ŚWIAT TO ZA MAŁO (FUNKY KOVAL)
A
A
A
Lata 80. otworzyły peerelowskiej Polsce drzwi na Zachód. Mimo iż system nadal działał, nie mógł przeciwstawić się ogólnoświatowej technologiczno-kulturowej eksplozji. Kasety wideo trafiały pod strzechy, prowadząc za sobą kinowe arcydzieła (które mogliśmy klasyfikować wszystkimi literami alfabetu); ksera dławiły się, powielając chałupnicze tłumaczenia błyskotliwych powieści science fiction, a „Fantastyka” pozwalała rozwinąć skrzydła młodym wizjonerom, którzy zdążyli się już zachłysnąć zmasowaną falą zagranicznej popkultury. I właśnie w tym czasopiśmie po raz pierwszy pojawił się Funky Koval – największy polski detektyw, który zaciągnął PRL w kosmos.
W 1982 roku grupa twórców legitymujących się wielką fantastycznonaukową erudycją zaczęła tworzyć najbardziej amerykański komiks w historii świata, będący przy okazji niesamowicie polskim dziełem. Pomysł był prosty, a jednocześnie zabójczo skuteczny, szczególnie w kraju, który niczym małe dziecko dopiero zaczynał składać gatunkowe klocki. Maciej Parowski miał już na swoim koncie jedną powieść, pisał mnóstwo tekstów zatopionych w popkulturze i właśnie zaczynał swoją wieloletnią współpracę z „Fantastyką” (stając się w końcu redaktorem naczelnym pisma); rysownik Bogusław Polch zdążył już zobaczyć trochę „wolnego świata”, zaś adaptacje dänikenowskiej prozy wybiły jego nazwisko na rynku. Tercet uzupełnił młody i tryskający pomysłami Jacek Rodek.
Przez sito socjalistycznego aparatu cenzorskiego już wcześniej przechodziły śmiałe komiksowe zabawy prezentujące rodzimą rzeczywistość w krzywym zwierciadle. Najczęściej były to jednak komiksy dla młodzieży, sygnowane nazwiskami Tadeusza Baranowskiego czy Papcia Chmiela. Wizja „fantastycznego” tria była pierwszym komiksem skierowanym do nieco starszych czytelników, nie tylko ze względu na przebijającą gdzieniegdzie wysmakowaną goliznę (przodowała w tym wyzwolona Brenda Lear, która prawdopodobnie nigdy nie zakładała biustonosza) czy bardzo swobodny styl bycia protagonisty. Środek ciężkości leżał w upolitycznionej, szalonej fabule, która stanowiła chyba pierwszy tak skomplikowany projekt w polskim komiksie popularnym.
Tytułowy Funky Koval to wielokrotnie odznaczany weteran. Poznajemy go w momencie, gdy zdobywa licencję kosmicznego detektywa i zaczyna pracować dla galaktycznej agencji Universs, dla której rozwiązuje kolejne sprawy. W założeniach seria miała skupiać się na pojedynczych epizodach, mocno zakorzenionych w różnych gatunkach. Szybko jednak w tle zaczęły wykluwać się główne wątki, spajające całość – pojawiają się rasa tajemniczych Drolli, chcących przedostać się do naszego świata (Koval staje się pośrednikiem między stronami) oraz zakrojone na szeroką skalę afery polityczne, zżerające Amerykę lat 80. XXI wieku. Mimo iż komiks został osadzony w realiach Stanów Zjednoczonych (oddalonych dokładnie o 100 lat w przyszłość od czasu publikacji), to całość przedstawiała problemy niezwykle bliskie Polakom skotłowanym za żelazną kurtyną. Widać to szczególnie wyraźnie po upływie czasu, gdy komiks stał się popkulturową lekcją historii – dorośli obecnie entuzjaści przygód kosmicznego awanturnika mogą powrócić do tych groteskowych czasów, a młodsi dostaną energetyczny zastrzyk dydaktyczny.
Scenarzyści już u zarania serii dziwili się temu, że cenzura nie reaguje na ich kolejne mrugnięcia okiem do czytelników. Wystarczy zobaczyć przykładowy dialog, który pod pretekstem galaktycznej hegemonii prezentuje działanie peerelowskiej cenzury: „Jeśli się zgodzi, to musi się pospieszyć! Przecież Stellarzy też słyszeli ten komunikat – to ich pasmo! Natychmiast wyślą swoją ekipę, a rząd im pobłogosławi. Komandor ma tylko dwa dni przewagi. A Barley nic nie wie, że rząd jest przeciw nam, że Universs zapieczętowano, a zaprzyjaźnioną prasę zakneblowano…”. Do tego w tle przewijają się umoczeni politycy i żołnierze przypominający z twarzy Urbana czy Jaruzelskiego (zresztą Polch sporo postaci wzorował także na swoich znajomych oraz współpracownikach), obrady trójkątnego stołu, a z innego wymiaru przybywają szczuropodobne stworzenia o znacząco czerwonych oczach. Czemu to wszystko przemykało przez szczeliny ideologicznych nożyc? Może po prostu multigatunkowy, niekonwencjonalny świat wykreowany przez zdolnych fantastów zbytnio wymykał się naczelnym socrealistycznym umysłom?
Nawiązania do rzeczywistości silnie złączono z ucieczką w objęcia sci-fi, szaloną wizji przyszłości, gdzie „Star Trek”, „Gwiezdne wojny” i Howardowskie heroic fantasy spotykają Kubrickowską psychodelię, surrealizm rodem z filmów Jodorowsky’ego, amerykańskich superbohaterów, thrillery polityczne oraz szpiegowskie widowiska sygnowane numerem 007. Jak mówił sam Parowski: „Ot, skrzyżujemy Lemowego Pirksa z Chandlerowskim Marlowe’em i zobaczymy, co będzie dalej”. Zresztą samemu Kovalowi najbliżej jest chyba jednak do Jamesa Bonda (niezmiennie „swojskiego”) – szowinisty o złotym sercu, który potrafi w czasie największych opałów położyć rękę na pupie ukochanej i nie dostać za to w twarz. Jest on herosem, wbijającym się z uśmiechem do walki ciosem kung-fu, a kolejne razy przyjmującym na owłosioną klatę. Podkreślają to urocze dialogi, mocno ozdabiane pamiętnymi one-linerami. Oczywiście po latach trudno nie zauważyć, że narracja jest już w dużym stopniu niedzisiejsza, a ściany tekstu i niepotrzebna żonglerka technicznymi zapychaczami (ale jakże fantastycznonaukowymi!) psują dynamikę.
Warto jednak drążyć kolejne stronnice, ponieważ kryją się tutaj wielkie pokłady historii, nawet w momencie, gdy dochodzimy do ostatniego albumu, w którym Parowski i Polch – zachłyśnięci w czasie 20-letniej przerwy „Matriksem” – odlatują na całego i serwują czytelnikom narkotyczną podróż, której nie powstydziłby się Philip K. Dick. W ostatnich etapach opowieści nie ma już może tego nieposkromionego luzu pierwszych przygód, ale komplikacja fabuły oraz formalne zabiegi nadal robią wrażenie. Wszystko podkreślają rysunki Polcha, które zyskały już status legendy. Są one przerażająco szczegółowe, z niesamowicie żywymi drugimi planami (chociaż rysownik odszedł od tego w ostatnim tomie, co można tłumaczyć specyficznym stylem narracji „na kwasie”, gdzie głębia obrazu zostaje zniwelowana). Spójrzmy chociażby na kadr przedstawiający pokój Kovala, gdzie na stoliku możemy możemy dostrzec jeden z numerów „Fantastyki", sprzęt Sony, książki Lema i Dicka, a także paczkę kentów. Zresztą całe pomieszczenie jest pomnikiem wczesnej amerykanizacji, która naznacza „Funky’ego Kovala”.
Fantastyczne są również projekty pojazdów, odzieży oraz architektury – zawsze dokładne, zaskakujące, oryginalne, podobnie jak żywa kolorystyka, podporządkowana odcieniom żółci i czerwieni, która z miejsca przywołuje na myśl tę barwniejszą stronę schyłku lat 70. Na tegoroczny panel MFK Polch wchodził niczym gwiazda ołówkowego rocka i nie ma się czemu dziwić: nawet, jeśli w ostatnich albumach pewne eksperymenty mogą niektórym popsuć wcześniejsze doznania, to trzeba mieć do autora artystyczny szacunek.
„Funky Koval” jest dzisiaj niezaprzeczalnym artefaktem historycznym, jednym z największych osiągnięć polskiego komiksu, które naprawdę niewiele straciło ze swojej unikalności i w czasach powrotu klasycznych konwencji potrafi wciągnąć niczym portal nadprzestrzenny. To ukomiksowienie gatunkowego szaleństwa, prawdziwy spektakl koloru oraz dynamiki. Do tego wydany po prostu zjawiskowo, przebogato (wywiady z twórcami, galerie okładek, szkice, zapowiedź następnego tomu, solidna okładka z fenomenalną grafiką) i za naprawdę śmieszne pieniądze (w stosunku do jakości). Ten komiks trzeba mieć na półce, dzielić się nim z bliskimi i wracać do lektury. Szczególnie teraz, gdy wraz ze słuchowiskami od Sound Tropez (adaptującymi przygody kosmicznego awanturnika), jeszcze mocniej chce się przenosić do czasów rakietowego komunizmu. Bo jeśli nie z Funkym, to z kim?
W 1982 roku grupa twórców legitymujących się wielką fantastycznonaukową erudycją zaczęła tworzyć najbardziej amerykański komiks w historii świata, będący przy okazji niesamowicie polskim dziełem. Pomysł był prosty, a jednocześnie zabójczo skuteczny, szczególnie w kraju, który niczym małe dziecko dopiero zaczynał składać gatunkowe klocki. Maciej Parowski miał już na swoim koncie jedną powieść, pisał mnóstwo tekstów zatopionych w popkulturze i właśnie zaczynał swoją wieloletnią współpracę z „Fantastyką” (stając się w końcu redaktorem naczelnym pisma); rysownik Bogusław Polch zdążył już zobaczyć trochę „wolnego świata”, zaś adaptacje dänikenowskiej prozy wybiły jego nazwisko na rynku. Tercet uzupełnił młody i tryskający pomysłami Jacek Rodek.
Przez sito socjalistycznego aparatu cenzorskiego już wcześniej przechodziły śmiałe komiksowe zabawy prezentujące rodzimą rzeczywistość w krzywym zwierciadle. Najczęściej były to jednak komiksy dla młodzieży, sygnowane nazwiskami Tadeusza Baranowskiego czy Papcia Chmiela. Wizja „fantastycznego” tria była pierwszym komiksem skierowanym do nieco starszych czytelników, nie tylko ze względu na przebijającą gdzieniegdzie wysmakowaną goliznę (przodowała w tym wyzwolona Brenda Lear, która prawdopodobnie nigdy nie zakładała biustonosza) czy bardzo swobodny styl bycia protagonisty. Środek ciężkości leżał w upolitycznionej, szalonej fabule, która stanowiła chyba pierwszy tak skomplikowany projekt w polskim komiksie popularnym.
Tytułowy Funky Koval to wielokrotnie odznaczany weteran. Poznajemy go w momencie, gdy zdobywa licencję kosmicznego detektywa i zaczyna pracować dla galaktycznej agencji Universs, dla której rozwiązuje kolejne sprawy. W założeniach seria miała skupiać się na pojedynczych epizodach, mocno zakorzenionych w różnych gatunkach. Szybko jednak w tle zaczęły wykluwać się główne wątki, spajające całość – pojawiają się rasa tajemniczych Drolli, chcących przedostać się do naszego świata (Koval staje się pośrednikiem między stronami) oraz zakrojone na szeroką skalę afery polityczne, zżerające Amerykę lat 80. XXI wieku. Mimo iż komiks został osadzony w realiach Stanów Zjednoczonych (oddalonych dokładnie o 100 lat w przyszłość od czasu publikacji), to całość przedstawiała problemy niezwykle bliskie Polakom skotłowanym za żelazną kurtyną. Widać to szczególnie wyraźnie po upływie czasu, gdy komiks stał się popkulturową lekcją historii – dorośli obecnie entuzjaści przygód kosmicznego awanturnika mogą powrócić do tych groteskowych czasów, a młodsi dostaną energetyczny zastrzyk dydaktyczny.
Scenarzyści już u zarania serii dziwili się temu, że cenzura nie reaguje na ich kolejne mrugnięcia okiem do czytelników. Wystarczy zobaczyć przykładowy dialog, który pod pretekstem galaktycznej hegemonii prezentuje działanie peerelowskiej cenzury: „Jeśli się zgodzi, to musi się pospieszyć! Przecież Stellarzy też słyszeli ten komunikat – to ich pasmo! Natychmiast wyślą swoją ekipę, a rząd im pobłogosławi. Komandor ma tylko dwa dni przewagi. A Barley nic nie wie, że rząd jest przeciw nam, że Universs zapieczętowano, a zaprzyjaźnioną prasę zakneblowano…”. Do tego w tle przewijają się umoczeni politycy i żołnierze przypominający z twarzy Urbana czy Jaruzelskiego (zresztą Polch sporo postaci wzorował także na swoich znajomych oraz współpracownikach), obrady trójkątnego stołu, a z innego wymiaru przybywają szczuropodobne stworzenia o znacząco czerwonych oczach. Czemu to wszystko przemykało przez szczeliny ideologicznych nożyc? Może po prostu multigatunkowy, niekonwencjonalny świat wykreowany przez zdolnych fantastów zbytnio wymykał się naczelnym socrealistycznym umysłom?
Nawiązania do rzeczywistości silnie złączono z ucieczką w objęcia sci-fi, szaloną wizji przyszłości, gdzie „Star Trek”, „Gwiezdne wojny” i Howardowskie heroic fantasy spotykają Kubrickowską psychodelię, surrealizm rodem z filmów Jodorowsky’ego, amerykańskich superbohaterów, thrillery polityczne oraz szpiegowskie widowiska sygnowane numerem 007. Jak mówił sam Parowski: „Ot, skrzyżujemy Lemowego Pirksa z Chandlerowskim Marlowe’em i zobaczymy, co będzie dalej”. Zresztą samemu Kovalowi najbliżej jest chyba jednak do Jamesa Bonda (niezmiennie „swojskiego”) – szowinisty o złotym sercu, który potrafi w czasie największych opałów położyć rękę na pupie ukochanej i nie dostać za to w twarz. Jest on herosem, wbijającym się z uśmiechem do walki ciosem kung-fu, a kolejne razy przyjmującym na owłosioną klatę. Podkreślają to urocze dialogi, mocno ozdabiane pamiętnymi one-linerami. Oczywiście po latach trudno nie zauważyć, że narracja jest już w dużym stopniu niedzisiejsza, a ściany tekstu i niepotrzebna żonglerka technicznymi zapychaczami (ale jakże fantastycznonaukowymi!) psują dynamikę.
Warto jednak drążyć kolejne stronnice, ponieważ kryją się tutaj wielkie pokłady historii, nawet w momencie, gdy dochodzimy do ostatniego albumu, w którym Parowski i Polch – zachłyśnięci w czasie 20-letniej przerwy „Matriksem” – odlatują na całego i serwują czytelnikom narkotyczną podróż, której nie powstydziłby się Philip K. Dick. W ostatnich etapach opowieści nie ma już może tego nieposkromionego luzu pierwszych przygód, ale komplikacja fabuły oraz formalne zabiegi nadal robią wrażenie. Wszystko podkreślają rysunki Polcha, które zyskały już status legendy. Są one przerażająco szczegółowe, z niesamowicie żywymi drugimi planami (chociaż rysownik odszedł od tego w ostatnim tomie, co można tłumaczyć specyficznym stylem narracji „na kwasie”, gdzie głębia obrazu zostaje zniwelowana). Spójrzmy chociażby na kadr przedstawiający pokój Kovala, gdzie na stoliku możemy możemy dostrzec jeden z numerów „Fantastyki", sprzęt Sony, książki Lema i Dicka, a także paczkę kentów. Zresztą całe pomieszczenie jest pomnikiem wczesnej amerykanizacji, która naznacza „Funky’ego Kovala”.
Fantastyczne są również projekty pojazdów, odzieży oraz architektury – zawsze dokładne, zaskakujące, oryginalne, podobnie jak żywa kolorystyka, podporządkowana odcieniom żółci i czerwieni, która z miejsca przywołuje na myśl tę barwniejszą stronę schyłku lat 70. Na tegoroczny panel MFK Polch wchodził niczym gwiazda ołówkowego rocka i nie ma się czemu dziwić: nawet, jeśli w ostatnich albumach pewne eksperymenty mogą niektórym popsuć wcześniejsze doznania, to trzeba mieć do autora artystyczny szacunek.
„Funky Koval” jest dzisiaj niezaprzeczalnym artefaktem historycznym, jednym z największych osiągnięć polskiego komiksu, które naprawdę niewiele straciło ze swojej unikalności i w czasach powrotu klasycznych konwencji potrafi wciągnąć niczym portal nadprzestrzenny. To ukomiksowienie gatunkowego szaleństwa, prawdziwy spektakl koloru oraz dynamiki. Do tego wydany po prostu zjawiskowo, przebogato (wywiady z twórcami, galerie okładek, szkice, zapowiedź następnego tomu, solidna okładka z fenomenalną grafiką) i za naprawdę śmieszne pieniądze (w stosunku do jakości). Ten komiks trzeba mieć na półce, dzielić się nim z bliskimi i wracać do lektury. Szczególnie teraz, gdy wraz ze słuchowiskami od Sound Tropez (adaptującymi przygody kosmicznego awanturnika), jeszcze mocniej chce się przenosić do czasów rakietowego komunizmu. Bo jeśli nie z Funkym, to z kim?
Maciej Parowski, Jacek Rodek, Bogusław Polch: „Funky Koval. Wydanie kolekcjonerskie”. Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Warszawa 2014.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |