ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (262) / 2014

Barbara Pukalska,

SMAK SŁÓW (NIE)ZAPOMNIANYCH ('ZAPOMNIANE SŁOWA')

A A A
Czas ucieka, mknie, biegnie, płynie nieubłaganie. Zmienia się świat wokół nas, zmienia się język, wśród nachalnych obrazów codzienności słowa wydają się kruche, bezbronne. A jednak to właśnie one powracają często jak refren, to one tkwią w nas głęboko. Trwają na posterunku, na straży wspomnień. Dawne, przez wielu zapomniane słowa przypomina wydana przez Czarne antologia „Zapomniane słowa” pod redakcją Magdaleny Budzińskiej.

W pastelowej oprawie czeka na czytelnika ponad dwieście stron różnych opowieści, opowieści o słowach zapomnianych, a raczej – jak pisze w swojej recenzji Anna Godzińska – właśnie pamiętanych, przypominanych przez tych, którzy „piszą o słowach jak o najbliższych, jak o tych, którym nie pozwala się odejść” (Szuflada.net). Monika Długa pisze z kolei: „pomysł na tę książkę jest tyleż prosty, co trafny. Kilkadziesiąt osób polskiej kultury poproszono o opisanie słowa, które wyszło już z użycia, a o którym warto pamiętać, o które warto powalczyć z uporczywym i bezlitosnym upływem czasu. Każde z przywołanych słów, co oczywiste, wiąże się ze wspomnieniem” (lubimyczytac.pl). Mamy więc kilkadziesiąt słów ułożonych w porządku alfabetycznym, kilkadziesiąt opowieści. Jedne wzruszają, inne bawią, są i takie, które wprawiają w zadumę. Cenne jest jednak przede wszystkim to, że te słowa żyją, wywołują emocje i mają smak. Joanna Kuhn w swojej recenzji słusznie stwierdza, że: „Spis treści to bardzo wyrafinowane menu, zapowiadające prawdziwą ucztę” (ksiazki.wp.pl). Dlatego też zdecydowałam się przywołać (i zaproponować do degustacji) fragmenty wybranych opowieści.

Słowa mają smak – jak ancymonki, które Krzysztof Czyżewski tak wspomina: „‘Ancymonki’ były twardomiękkie i kwaśnosłodkie, zaczynały się surowo, a kończyły miłośnie, dosycały błogi smak rodziny przyprawą odpowiedzialności, brzmiały polifonicznie jak śpiew w łemkowskiej cerkwi” (s. 12). To zadziwiające, jak wiele doznań zmysłowych tkwić może w jednym wyrazie: wrażenia dotykowe, smakowe, niezwykłe brzmienie. Ileż zmysłów angażuje wspomnienie jednego słowa, takiego trącącego myszką, trochę „niepoważnego”! A jednak ważnego, mającego smak dzieciństwa. Dla Wojciecha Eichelbergera smak lat dziecięcych ma słowo krnąbrny. Autor tak opisuje ten smak: „Jako dziecko i dorastający nastolat często je słyszałem kierowane pod swoim adresem. (…) To niezwykłe w polskim języku nagromadzenie spółgłosek ułożonych w trudną do wymówienia sekwencję brzmiało jakoś smakowicie, jędrnie, wręcz zmysłowo. Czułem się prawie zażenowany tym, że brano mnie za coś do skonsumowania, za coś smakowitego, jędrnego, chrupkiego, ogórkowatego, ale jednocześnie chropowatego” (s. 86). Znów współgrają tu ze sobą doznania smakowe, dotykowe, znów do uszu zdają się docierać dawne brzmienia. Słowo, słówko, takie ulotne, niedzisiejsze, bezbronne wobec upływu czasu w tym wspomnieniu odżywa, odzyskuje dawną „jędrność”, „chropowatość”. A może słodycz? Krachla wszak to słowo, które – jak wspomina Zbigniew Benedyktowicz – „zostało w pamięci organoleptycznie, zmysłowo; białe i czerwone według smaku ściekających po brodzie słodkich kropli, musujące pod podniebieniem i w nosie, klejące się jak lepkie i oblizywane palce obu rąk, wycierane w koszulę i spodnie (…) Szampan (chociaż jeszcze wtedy nie wiemy, co to jest) dzieciństwa. Słowo oczywiste, jak ten smak przejrzyście przylegający do rzeczy” (s. 85). Słowa można tu niemalże dotknąć, zbadać jego strukturę, konsystencję, wydobyć smak. Ale słowo ma też moc zawstydzania.

Doświadczeniem wstydu dzieli się z czytelnikami antologii Hanna Samson: „Zaprosił ją do swojej garsoniery – opowiadała pani Dzidka i to ostatnie słowo mnie zelektryzowało. Brzmiało tajemniczo i zmysłowo, czułam, że nie jest przeznaczone dla moich uszu, które też zdawały sobie z tego sprawę i aż poczerwieniały ze wstydu” (s. 58). Podobnie wstydliwy – z punktu widzenia dziecka – może być też wyraz gumno, o czym w przezabawny sposób przekonuje Andrzej Stasiuk: „Tak mówiły i babka, i ciotka. Na Podlasiu albo wschodnim Mazowszu. W każdym razie powiat sokołowski, gmina Jabłonna Lacka. To, jak mówiła babka, pamiętam lepiej, bo byłem młodszy i wydawało mi się, że babka wypowiada słowo nieprzyzwoite: gumno. Wystarczyło zamienić jedną literę i już było świństwo, a babka nigdy, przynajmniej przy mnie, nie wypowiedziała brzydkiego słowa. Miałem siedem lat i bez przerwy to ‘gumno’. Gumno to, gumno tamto, na gumno, z gumna. Zobaczyć, czy owiec nie ma na gumnie, krowy na gumno zagonić, na gumnie wóz zostawić czy zajechać nim na klepisko do stodoły… Miałem siedem lat, byłem z miasta i nie śmiałem zapytać. Na ogół pytałem, ale w tym wypadku podejrzenie czegoś brzydkiego napełniało mnie zarazem ciekawością i wstydem” (s. 60). Przywołana przez Stasiuka historia wywołuje uśmiech, ale i przypominać może nasze własne, pierwsze, dziecięce zmagania z polszczyzną, zapasy ze słowem, świeżość tamtych dźwięków, smaków, zapachów, tamtych tajemnic. Tego nie znajdziemy w słownikach i fachowych definicjach – po to warto sięgnąć do „Zapomnianych słów”.

Ujmujące są też w tej książce opisy pierwszych „językoznawczych” poszukiwań. Dla Konstantego Geberta prawdziwą zagadką był łapserdak: „Łapserdak, magiczne słowo mojego dzieciństwa. Określało kogoś narowistego, huncwota, łobuza – ale zarazem niegroźnego i właściwie sympatycznego. Ot taki urwipołeć, ale na pewno nie rzezimieszek. Było zarazem w tym słowie coś tajemniczego: łapigrosz, wiadomo – sknera, łapikufel – pijus, ale co niby było tak ważnego w łapaniu serdaków, że aż zasłużyła ta banalna, a zarazem rzadko wykonywana czynność na odrębne słowo? (…) Tak więc ‘łapserdak’ był tajemniczy, ale zarazem i nieco żenujący. A było tak w każdym razie wówczas, gdy się go wymawiało łap-serdak, jak zdrowy rozsądek nakazywał. Ale niektórzy z uporem wymawiali łapser-dak, sugerując tym samym, że nie chodzi o kogoś, kto w sposób charakterystyczny łapie serdaki, lecz o jakąś formę łapsa. Z łapsem zaś sprawa była jednoznacznie niedobra. Łaps, oczywiście, łapał: łapał ludzi” (s. 94). Cenne jest to, że czytając „Zapomniane słowa”, niemalże nie sposób nie przypomnieć sobie własnych zmagań z językową materią, dziecięcych nieporozumień, sporów o sposób wymawiania i rozumienia co bardziej zagadkowych wyrazów czy fraz. Językowych poszukiwań, negocjowania sensów słów jest w tym zbiorze więcej. Eustachy Rylski, próbując wytłumaczyć znaczenie leksemu kontent, pisze tak: „słowo to określa stan, który jest czymś więcej niż zadowolenie, a mniej, naturalnie, niż szczęście. Zadowoleni możemy być z byle powodu (…). Stan ukontentowania powstaje w nas, gdy zadowolenie utrwala się w poczuciu, że życie nam sprzyja i nic nie zapowiada zmiany na gorsze. (…)” (s. 81). Mariusz Szczygieł z kolei poprawia słownikową definicję wyrazu hecny (s. 65). O znaczenie słów można się spierać i dobrze jest choć czasem wejść w taki spór.

Kolejne kartki przynoszą kolejne słowa, nowe historie, dłuższe i krótsze, te osobiste i te związane z historią państw i społeczeństw. Jak zauważa Anna Godzińska, antologia „prowadzi nas przez historie osobiste, historię Polski i historię literatury” (Szuflada.net). Słowa mogą pojawiać się i znikać, czasem przypominają się zupełnie nagle, przychodzą bez zapowiedzi, zaskakują. Małgorzata Szejnert tak pisze o osobliwym słówku czuczeło: „To słowo wróciło do mnie w sposób nagły i nieoczekiwany w Muzeum Polesia w Pińsku. Tak mnie zaskoczyło, że na chwilę zapomniałam, gdzie jestem – przeniosłam się do domu mego dziadka w Białej Podlaskiej, gdzie spędzaliśmy wojnę i gdzie zostaliśmy jeszcze na długie powojenne lata. Co to za słowo? – myślałam. – Ja je przecież znam. Nie jest ani dobre, ani złe, krążyło po domu, podwórku i warsztacie masarskim dziadka, najbardziej chyba było zadomowione w wielkiej kuchni, gdzie zawsze pełno było ciotek, prawdziwych i przyszywanych, ale co znaczyło?” (s. 48).

Słowa umierają i czasem pojawiają się jak duch, straszą. Tomasz Różycki pyta przekornie: „Ale skoro żyjące słowa stanowią czasem dla nas niemały problem, po co zajmować się słowami umarłymi? Po co zajmować się duchami? (…) Pojawienie się ducha zmarłego słowa w naszej codzienności wprowadza do niej element chaosu: coś wyrzuconego, niepotrzebnego wkrada się do uporządkowanego już systemu, do świata, który zdążył się zabliźnić i znaleźć ekwiwalent, skierował energię na inne, potrzebniejsze odcinki, na żywe sprawy wymagające odpowiedzi, natychmiastowego słowa, na sensy domagające się znaków. I nagle pojawia się duch z przeszłości. Znamy ten moment z »Hamleta«: to może zapowiadać tylko kłopoty” (s. 108-109).

Na kartach książki snuje się mnóstwo słów-duchów. Tych poniżonych, umarłych, tych które wypadły „na wirażach czasu” (s. 10). Zdarza się i tak, że słowa schodzą na psy (s. 93). Jakie intencje przyświecają autorom poszczególnych historii? Jedni chcieliby przywrócić językowi niektóre pojęcia (s. 118), inni po prostu wybrane słowo opłakać (s. 161), podzielić się historią związaną z wybranym zapomnianym wyrazem. Warto sięgnąć do tej książki, by niektóre słowa sobie przypomnieć, inne po prostu poznać. Warto się na chwilę zatrzymać, uświadomić sobie (co doskonale pokazują autorzy poszczególnych opowieści), że słowa żyją, odfruwają i powracają, że nie tylko brzmią, ale mają też smak.
LITERATURA:    
Godzińska A.: „Zapomniane słowa. Antologia pod redakcją Magdaleny Budzińskiej” , http://szuflada.net/zapomniane-slowa-antologia-pod-redakcja-magdaleny-budzinskiej.
Długa M.: „Daj mi słowo ancymonku”, http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/4685/daj-mi-slowo-ancymonku.    
Kuhn J.: „Zielnik przypomnianych słów”, http://ksiazki.wp.pl/rid,6337,tytul,Zielnik-przypomnianych-slow,recenzja.html?ticaid=113cc4&_ticrsn=3.

„Zapomniane słowa”. Red. Magdalena Budzińska. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2014.