AUSTRALIJSKI LUZ AMBIENTEM PODSZYTY
A
A
A
Fajnie się słucha. Taka sobie ot, przyjazna muzyka na jesienne wieczory. Zaczęło się od kawałka zasłyszanego w Trójce i cudownej aplikacji Soundhound, która zamienia każdego słuchacza w absolutną alfę i omegę przemysłu muzycznego.
W Trójce grają dosyć dobrą muzykę i już sama rekomendacja redaktora prowadzącego audycję wystarcza, by nie musieć koniecznie udowadniać, jak dobrym artystą jest ten czy tamten. A tym razem poznałam lekki, przyjemny głos na tle niezobowiązujących, chillout’owych rytmów, łagodne „ambienty”, świetnie zmieszane z jazzowymi brzmieniami. Wszystko to składa się na płytę „Built on glass” Chet’a Faker’a.
Artysta to świeżynka na rynku muzycznym. Australijczyk debiutował co prawda już rok temu, ale to dopiero kwiecień 2014 roku przyniósł jego pierwszy, studyjny album. Promowana piosenka „Gold” powoli staje się rozpoznawalną kompozycją, a cała reszta, robiona trochę na przysłowiowe jedno kopyto, też brzmi znajomo. Przypomina Zero 7 albo Air - ich specyficzne quasi-klubowe brzmienia. Tu, na „Bulit… ” jest podobnie, a kawałek „1998” jest nawet imprezowy. KCRW zrobiło set, który można obejrzeć, po sprawnym wyszukaniu w sieci. Na filmie Chet Faker właśnie w utworze „1998” pokazuje na co go stać w roli producenta-DJ’a muzycznego, oraz wokalisty. Obie te rzeczy robi bez większego wysiłku. Podobnie brzmi reszta utworów na płycie – swobodnie i naturalnie.
Taka muzyka to typ soundtrackowy. Jest bardzo uzupełniająca, świetnie nadaje się na tło – czy to dla zatłoczonego klubu, czy też do „eleganckiego kotleta”. Sprawdzi się też świetnie w nastrojowym filmie i w scenach akcji (tu wskazane jest, by scena była specjalnie kręcona w zwolnionym tempie). Muzyka wielofunkcyjna, a przy tym bardzo przyjemna dla ucha. Mimo nieco eksperymentalnego charakteru, utrzymana jest w konwencji dość prostych powtórzeń. Zapętlone sekwencje dźwięków, ten elektroniczny aspekt całej płyty są z jednej strony bardzo irytujące. Wprowadzają wrażenie marazmu, trwania, statyki, przede wszystkim – za bardzo zbliżają „Built on glass” do elektro, a to z natury nie jest dobre. Z drugiej strony nawet te specyficzne aspekty muzyki Faker’a są zagrane z taką lekkością, przerywane wokalem (nieco skomlącym, ale jednak całkiem niezłym), że mogą się podobać. Nagranie brzmi profesjonalnie. Za dodatkowy atut należy uznać jej dostępność na polskim rynku płytowym. „Built on glass” przyjęła się u nas tak dobrze, że możemy kupić ją sobie w dwóch wariantach: CD i analogowym. To bardzo dobrze wróży polskiej scenie muzycznej, bo za taki uważam zainteresowanie słuchaczy dobrą gatunkowo muzyką ze strefy smooth, indie czy chillout (bo w zasadzie wszystkiego tam po trochu). Promocja przyzwoitych artystów zagranicznych, którzy mimo swojego niewątpliwego talentu nie przyniosą w dzień miesięcznego utargu, dopiero w Polsce raczkuje. Rynek się otwiera i zapełnia coraz to nowymi wykonawcami, którzy robią muzykę spokojną i refleksyjną, nie popadającą przy tym w standardy podkładów fitness-joga. Chet Faker tworzy właśnie muzykę relaksacyjną, ale bez tandetnego meta-brzmienia. Koneserom przypadnie do gustu, laików zachwyci, przeciwników pewnie przeciągnie na swoją stronę (jeśli nie „1998”, to już z pewnością utworem „Gold”).
Jest to bardzo dobrze zbilansowana płyta. Ckliwy wokal nie staje się nieznośnie marudzący (co przy śpiewaniu tak wysoką barwą często dzieje się nagminnie), muzyka, mimo, że prosta nad wyraz, nie staje się banalna czy męcząca. Szybko się niestety kończy. By nie popaść w nostalgiczny nastrój z tendencją do pasywnych stanów refleksyjnych, warto z Fakerem nie rozstawać się zbyt prędko. W sieci jest bardzo dużo jego, całkiem niezłych, różnych projektów muzycznych. „Drop the game” by Flume & Chet Faker, „Liquid Spirit” (20syl Remix) by Gregory Porter (świetna klubowa muzyka) – te i wiele innych utworów świetnie sprawdzą się w roli sequeli “Built on glass”. Bo dwanaście trzyminutowych utworów to trochę mało.
W Trójce grają dosyć dobrą muzykę i już sama rekomendacja redaktora prowadzącego audycję wystarcza, by nie musieć koniecznie udowadniać, jak dobrym artystą jest ten czy tamten. A tym razem poznałam lekki, przyjemny głos na tle niezobowiązujących, chillout’owych rytmów, łagodne „ambienty”, świetnie zmieszane z jazzowymi brzmieniami. Wszystko to składa się na płytę „Built on glass” Chet’a Faker’a.
Artysta to świeżynka na rynku muzycznym. Australijczyk debiutował co prawda już rok temu, ale to dopiero kwiecień 2014 roku przyniósł jego pierwszy, studyjny album. Promowana piosenka „Gold” powoli staje się rozpoznawalną kompozycją, a cała reszta, robiona trochę na przysłowiowe jedno kopyto, też brzmi znajomo. Przypomina Zero 7 albo Air - ich specyficzne quasi-klubowe brzmienia. Tu, na „Bulit… ” jest podobnie, a kawałek „1998” jest nawet imprezowy. KCRW zrobiło set, który można obejrzeć, po sprawnym wyszukaniu w sieci. Na filmie Chet Faker właśnie w utworze „1998” pokazuje na co go stać w roli producenta-DJ’a muzycznego, oraz wokalisty. Obie te rzeczy robi bez większego wysiłku. Podobnie brzmi reszta utworów na płycie – swobodnie i naturalnie.
Taka muzyka to typ soundtrackowy. Jest bardzo uzupełniająca, świetnie nadaje się na tło – czy to dla zatłoczonego klubu, czy też do „eleganckiego kotleta”. Sprawdzi się też świetnie w nastrojowym filmie i w scenach akcji (tu wskazane jest, by scena była specjalnie kręcona w zwolnionym tempie). Muzyka wielofunkcyjna, a przy tym bardzo przyjemna dla ucha. Mimo nieco eksperymentalnego charakteru, utrzymana jest w konwencji dość prostych powtórzeń. Zapętlone sekwencje dźwięków, ten elektroniczny aspekt całej płyty są z jednej strony bardzo irytujące. Wprowadzają wrażenie marazmu, trwania, statyki, przede wszystkim – za bardzo zbliżają „Built on glass” do elektro, a to z natury nie jest dobre. Z drugiej strony nawet te specyficzne aspekty muzyki Faker’a są zagrane z taką lekkością, przerywane wokalem (nieco skomlącym, ale jednak całkiem niezłym), że mogą się podobać. Nagranie brzmi profesjonalnie. Za dodatkowy atut należy uznać jej dostępność na polskim rynku płytowym. „Built on glass” przyjęła się u nas tak dobrze, że możemy kupić ją sobie w dwóch wariantach: CD i analogowym. To bardzo dobrze wróży polskiej scenie muzycznej, bo za taki uważam zainteresowanie słuchaczy dobrą gatunkowo muzyką ze strefy smooth, indie czy chillout (bo w zasadzie wszystkiego tam po trochu). Promocja przyzwoitych artystów zagranicznych, którzy mimo swojego niewątpliwego talentu nie przyniosą w dzień miesięcznego utargu, dopiero w Polsce raczkuje. Rynek się otwiera i zapełnia coraz to nowymi wykonawcami, którzy robią muzykę spokojną i refleksyjną, nie popadającą przy tym w standardy podkładów fitness-joga. Chet Faker tworzy właśnie muzykę relaksacyjną, ale bez tandetnego meta-brzmienia. Koneserom przypadnie do gustu, laików zachwyci, przeciwników pewnie przeciągnie na swoją stronę (jeśli nie „1998”, to już z pewnością utworem „Gold”).
Jest to bardzo dobrze zbilansowana płyta. Ckliwy wokal nie staje się nieznośnie marudzący (co przy śpiewaniu tak wysoką barwą często dzieje się nagminnie), muzyka, mimo, że prosta nad wyraz, nie staje się banalna czy męcząca. Szybko się niestety kończy. By nie popaść w nostalgiczny nastrój z tendencją do pasywnych stanów refleksyjnych, warto z Fakerem nie rozstawać się zbyt prędko. W sieci jest bardzo dużo jego, całkiem niezłych, różnych projektów muzycznych. „Drop the game” by Flume & Chet Faker, „Liquid Spirit” (20syl Remix) by Gregory Porter (świetna klubowa muzyka) – te i wiele innych utworów świetnie sprawdzą się w roli sequeli “Built on glass”. Bo dwanaście trzyminutowych utworów to trochę mało.
Chet Faker: Built On Glass [Mystic Production, 2014].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |