ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (268) / 2015

Ewa Wildner,

KRÓTKA HISTORIA STRACONEGO CZASU (TEORIA WSZYSTKIEGO)

A A A
Początek roku to czas, w którym na ekrany kin trafiają filmy napisane i zmontowane według określonego wzoru, niezawodnego jak matematyczna formuła. Fenomen traci na intensywności z początkiem marca, kiedy najpopularniejsze statuetki w świecie show-biznesu zostają rozdane, a czerwony dywan Dolby Theatre zwinięty w oczekiwaniu na przyszły sezon. „Teoria wszystkiego” należy do tej niesławnej, a jednocześnie najsławniejszej, kategorii – zalegających w czarnych dziurach pamięci przyzwoitych wypełniaczy wolnego przedoscarowego popołudnia, napisanych pod czarnego konia wyścigu po statuetkę za najlepszą rolę męską.

Eddie Redmayne z powierzonego mu zadania wywiązuje się znakomicie i wydaje się, że na tegorocznej ceremonii nie będzie miał sobie równych. Prawdopodobnie niewielu bukmacherów powiedziałoby jednak to samo o „Teorii wszystkiego”, nominowanej w kategorii Najlepszy Film. Nie tylko nie jest ona najlepsza, lecz także stanowi niewiele więcej niż efektownie skonstruowaną scenograficznie, muzycznie i kostiumowo ramę dla odtwórcy głównej roli. Brawura, z jaką Redmayne porusza się po nieznanych zdrowym ludziom rejonach, zasługuje bowiem na najwyższe noty. Walka z rzadką chorobą ukazana została przez niego znacznie lepiej uniesieniami brwi i spazmami niesprawnych mięśni niż zapisanymi w scenariuszu emocjami, które zdają się wymuszane dyskretnymi adnotacjami u dołu ekranu: „proszę przygotować chusteczki”. Sam Stephen Hawking skomentował grę Redmayne’a najwyższym z komplementów, jakim można pochlebić aktorowi: „Momentami miałem wrażenie, że widzę na ekranie samego siebie”.

Typowa dla większości filmów biograficznych konstrukcja „Teorii wszystkiego” pokazuje słynnego astrofizyka od beztroskich lat na uniwersytecie, gdzie jego największym zmartwieniem było nierozwiązane równanie w pracy domowej, poprzez stopniowy rozwój choroby zaniku mięśni, po kompletne unieruchomienie. Scenariusz oparty na wspomnieniach pierwszej żony Hawkinga koncentruje się na relacjach małżeńskich i wsparciu, którego przez lata udziela bohaterowi poznana na uniwersytecie Jane (w tej roli Felicity Jones). Większą część historii oglądamy więc z jej perspektywy, co byłoby strzałem w dziesiątkę – punkt widzenia partnerów sławnych osób to prosty, choć wciąż niewyczerpany trik reżyserski – gdyby protagonistkę przedstawiono jako postać z krwi i kości. Tymczasem, kiedy zjedzenie kolacji staje się trudniejsze niż wyjaśnienie teorii względności, nie sposób wyobrazić sobie, że Jane, mając na głowie niepełnosprawnego męża, trójkę dzieci i przepisywanie zeszytów z naukowymi teoriami, zachowuje równy spokój i brak goryczy, jak przedstawione jest to w filmie. W momencie, gdy zimny komputerowy głoś oznajmia jej koniec związku, płyną łzy nie złości, lecz zrozumienia. Nawet w historii relacji osób inteligentnych i dojrzałych ten brak słabości odbiera postaciom ludzkie cechy, jakby film nie opowiadał już o nieludzkim, wydawałoby się, geniuszu.

Tysiące ludzi na świecie cierpią na stwardnienie zanikowe boczne; każdy z nich mógłby być bohaterem filmu o trudnościach związanych z chorobą oraz bliskich, którzy pomagają w walce z nią, i byłaby to z pewnością historia równie poruszająca, jak życie Stephena i Jane Hawkingów. W przypadku opowieści o słynnym astrofizyku do największych rozczarowań po seansie należy fakt, że jego praca naukowa została potraktowana wyłącznie jako efektowne tło życia rodzinnego. Ci, którzy oczekiwali, że biografia przybliży nieco enigmatyczne dla większości tezy naukowca, powinni skoncentrować się na wyłapywaniu z dialogów pojedynczych zdań i atrakcyjnych anegdotek. Z seansu można dowiedzieć się, dlaczego męskie koszule święcą jaśniej we fluorescencyjnym świetle niż inne części garderoby, i niewiele więcej. Słyszymy, że Hawking pracuje nad pytaniem o początek Czasu i możliwości jego odwrócenia – w tym świetle końcówka filmu, zawierająca tezę, że pokonująca przeszkody miłość i potomkowie są w stanie cofnąć czas, jest jak protekcjonalne poklepanie widza po plecach. To już drugi po „Interstellar” film z wielkimi fizycznymi teoriami w tle, z którego wynika, że miłość jest największą kosmogoniczną siłą, a brak wiary scenarzysty w widza może okazać się największą słabością tego wszechświata.
„Teoria wszystkiego” („Theory of Everything”). Reżyseria: James Marsh. Scenariusz: Anthony McCarten. Obsada: Eddie Redmayne, Felicity Jones, Jonathan Hellyer Jones i in. Gatunek: dramat biograficzny. Produkcja: Wielka Brytania 2014, 123 min.