
WIERSZE
A
A
A
rewanż. dziennik żniwiarza
nie piszę wierszy dla esesmanów,
nie jestem trupem. jeżeli przyjdzie
bóg żywy, ten i ów zaczają się,
żeby mu wpierdolić. wolę ciuciubabkę,
drwinę z logiki dwuwartościowej.
przenikliwy krzyk rzeczy. pojebańców
na metafizycznych szczudłach.
od paru lat wypełnia mnie gniew
cwany jak wóda. nie radzę sobie,
krzyczę, ranię ludzi. córeczka podbiega
i uderza piąstką w moje biodro
przetrącone w bitwie, w której
nie zdołałem nazwać anioła,
a on się roześmiał i napluł mi w twarz.
brzmi to jak spowiedź wobec gołego księdza
na party dla gejów.
dlatego nie rozpieprzam składni.
wolę, żeby dowcip trzymał się kupy.
ale wkurwiony mogę pójść w zasiek,
byle była w tym jakaś pointa, choćby
nadpsuta metaforą.
jadę do pracy na rowerze. muzeum to niezła
kolekcja ludzików. jastrząb podnosi stawkę
unosząc kurzawę z kawek. jadę
wpatrzony w polot, mijając zapach smażony
w woku i pawilon „Gosia”.
jestem zapięty na ostatni budzik.
zapis. podmiot liryczny schowany w tekście, w którym można deklaratywnie pogrymasić, co ma zapewne moc oczyszczającą, ale kompletnie nie leczy z pewnych przypadłości, na co jest dowodem przypadek maminsynka z Retkini, który mógłby mieszkać wszędzie, tylko nie w Łodzi.
celebra. dziennik bębniarza
w tym świecie liczy się:
obraz, okładka, opakowanie.
klawesyn grający adagio Antonia Sorela
w pustym pniu, to dopiero sztuka.
gdybym przyszedł jako
papież, Yeti, Merlin Monroe,
pewnie byście klękali. załóżcie
te swoje hipsterskie gogle,
i jazda w wykurw.
puszczę wam parę fleszy
i bąbelków. zasługujecie na briefing,
inaczej wypieprzać na Triobriandy.
cała otoczka jest sfingowana. mucha fruwa
realnie, albowiem wie, po co leci.
przynajmniej w tym tekście. ale o czym to
chciałem powiedzieć, wyczuwając algorytm
i trans? pitu pitu na syntezatorach,
a przydałby się łomot w bęben, żeby na nowo
porodziła was ziemia. nachylonych
ku dźwiękom. wżytych w człowieka. bez krętactw.
jestem zawiedziony, aż muszę to zbadać. czy jutro
zasługuje na szelest? jeśli wszyscy jesteśmy
dziwkami, co będzie z burdelem?
bo to się skończy jednakim selfie dla wszystkich
idiotów. się sami nabijemy w obręcz. ja się rozbiłem.
bum bum.
biło. siadło
na brzegu
rzeki. nuciło.
sygyt.
zapis. podmiot liryczny, który nie istnieje, ponieważ nie posiada bloga, ale się zastanawia, czy warto się urodzić na to kurestwo.
między chmielem a winem. dziennik zbieracza
M.R., mojemu dystyngowanemu bratu w kolekcjonowaniu
który to raz do Mikołowa? jadę z M. doktorem
od czeskiego filmu, o manierach lorda, wyskokach Pepina
na szczycie komina. do rymu poniżej jest świat, co wygląda
na browar. teraz wiem, lordzie M., że twój wiersz musi
być prosty i żywy jak piwo, osiadać na ustach goryczką.
mam wieczór w Mikołowie, M. własne sprawy. trochę czytania
i trochę gadania. Siwy prowadzi z parapetu. potem knajpa i resztki
ze stołu burmistrza. noc włazi w łby po same czuby. spity Bies
rozdziany do pasa chce lać kumpla katolika, aż prawie burzą się
kelnerzy. siedzimy z M. pośród hanysów i sił nam brakuje
na śmiech. w końcu chłopcy płyną w miasto jak krople na szybie
w pędzącym pociągu.
na piętrze sen bierze nas w szwung, a słońce wywodzi
z miasta Wojaczka. mkniemy, bo M. kocha pielgrzymki
po antykwariatach. sam mam na półce stado kruków.
Katowice zryte, drzemią buldożery. u pierwszego z listy
bukinisty znajduję awangardę Orskiej i zbiorczą
po konfie o karnawale. u następnego płyty:
Cocteau Twins i Fado. witaj kasiorki piękna zagłado.
M. przestroił się na winyle. wracamy syci, a tu kontener.
wystaje fotel z lat 60. i pełno dobra po czyjejś śmierci.
grzebiemy jak lumpy w stanie hipsterii. M. zdobywa
gipsowego sfinksa – mądra wróżba dla piwnej prostoty.
ja trafiam na fauna i Buddę bez dłoni, widocznie droga
wiedzie w dół albo w górę. M. rusza po skodę,
chce zwinąć fotel. i wtedy znajduję ruskie pudełko
ciapane w kwiaty. odkrywam wieczko, a tam
stówa, jakby los dbał o zwrot kosztów podróży.
M. parkuje, zwijamy fotel. jeszcze drapiemy za fantem i forsą,
aż wkładam palec w kamionkę ze smalcem. starczy, gęby
mamy jak sępy. na powrót McDonald częstochowski
i trochę plotek o kumplu z firmy. o jego życiu jak Big Mac.
usta ma klauna w euforii, gdy drze się w tubę na wyścigach
wraków. ale to dziwny koniec dla wiersza,
skoro pointa utknęła w śmietniku.
zapis. podmiot liryczny, który z paru kolekcji mógłby ułożyć chwiejną konstelację życia. po cholerę? kto to posprząta?
motto. dziennik winiarza
Przez ostatnie 25 lat uczyliśmy się zarabiać na życie,
teraz musimy nauczyć się żyć.
Marek Kondrat, „Tygodnik Powszechny”
przez ostatnie 25 lat uczyłem się żyć,
ale nie nauczyłem się zarabiać. wygląda na to,
że świat nie jest dla mnie wystarczająco cenny.
odkąd wszystko da się wywabić z mądrości
przez horyzont, tak wąski, że różnią nas tylko rzeczy
nie jestem rozrzutny, więc na tęgiego burgunda stać mnie
raz w roku, Panie Kondrat. polecam wino z dzikiej róży
„moja matka”.
ma czerwień złamaną, jakby fermentował w niej
kurz z dzianiny (matka nadal pracuje w szwalni).
jest tłuste niczym oliwa do maszyny i jędrne
po pierwszym przymrozku, który dosłodził owoc.
więc kwaskowatość wydaje się zbyt chłopska.
równoważy ją cierpki zapach kruchty i dworku.
alkohol roznosi we krwi ciepło jak wiatr z południa,
kiedy odwleka kres jesieni, przynosząc wielostrunne nuty
lasu i pól.
jeśli miałbym określić trunek jednym przymiotnikiem
to jest „serdeczny”, ale chuj nas to obchodzi, gdy chcemy
się nawalić, co często wiedzie ku paranoi. aczkolwiek
znane są właściwości lecznicze krzewu, na który nakłuło się
tyle słów, żeby rozkwitnąć, zawiązać się i dojrzeć
w solidny amalgamat złota, żelaza i miedzi. dzięki czemu
otrzymujemy mocny kolor, aromat i smak. jakby to było
wino z najwyższej półki.
ja pierdolę, Kondrat, nie świruję!
zapis. podmiot liryczny, który jeszcze nie otworzył burgunda, którego zakupił na narodziny syna, ale może go przechowa, aż syn dorośnie i obalą razem. no chyba, że świat skończy się w podmiocie lirycznym, synu albo w nich zarazem.
Fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
nie piszę wierszy dla esesmanów,
nie jestem trupem. jeżeli przyjdzie
bóg żywy, ten i ów zaczają się,
żeby mu wpierdolić. wolę ciuciubabkę,
drwinę z logiki dwuwartościowej.
przenikliwy krzyk rzeczy. pojebańców
na metafizycznych szczudłach.
od paru lat wypełnia mnie gniew
cwany jak wóda. nie radzę sobie,
krzyczę, ranię ludzi. córeczka podbiega
i uderza piąstką w moje biodro
przetrącone w bitwie, w której
nie zdołałem nazwać anioła,
a on się roześmiał i napluł mi w twarz.
brzmi to jak spowiedź wobec gołego księdza
na party dla gejów.
dlatego nie rozpieprzam składni.
wolę, żeby dowcip trzymał się kupy.
ale wkurwiony mogę pójść w zasiek,
byle była w tym jakaś pointa, choćby
nadpsuta metaforą.
jadę do pracy na rowerze. muzeum to niezła
kolekcja ludzików. jastrząb podnosi stawkę
unosząc kurzawę z kawek. jadę
wpatrzony w polot, mijając zapach smażony
w woku i pawilon „Gosia”.
jestem zapięty na ostatni budzik.
zapis. podmiot liryczny schowany w tekście, w którym można deklaratywnie pogrymasić, co ma zapewne moc oczyszczającą, ale kompletnie nie leczy z pewnych przypadłości, na co jest dowodem przypadek maminsynka z Retkini, który mógłby mieszkać wszędzie, tylko nie w Łodzi.
celebra. dziennik bębniarza
w tym świecie liczy się:
obraz, okładka, opakowanie.
klawesyn grający adagio Antonia Sorela
w pustym pniu, to dopiero sztuka.
gdybym przyszedł jako
papież, Yeti, Merlin Monroe,
pewnie byście klękali. załóżcie
te swoje hipsterskie gogle,
i jazda w wykurw.
puszczę wam parę fleszy
i bąbelków. zasługujecie na briefing,
inaczej wypieprzać na Triobriandy.
cała otoczka jest sfingowana. mucha fruwa
realnie, albowiem wie, po co leci.
przynajmniej w tym tekście. ale o czym to
chciałem powiedzieć, wyczuwając algorytm
i trans? pitu pitu na syntezatorach,
a przydałby się łomot w bęben, żeby na nowo
porodziła was ziemia. nachylonych
ku dźwiękom. wżytych w człowieka. bez krętactw.
jestem zawiedziony, aż muszę to zbadać. czy jutro
zasługuje na szelest? jeśli wszyscy jesteśmy
dziwkami, co będzie z burdelem?
bo to się skończy jednakim selfie dla wszystkich
idiotów. się sami nabijemy w obręcz. ja się rozbiłem.
bum bum.
biło. siadło
na brzegu
rzeki. nuciło.
sygyt.
zapis. podmiot liryczny, który nie istnieje, ponieważ nie posiada bloga, ale się zastanawia, czy warto się urodzić na to kurestwo.
między chmielem a winem. dziennik zbieracza
M.R., mojemu dystyngowanemu bratu w kolekcjonowaniu
który to raz do Mikołowa? jadę z M. doktorem
od czeskiego filmu, o manierach lorda, wyskokach Pepina
na szczycie komina. do rymu poniżej jest świat, co wygląda
na browar. teraz wiem, lordzie M., że twój wiersz musi
być prosty i żywy jak piwo, osiadać na ustach goryczką.
mam wieczór w Mikołowie, M. własne sprawy. trochę czytania
i trochę gadania. Siwy prowadzi z parapetu. potem knajpa i resztki
ze stołu burmistrza. noc włazi w łby po same czuby. spity Bies
rozdziany do pasa chce lać kumpla katolika, aż prawie burzą się
kelnerzy. siedzimy z M. pośród hanysów i sił nam brakuje
na śmiech. w końcu chłopcy płyną w miasto jak krople na szybie
w pędzącym pociągu.
na piętrze sen bierze nas w szwung, a słońce wywodzi
z miasta Wojaczka. mkniemy, bo M. kocha pielgrzymki
po antykwariatach. sam mam na półce stado kruków.
Katowice zryte, drzemią buldożery. u pierwszego z listy
bukinisty znajduję awangardę Orskiej i zbiorczą
po konfie o karnawale. u następnego płyty:
Cocteau Twins i Fado. witaj kasiorki piękna zagłado.
M. przestroił się na winyle. wracamy syci, a tu kontener.
wystaje fotel z lat 60. i pełno dobra po czyjejś śmierci.
grzebiemy jak lumpy w stanie hipsterii. M. zdobywa
gipsowego sfinksa – mądra wróżba dla piwnej prostoty.
ja trafiam na fauna i Buddę bez dłoni, widocznie droga
wiedzie w dół albo w górę. M. rusza po skodę,
chce zwinąć fotel. i wtedy znajduję ruskie pudełko
ciapane w kwiaty. odkrywam wieczko, a tam
stówa, jakby los dbał o zwrot kosztów podróży.
M. parkuje, zwijamy fotel. jeszcze drapiemy za fantem i forsą,
aż wkładam palec w kamionkę ze smalcem. starczy, gęby
mamy jak sępy. na powrót McDonald częstochowski
i trochę plotek o kumplu z firmy. o jego życiu jak Big Mac.
usta ma klauna w euforii, gdy drze się w tubę na wyścigach
wraków. ale to dziwny koniec dla wiersza,
skoro pointa utknęła w śmietniku.
zapis. podmiot liryczny, który z paru kolekcji mógłby ułożyć chwiejną konstelację życia. po cholerę? kto to posprząta?
motto. dziennik winiarza
Przez ostatnie 25 lat uczyliśmy się zarabiać na życie,
teraz musimy nauczyć się żyć.
Marek Kondrat, „Tygodnik Powszechny”
przez ostatnie 25 lat uczyłem się żyć,
ale nie nauczyłem się zarabiać. wygląda na to,
że świat nie jest dla mnie wystarczająco cenny.
odkąd wszystko da się wywabić z mądrości
przez horyzont, tak wąski, że różnią nas tylko rzeczy
nie jestem rozrzutny, więc na tęgiego burgunda stać mnie
raz w roku, Panie Kondrat. polecam wino z dzikiej róży
„moja matka”.
ma czerwień złamaną, jakby fermentował w niej
kurz z dzianiny (matka nadal pracuje w szwalni).
jest tłuste niczym oliwa do maszyny i jędrne
po pierwszym przymrozku, który dosłodził owoc.
więc kwaskowatość wydaje się zbyt chłopska.
równoważy ją cierpki zapach kruchty i dworku.
alkohol roznosi we krwi ciepło jak wiatr z południa,
kiedy odwleka kres jesieni, przynosząc wielostrunne nuty
lasu i pól.
jeśli miałbym określić trunek jednym przymiotnikiem
to jest „serdeczny”, ale chuj nas to obchodzi, gdy chcemy
się nawalić, co często wiedzie ku paranoi. aczkolwiek
znane są właściwości lecznicze krzewu, na który nakłuło się
tyle słów, żeby rozkwitnąć, zawiązać się i dojrzeć
w solidny amalgamat złota, żelaza i miedzi. dzięki czemu
otrzymujemy mocny kolor, aromat i smak. jakby to było
wino z najwyższej półki.
ja pierdolę, Kondrat, nie świruję!
zapis. podmiot liryczny, który jeszcze nie otworzył burgunda, którego zakupił na narodziny syna, ale może go przechowa, aż syn dorośnie i obalą razem. no chyba, że świat skończy się w podmiocie lirycznym, synu albo w nich zarazem.
Fot. Agnieszka Kowalska-Owczarek
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |