacji. Poza tym, patrząc czysto pragmatycznie, z filmu da się wyżyć. O pisaniu staram się nie myśleć w kategoriach finansowych.
Z.P.: Jakie przeszkody napotykasz przy realizacji filmu?
K.G.: Przeszkodą bywa budżet, a częściej jego brak. Albo pomysł, który w trakcie realizacji blednie i trzeba umieć z niego zrezygnować albo zupełnie go zmienić. To się przecież w dokumencie czasem zdarza. Przeszkód jest zresztą sporo, ale one też są potrzebne, żeby film był żywy, żeby zdarzały się rzeczy niespodziewane.
Z.P.: W „Hosannie” i w „Horror vacui” pojawia się postać dziewczynki. Nie można oprzeć się wrażeniu, że w obu przypadkach to ta sama postać. Czy ty też tak je postrzegasz?
K.G.: Patrzę na te bohaterki inaczej. „Hosanna” powstała jako ćwiczenie, odpowiedź na pytanie, czy jestem w stanie nakręcić film fabularny: czy potrafię poprowadzić aktora, skonstruować fabułę, czy historia będzie żywa. Podobnie było z ekipą i producentką – wszyscy chcieliśmy przeprowadzić taki eksperyment. W każdym razie, byłam wtedy pod silnym wpływem „Horror vacui” i dziewczynka pojawiła się sama. Poza tym chciałam stworzyć fabułę na tyle trudną, żebym miała się na czym potknąć. Wcześniej mówiono mi, że praca z dzieckiem to koszmar i nie powinnam zajmować się tym przy pierwszym filmie. Okazało się, że Tosia, odtwórczyni głównej roli, była na tyle profesjonalna, że potrafiła sprostać wszelkim wymaganiom planu filmowego.
Z.P.: A relacja babci i wnuczki?
K.G.: Ta relacja wygląda w „Hosannie” inaczej niż w „Horror vacui”. Mam poczucie, że we współczesnych opowieściach to nietknięta ziemia. Rzadko podkreśla się ten magiczny związek: w perspektywie początku i końca. Z jednej strony dziewczynka, która jeszcze nie potrafi poważnie traktować norm i reguł, z drugiej babcia, która już nie chce się im podporządkowywać – obie doskonale się dopełniają. Sama trochę chciałabym być kiedyś taką staruszką: oczywiście taką, jak babka Normy, nie taką z „Hosanny”.
Z.P.: Czy babkę wzorowałaś na bliskiej ci osobie?
K.G.: Moje babki nie były podobne do żadnej z nich. Tworząc postaci, czasem bazuję na osobach, które wydają mi się dalece znajome, ale nie w tym przypadku. Te postaci przyszły całe, gotowe, z własną tożsamością.
Z.P.: Jak różni się odbiór twoich filmów w Polsce i za granicą?
K.G.: Różnice widać szczególnie w odbiorze „Najwyższego”. Na zagranicznych festiwalach ludzie w większości nie czuli się w żaden sposób urażeni filmem o powstaniu najwyższego na świecie plastikowego pomnika papieża Jana Pawła II. Wręcz przeciwnie – widzowie byli zaciekawieni, uśmiechali się ironicznie, ale z taką ciepłą ironią, wyczuwali, że w środku filmu jest pewna postać, pan dźwigowy, ukazujący drugą, spełnioną stronę tego przedsięwzięcia. W Polsce spotkałam się z entuzjastycznym odbiorem, ale również z gwałtownym oburzeniem. Usłyszałam, że nie powinnam stawiać bohaterów filmu w takiej sytuacji, że kręcąc ten film, upokorzyłam ich. Każdy ma prawo do swojego odbioru, ale z taką opinią spotkałam się tylko w naszym kraju.
Z.P.: Czy jako autorka filmów spotkałaś się z opinią, iż zbyt lekko traktujesz temat religii?
K.G.: Nie robię ich jako filmów antykatolickich, chociaż mam ochotę pobawić się na tym podwórku narzędziami, których nie uważa się za odpowiednie do „zabawy” religią. Chciałabym porozbrajać skostniałe mity, które każdy z nas poznaje już od najmłodszych lat. Jednocześnie wydaje mi się, że edukacja dzisiejszych dzieci pod tym względem wygląda inaczej, stąd też pomysł na bohaterkę „Hosanny”. Zastanowiłam się, co by było, gdybym opowiedziała historię o kimś, ktoś nie rozumie typowych dla nas mitów i rytuałów. Biblia to między innymi zbiór przedziwnych opowieści, próba uchwycenia zasad etycznych za pomocą baśni przez lata zabetonowane doktrynami. Myślę, że należy je trochę rozbroić, choć trudno z racjonalnego punktu widzenia się z nimi identyfikować, a już na pewno, jeśli jest się kobietą. Przecież według tych zasad jako kobiety nie powinnyśmy w ogóle zajmować się myśleniem. To, co mnie w religii pociąga, to surrealizm mitów, a nie szantaż doktryny.
Z.P.: Z jednej strony Kościół trzyma się twardo swych doktryn, z drugiej pozwala na kwitnięcie sakrobiznesu.
K.G.: Tu pewnie w dużej mierze chodzi o pieniądze; pieniądze i władzę. Siłę tej władzy widać choćby w tym, jak trudno Kościołowi zaakceptować zmiany w obyczajowości. Najprostszym przykładem jest rola kobiet – gdzie jest dla nich miejsce w Kościele? Trudno jest mi patrzeć na to poważnie: stado facetów stojących za wielkimi stołami ołtarzy, a kobiety poukrywane w tym świecie robią im po cichu obiady. Nawiązując do surrealizmu – kiedy jakiś punkt widzenia przesadnie się zaakcentuje, trzeba umieć zmienić perspektywę, nawet na prostą, zbanalizowaną, aby odsłonić sedno sprawy. Wydaje mi się, że ukrywając się w swoich wiekowych rytuałach, Kościół w pewnym sensie się odsłania.
Z.P.: Jak to jest z twoim stosunkiem do katolicyzmu? Raz ukazujesz babkę kompulsywnie otaczającą się dewocjonaliami, raz pana dźwigowego.
K.G.: Nie rozumiem sztywnego podejścia do religii, ale pan dźwigowy jest tą postacią, w którą wierzę. Kiedy widzę czternastometrową figurę papieża jego oczami, to ona mi się w jakiś sposób podoba. Chciałam koniecznie mieć go w dokumencie – gdyby to miał być film z tezą, wystarczyłoby pominąć pana dźwigowego, nie byłoby drugiej strony. Mogłam go oczywiście z filmu wyrzucić, ale postanowiłam tego nie robić.
Z.P.: Czego możemy dowiedzieć się o twojej nowej książce?
K.G.: W pewnym sensie to jest kontynuacja „Horror vacui”, a w pewnym nie. Pierwsza część nie jest potrzebna do poznania tej drugiej. „Otolit” wychodzi w przyszłym roku. W tej chwili dopracowujemy ostatnie szczegóły, bawimy się okładką i korektą. To ciekawy, ale trudny i groteskowy proces, taka walka wewnętrznego czytelnika i autora. Przygotowuję także tekst z „Ha!artem”. Będzie to zabawa narracyjna oparta na motywie miejskich legend. Z kilkoma kolegami po fachu chcemy napisać antologię nowel. Będziemy bawić się strukturą narracyjną, próbując wyjaśnić, jak powstaje taka legenda, chcielibyśmy także pokazać miasto, w którym może ona swobodnie funkcjonować. „Otolit” też jest powieścią o mieście, ale to jednak zupełnie inny kaliber. Czuję, że te miejskie legendy i miasto z pogranicza kiczu pozwalają mi odpocząć od parakryminalnych mroków „Otolitu”.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |