
Robert Skowroński, Viktor Tauš,
NIC ŚMIESZNEGO
A
A
A
Robert Skowroński: Pana dorobek składa się z trzech filmów. Powstawały one w długich odstępach czasu. Pierwszy i drugi dzieliła przerwa dziewięciu lat, zaś drugi i trzeci – pięciu. Z czego to wynikało?
Viktor Tauš: Mój pierwszy film, „Kanárek”, był bardzo specyficzny. To moja opowieść o zwalczaniu uzależnienia od heroiny. Oprócz wyreżyserowania go, zagrałem też w nim główną rolę. Został dobrze przyjęty przez krytykę, miałem okazję pokazać go szerokiej publiczności na festiwalach. Okrzyknięto go nawet jednym z największych triumfów czeskiego kina postkomunistycznej dekady. Jednak nie było mowy o sukcesie komercyjnym. W dzikich latach 90. producenci filmu zaczęli się kłócić o pieniądze. Po drodze pojawiła się ponadto możliwość dystrybucji filmu w Stanach Zjednoczonych za pośrednictwem Miramax. Zrobił się straszny bałagan. Nie byłem pewny, czy chcę przez to przechodzić jeszcze raz w swoim życiu, dlatego zamilknąłem twórczo.
R.S.: Ale nie przestał pan całkowicie pracować.
V.T.: Zająłem się nagrywaniem reklam. W sumie zrobiłem ich siedem w różnych miejscach na świecie. Dopiero później zaproponowano mi nakręcenie kontynuacji czeskiej komedii z 1982 roku, „Sněženky a machři”. Gdy byłem dzieckiem, uwielbiałem ją oglądać, dlatego się zgodziłem. Poza tym przyświecały temu projektowi właściwe powody. Producenci filmu byli świeży w branży i mieli jeszcze idee oraz zapał, nie byli zaślepieni chęcią zysku. Dla mnie, pomijając sentyment do oryginału, był to czysto komercyjny projekt. Zostałem dosłownie wynajęty do nakręcenia „Sněženky a machři po 25 letech”.
R.S.: Tym razem producenci nie zaszli panu za skórę?
V.T.: Niestety, ostatecznie znowu wyszły różne komplikacje. Skończyło się na zatrudnianiu adwokatów i procesach sądowych. Po tych doświadczeniach podjąłem decyzję, że w przyszłości sam będę producentem własnych filmów. Zacząłem jenak od pomocy kolegom z branży. Od 2007 roku wyprodukowałem 10 filmów pełnometrażowych. Wiele spośród nich odniosło sukces kasowy i cieszyło się uznaniem na festiwalach.
R.S.: Pana ostatnie dzieło opowiada o grupie byłych klaunów. Zważywszy na ich profesję i poruszany temat, wyszedł panu dość smutny i depresyjny film.
V.T.: To dramat o ludziach zarabiających komedianctwem na życie. Sam kiedyś pracowałem w teatrze pantomimicznym w Czechach. Osoby, które tam poznałem, były sporo starsze ode mnie. Niektórzy, z racji swojego wieku, doświadczali różnych chorób, w tym raka. Potrafili jednak dalej stawać na scenie i zabawiać ludzi. Stało się to bezpośrednią inspiracją do nakręcenia „Klaunów”. Wraz z Petrem Jarchovským, scenarzystą, zaczęliśmy się zastanawiać nad opowieścią o całej grupie klaunów. O tym, jak to jest tworzyć w zespole, o tym, jak wszyscy razem kochają sztukę i siebie nawzajem. Zdecydowałem się na opowiedzenie wszystkiego w starym stylu, znanym z lat 40. XX wieku, czyli w formie, jaką szanuję najbardziej.
R.S.: „Klauni” nie sa filmem wyłącznie o pojednaniu czy o sztuce. Porusza pan przede wszystkim tematy egzystencjalne – dotyczące starzenia się, miłości i śmierci.
V.T.: Kwestia ponownego zejścia się grupy zaznaczona jest w około 15 minutach filmu. To nie o tym jest obraz. „Klauni” mówią dużo o sztuce godnego pożegnania. Czy to z karierą, czy to z najbliższymi.
R.S.: Jaki jest pana przepis na znalezienie złotego środka między scenami komediowymi a dramatycznymi?
V.T.: Nie było moim zamiarem, aby film był zabawny. Opowiadam historię z perspektywy trzech różnych bohaterów. To także trzy różne typy poczucia humoru. Jest zatem Oskar, chory na raka, który reprezentuje klasyczną formę komediową, tę najbliższą stylowi Chaplina. Wykorzystuje on swój czar do unikania konfrontacji i problemów. Viktor stosuje ironię, wygłasza długie monologi pełne zabawnych obelg – to jego sposób na walkę ze strachem i odrzuceniem. Porównałbym go do Gérarda Depardieu. Jest jeszcze Max – dla niego humor to sposób na wytrzymanie w codziennym świecie. Pomaga mu zachować dobre relacje rodzinne i zniwelować powagę problemów zdrowotnych.
R.S.: Nie używa pan retrospekcji, skupiając się na teraźniejszości; nawet czasy komunistyczne zostały tu tylko wspomniane.
V.T.: Chciałem opowiedzieć o krótkim wycinku z życia bohaterów. Wszystko, co wokół, zeszło na drugi plan – ich przeszłość, a co dopiero kontekst społeczny. Interesowała mnie wyłącznie teraźnieszość. Nie jest nawet wspomiany powód kłótni bohaterów, bo w kontekście tego, co udało im się zdziałać w ich życiu, wydał mi się on zupełnie nieistotny.
R.S.: Jiří Lábus i Oldřich Kaiser, którzy grają w „Klaunach”, to legendarni czescy aktorzy komediowi. Domyślam się, że ich wybór nie był przypadkowy.
V.T.: Moim zdaniem, nie da się postawić znaku równości między zawodami klauna a aktora. Różni ich sposób grania, przeprowadzania prób, po prostu pracują w odmienny sposób. Dlatego też zdecydowałem się na zatrudnienie osób znanych przede wszystkim z komedii. Widziałem każdy ich film i każdym byłem zachwycony. Miałem dużo szczęścia przy doborze obasady. Wszyscy byli moim pierwszym wyborem. Udało nam się mocno zżyć, bo próby do filmu trwały około roku.
R.S.: Jak przebiegała praca z Petrem Jarchovským, scenarzystą „Klaunów”?
V.T.: Przy powstawaniu scenariusza brała udział jeszcze jedna osoba – Boris Hybner. To bodaj najbardziej znany mim i klaun w historii Czech i Czechosłowacji. Poprosiłem też Petra o pomoc, bo niezwykle cenię sobie jego pracę. Jest on osobą, która rozumie postaci, o jakich pisze. Czuć, że zawsze chce opowiedzieć o ludzkiej kondycji, tak, aby można było się z niej zaśmiać lub uronić nad nią łzę. Podczas prób scenariusz stopniowo się zmieniał. Był dostosowywany do tego, co udało nam się wypracować przy spotkaniach z aktorami.
R.S.: Petr Jarchovský często pracuje z reżyserem Janem Hřebejkiem. Czy wspólne dzieła tego duetu miały na pana wpływ przy realizacji „Klaunów”?
V.T.: Nie. Co prawda sam również pracowałem z Janem Hřebejkiem jako producent przy jego „Po ślubie”, gdzie za scenariusz odpowiedzialny był Petr Jarchovský, ale jesteśmy radykalnie różnymi reżyserami. Uznałem jedynie, że nie znajdę lepszej osoby do opisania historii trio z „Klaunów” niż Jarchovský. Tylko on mógł skupić się na osobowościach bohaterów w taki sposób, w jaki to sobie wymyśliłem. Miał też doświadczenie w pisaniu skomplikowanych historii, w których narracja prowadzona jest z różnych perspektyw.
R.S.: „Klauni” przypominają nieco inną niedawną czeską produkcję – „Przeboje i Oldboje” Alice Nellis. Oba filmy mówią o leciwych artystach, którzy próbują wrócić na scenę.
V.T.: Powierzchownie dzieła są do siebie podobne, jednak „Przeboje i Oldboje” mówią wyłącznie o pojednaniu. Dodatkowo jest to komedia, a nie dramat jak „Klauni”. To dwa różne podejścia do podobnego tematu.
R.S.: Czy filmy o komediantach, takie jak „Światła rampy” Charlesa Chaplina czy „La Strada” Federico Felliniego, miały wpływ na pańskie dzieło?
V.T.: „Światła rampy” przekonały mnie, że nie powinienem bać się przedstawiać scen typowo teatralnych. Spowalniają one tempo akcji, sprawiają, że historia nie rusza do przodu. Jednak zależało mi na ich umieszczeniu. Chaplin zrobił to samo, osiągając świetny efekt. Poczułem, że ja też tak mogę. W kwestii stylu narracji wpływ mieli na mnie tacy twórcy, jak Orson Welles czy John Ford. Wielcy klasycy lat 40. i 50.
Viktor Tauš: Mój pierwszy film, „Kanárek”, był bardzo specyficzny. To moja opowieść o zwalczaniu uzależnienia od heroiny. Oprócz wyreżyserowania go, zagrałem też w nim główną rolę. Został dobrze przyjęty przez krytykę, miałem okazję pokazać go szerokiej publiczności na festiwalach. Okrzyknięto go nawet jednym z największych triumfów czeskiego kina postkomunistycznej dekady. Jednak nie było mowy o sukcesie komercyjnym. W dzikich latach 90. producenci filmu zaczęli się kłócić o pieniądze. Po drodze pojawiła się ponadto możliwość dystrybucji filmu w Stanach Zjednoczonych za pośrednictwem Miramax. Zrobił się straszny bałagan. Nie byłem pewny, czy chcę przez to przechodzić jeszcze raz w swoim życiu, dlatego zamilknąłem twórczo.
R.S.: Ale nie przestał pan całkowicie pracować.
V.T.: Zająłem się nagrywaniem reklam. W sumie zrobiłem ich siedem w różnych miejscach na świecie. Dopiero później zaproponowano mi nakręcenie kontynuacji czeskiej komedii z 1982 roku, „Sněženky a machři”. Gdy byłem dzieckiem, uwielbiałem ją oglądać, dlatego się zgodziłem. Poza tym przyświecały temu projektowi właściwe powody. Producenci filmu byli świeży w branży i mieli jeszcze idee oraz zapał, nie byli zaślepieni chęcią zysku. Dla mnie, pomijając sentyment do oryginału, był to czysto komercyjny projekt. Zostałem dosłownie wynajęty do nakręcenia „Sněženky a machři po 25 letech”.
R.S.: Tym razem producenci nie zaszli panu za skórę?
V.T.: Niestety, ostatecznie znowu wyszły różne komplikacje. Skończyło się na zatrudnianiu adwokatów i procesach sądowych. Po tych doświadczeniach podjąłem decyzję, że w przyszłości sam będę producentem własnych filmów. Zacząłem jenak od pomocy kolegom z branży. Od 2007 roku wyprodukowałem 10 filmów pełnometrażowych. Wiele spośród nich odniosło sukces kasowy i cieszyło się uznaniem na festiwalach.
R.S.: Pana ostatnie dzieło opowiada o grupie byłych klaunów. Zważywszy na ich profesję i poruszany temat, wyszedł panu dość smutny i depresyjny film.
V.T.: To dramat o ludziach zarabiających komedianctwem na życie. Sam kiedyś pracowałem w teatrze pantomimicznym w Czechach. Osoby, które tam poznałem, były sporo starsze ode mnie. Niektórzy, z racji swojego wieku, doświadczali różnych chorób, w tym raka. Potrafili jednak dalej stawać na scenie i zabawiać ludzi. Stało się to bezpośrednią inspiracją do nakręcenia „Klaunów”. Wraz z Petrem Jarchovským, scenarzystą, zaczęliśmy się zastanawiać nad opowieścią o całej grupie klaunów. O tym, jak to jest tworzyć w zespole, o tym, jak wszyscy razem kochają sztukę i siebie nawzajem. Zdecydowałem się na opowiedzenie wszystkiego w starym stylu, znanym z lat 40. XX wieku, czyli w formie, jaką szanuję najbardziej.
R.S.: „Klauni” nie sa filmem wyłącznie o pojednaniu czy o sztuce. Porusza pan przede wszystkim tematy egzystencjalne – dotyczące starzenia się, miłości i śmierci.
V.T.: Kwestia ponownego zejścia się grupy zaznaczona jest w około 15 minutach filmu. To nie o tym jest obraz. „Klauni” mówią dużo o sztuce godnego pożegnania. Czy to z karierą, czy to z najbliższymi.
R.S.: Jaki jest pana przepis na znalezienie złotego środka między scenami komediowymi a dramatycznymi?
V.T.: Nie było moim zamiarem, aby film był zabawny. Opowiadam historię z perspektywy trzech różnych bohaterów. To także trzy różne typy poczucia humoru. Jest zatem Oskar, chory na raka, który reprezentuje klasyczną formę komediową, tę najbliższą stylowi Chaplina. Wykorzystuje on swój czar do unikania konfrontacji i problemów. Viktor stosuje ironię, wygłasza długie monologi pełne zabawnych obelg – to jego sposób na walkę ze strachem i odrzuceniem. Porównałbym go do Gérarda Depardieu. Jest jeszcze Max – dla niego humor to sposób na wytrzymanie w codziennym świecie. Pomaga mu zachować dobre relacje rodzinne i zniwelować powagę problemów zdrowotnych.
R.S.: Nie używa pan retrospekcji, skupiając się na teraźniejszości; nawet czasy komunistyczne zostały tu tylko wspomniane.
V.T.: Chciałem opowiedzieć o krótkim wycinku z życia bohaterów. Wszystko, co wokół, zeszło na drugi plan – ich przeszłość, a co dopiero kontekst społeczny. Interesowała mnie wyłącznie teraźnieszość. Nie jest nawet wspomiany powód kłótni bohaterów, bo w kontekście tego, co udało im się zdziałać w ich życiu, wydał mi się on zupełnie nieistotny.
R.S.: Jiří Lábus i Oldřich Kaiser, którzy grają w „Klaunach”, to legendarni czescy aktorzy komediowi. Domyślam się, że ich wybór nie był przypadkowy.
V.T.: Moim zdaniem, nie da się postawić znaku równości między zawodami klauna a aktora. Różni ich sposób grania, przeprowadzania prób, po prostu pracują w odmienny sposób. Dlatego też zdecydowałem się na zatrudnienie osób znanych przede wszystkim z komedii. Widziałem każdy ich film i każdym byłem zachwycony. Miałem dużo szczęścia przy doborze obasady. Wszyscy byli moim pierwszym wyborem. Udało nam się mocno zżyć, bo próby do filmu trwały około roku.
R.S.: Jak przebiegała praca z Petrem Jarchovským, scenarzystą „Klaunów”?
V.T.: Przy powstawaniu scenariusza brała udział jeszcze jedna osoba – Boris Hybner. To bodaj najbardziej znany mim i klaun w historii Czech i Czechosłowacji. Poprosiłem też Petra o pomoc, bo niezwykle cenię sobie jego pracę. Jest on osobą, która rozumie postaci, o jakich pisze. Czuć, że zawsze chce opowiedzieć o ludzkiej kondycji, tak, aby można było się z niej zaśmiać lub uronić nad nią łzę. Podczas prób scenariusz stopniowo się zmieniał. Był dostosowywany do tego, co udało nam się wypracować przy spotkaniach z aktorami.
R.S.: Petr Jarchovský często pracuje z reżyserem Janem Hřebejkiem. Czy wspólne dzieła tego duetu miały na pana wpływ przy realizacji „Klaunów”?
V.T.: Nie. Co prawda sam również pracowałem z Janem Hřebejkiem jako producent przy jego „Po ślubie”, gdzie za scenariusz odpowiedzialny był Petr Jarchovský, ale jesteśmy radykalnie różnymi reżyserami. Uznałem jedynie, że nie znajdę lepszej osoby do opisania historii trio z „Klaunów” niż Jarchovský. Tylko on mógł skupić się na osobowościach bohaterów w taki sposób, w jaki to sobie wymyśliłem. Miał też doświadczenie w pisaniu skomplikowanych historii, w których narracja prowadzona jest z różnych perspektyw.
R.S.: „Klauni” przypominają nieco inną niedawną czeską produkcję – „Przeboje i Oldboje” Alice Nellis. Oba filmy mówią o leciwych artystach, którzy próbują wrócić na scenę.
V.T.: Powierzchownie dzieła są do siebie podobne, jednak „Przeboje i Oldboje” mówią wyłącznie o pojednaniu. Dodatkowo jest to komedia, a nie dramat jak „Klauni”. To dwa różne podejścia do podobnego tematu.
R.S.: Czy filmy o komediantach, takie jak „Światła rampy” Charlesa Chaplina czy „La Strada” Federico Felliniego, miały wpływ na pańskie dzieło?
V.T.: „Światła rampy” przekonały mnie, że nie powinienem bać się przedstawiać scen typowo teatralnych. Spowalniają one tempo akcji, sprawiają, że historia nie rusza do przodu. Jednak zależało mi na ich umieszczeniu. Chaplin zrobił to samo, osiągając świetny efekt. Poczułem, że ja też tak mogę. W kwestii stylu narracji wpływ mieli na mnie tacy twórcy, jak Orson Welles czy John Ford. Wielcy klasycy lat 40. i 50.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |