
Przemysław Pawełek, Tomasz Kołodziejczak,
TRZY DEKADY
A
A
A
Przemysław Pawełek: Trzydziestolecie pracy twórczej podsumowuje pan tomem opowiadań „Wstań i idź”. Równocześnie jest pan znanym popularyzatorem sztuki komiksu oraz autorem scenariuszy opowieści graficznych. Co stanowi dominującą część pańskiej zawodowej aktywności: komiksy czy jednak literatura?
Tomasz Kołodziejczak: Postrzegam siebie jako pisarza i wydawcę. Faktycznie, napisałem kilka scenariuszy komiksowych, ale to raczej moja działalność poboczna.
P.P.: Jak scharakteryzowałby pan prozatorski warsztat Tomasza Kołodziejczaka?
T.K.: To zadanie dla krytyków literackich, nie dla autora (śmiech). Ale mam nadzieję, że czytelnik zbioru „Wstań i idź” odnajdzie w nim to, co dla mnie jako pisarza najważniejsze: różnorodność. Bawi mnie pisanie różnych rzeczy: od klasycznej, twardej SF, przez żartobliwe czy poważne fantasy, po mieszankę horroru ze space operą lub prozy historycznej z (post)apokalipsą. W fantastyce jako gatunku literackim ważne jest dla mnie budowanie ciekawych światów, oryginalnych scenografii i zaskakujących pomysłów.
P.P.: Jednym z wątków regularnie powracających w pana opowiadaniach i powieściach jest historia, szczególnie: dzieje Polski.
T.K.: SF czy fantasy to gatunki literackie, dzięki którym można powołać do życia całe uniwersa, z ich dziejami, złożonymi systemami politycznymi, kulturami i religiami. Aby te kreacje były wiarygodne i ciekawe, autorzy, oczywiście, korzystają z prawdziwej historii i mechanizmów politycznych naszej cywilizacji. Robię dokładnie to samo. A że historię Polski uważam za fascynującą i ważną dla mnie jako Polaka, to stanowi ona istotny element wielu moich fabuł. Ale napisałem również sporo opowiadań akcji czy humorystycznych, pozbawionych „drugich den”, mających po prostu dostarczyć odbiorcy czytelniczej frajdy. Wracając od wątków historycznych: specyfikę cyklu „Dominium Solarne” kształtowało również to, że na początku lat 90. byłem zafascynowany losami żołnierzy dziś nazywanych Wyklętymi bądź Niezłomnymi. Wtedy publiczna pamięć o nich praktycznie nie istniała. Kiedy mówiłem o Witoldzie Pileckim, nikt nie wiedział, kim był Rotmistrz. Dziś, na szczęście, wygląda to inaczej, ale pisana na początku lat 90. powieść „Kolory sztandarów” czerpała z mojej potrzeby opowiedzenia – oczywiście w alegorycznej formie – tego, co było dla mnie ważne, a co nie funkcjonowało w przestrzeni publicznej wolnej już przecież Polski. W ostatnich latach wzrosło zainteresowanie historią Polski, nadrobiliśmy rozliczne zaległości, ale mam wrażenie, że wciąż jeszcze nie rozgryźliśmy jej różnych aspektów. Dla mnie taką „ślepą plamą” w historycznej świadomości Polaków są czasy I Rzeczypospolitej. Niby wszyscy uczymy się o niej w szkole, ale wciąż nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak potężna była kultura Rzeczypospolitej szlacheckiej i na czym polegał jej fenomen. Tu świetną robotę popularyzatorską wykonuje mój przyjaciel, Jacek Komuda. Ja natomiast odwołuję się do kolorytu tamtej epoki w cyklu „Ostatnia Rzeczpospolita”, nad którym aktualnie pracuję.
P.P.: Czy kreowanie fikcyjnych światów w oparciu o „prefabrykaty” zaczerpnięte z przeszłości jest bardziej kuszące od napisania powieści stricte historycznej?
T.K.: Nie jestem historykiem, to nie moja specjalność. Dlatego pisanie książek historycznych zostawiam zawodowcom. Siłą tego, co mogę zaproponować czytelnikowi, jest autorski mix odniesień do przeszłości i kultury z pomysłami stricte gatunkowymi, „sciencefictionowymi” – rozważaniami dotyczącymi nauki, kreowaniem ciekawych Obcych, formułowaniem fantastycznych teorii naukowych itp. Jeśli ktoś sięga po moją prozę, to zapewne dlatego, iż przenikają się w niej te dwa obszary tematyczne.
P.P.: Jaka lokacja sprawdza się najlepiej, gdy przystępuje pan do budowania tła wydarzeń? Kosmos? Czy raczej mroczna, alternatywna wersja Rzeczypospolitej?
T.K.: Każda z tych konwencji daje pewne możliwości. Gdy zacząłem pisać „Dominium Solarne”, byłem zafascynowany klasyczną fantastyką naukową. Space opera (kosmos, galaktyczne imperia, kolonizacja planet, różne rasy i kultury Obcych) wydawała mi się interesującym gatunkiem, tym bardziej, że w Polsce na początku lat 90. mało kto pisał takie utwory – większość pisarzy zwróciła się w stronę fantasy. Budując to uniwersum, korzystałem też z tradycji polskiej fantastyki socjologicznej (np. pisarstwo Janusza Zajdla). Natomiast po roku 2000 zacząłem kreować „Ostatnią Rzeczpospolitą”. Pierwszym opowiadaniem z cyklu był „Klucz przejścia” – utrzymany jeszcze w żartobliwej tonacji tekst, po którym przyszły kolejne nowele i powieści rozbudowujące uniwersum. Stopniowo wprowadzałem doń wątki i pomysły związane z polską historią, właściwie uczyniłem z tradycji bazę ontologiczną tego mojego fantastycznego świata. „Ostatnia Rzeczpospolita” opowiada o zagładzie naszego świata, o inwazji Obcych, o wielkiej wojnie, którą toczą wolni ludzie z najeźdźcami, a jednym z ostatnich ośrodków niepodległej Europy wciąż jest Polska. Jest ciężko, ale dajemy radę. Jak niejednokrotnie w przeszłości.
P.P.: Pokuśmy się o drobną futurospekcję: gdzie Tomasz Kołodziejczak będzie za trzydzieści lat? Czy w swoim pisarstwie zamierza pan podążać zgodnie z wyznaczonymi wcześniej ścieżkami, czy raczej powinniśmy się spodziewać wypraw na nieznane lądy?
T.K.: Człowiek, który ma za sobą trzydzieści lat pisania o przyszłości, wie doskonale, że nie ma zielonego pojęcia, jak za kolejne trzy dekady będzie wyglądał świat (śmiech) oraz czy będzie jeszcze wędrował po tym łez padole. Ale, oczywiście, ciekaw jestem tej przyszłości. Chciałbym zobaczyć, jak moje wnuki idą na studia (na razie tych wnuków nawet nie mam), chciałbym odwiedzić kilka miejsc na świecie, chciałbym w końcu zobaczyć wszystkie odcinki wszystkich seriali „Star Treka”, chciałbym dożyć lądowania człowieka na Marsie… Czy, jak oraz ile będę pisał – w tak odległej perspektywie – nie umiem powiedzieć. Aktualnie pracuję nad drugim tomem powieści „Biała reduta”. Niestety, idzie mi to nieco wolniej, niż planowałem, co wynika z faktu, że w Egmoncie wydajemy ostatnio coraz więcej komiksów i praca zawodowa pożera mój czas i wolne moce przerobowe mózgownicy. Na twardym dysku mojego komputera czeka kilkanaście konspektów różnych książek, opowiadań, serii komiksowych, które może kiedyś uda mi się zrealizować.
P.P.: A czy rozważał pan stworzenie serii komiksowej osadzonej w realiach cyklu „Ostatnia Rzeczpospolita”?
T.K.: Często rozmawiamy o tym z Przemkiem Truścińskim, ilustratorem powieściowego cyklu, ale realizacja takiego projektu nie jest prosta. W moim uniwersum można odnaleźć sporo magicznych sztuczek, potworów, sugestywnych scenografii oraz pewnych aspektów świata przedstawionego, które fajnie pracują jako elementy literackie, opisane przeze mnie, ale kreowane w wyobraźni czytelnika, które jednak niekoniecznie musiałyby być równie interesujące po narysowaniu. Wątpliwość tę podziela Przemek. Ale nie rezygnujemy i kto wie, kto wie...
P.P.: Czyli w perspektywie kolejnych trzydziestu lat: „Pożyjemy, zobaczymy”?
TK.: Tak, mam nadzieję, że pożyjemy jak najdłużej i w dobrym zdrowiu (śmiech).
PP: Czego w takim razie życzę. Dziękuję za rozmowę.
***
Tomasz Kołodziejczak – jedna z najciekawszych postaci polskiej fantastyki i komiksu, pisarz, wydawca, promotor kultury. Literacko zadebiutował w 1985 roku. Opublikował sześć powieści i kilkadziesiąt opowiadań. Członek legendarnej literackiej grupy Klub Tfurcuf. W pierwszej połowie lat 90. organizował konwenty, prowadził programy o popkulturze w radiu i telewizji, pisał felietony i recenzje dla miesięcznika „Feniks”. Był redaktorem naczelnym „Magii i Miecza”, na którego łamach stworzył także system RPG „Strefa Śmierci”. Od 1995 roku związany z wydawnictwem Egmont, wydającym najważniejsze i najpopularniejsze dzieła polskiego i światowego komiksu. Nominowany do nagrody im. Jerzego Żuławskiego za powieści „Czarny horyzont” (2010) oraz „Biała Reduta” (2015). Był ośmiokrotnie nominowany do nagrody im. Janusza Zajdla. Otrzymał ją w 1996 roku za powieść „Kolory sztandarów”. Laureat nagrody im. Papcia Chmiela za zasługi dla komiksu w Polsce. Książki wydaje nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Fot. Paweł Okrzesik.
Tomasz Kołodziejczak: Postrzegam siebie jako pisarza i wydawcę. Faktycznie, napisałem kilka scenariuszy komiksowych, ale to raczej moja działalność poboczna.
P.P.: Jak scharakteryzowałby pan prozatorski warsztat Tomasza Kołodziejczaka?
T.K.: To zadanie dla krytyków literackich, nie dla autora (śmiech). Ale mam nadzieję, że czytelnik zbioru „Wstań i idź” odnajdzie w nim to, co dla mnie jako pisarza najważniejsze: różnorodność. Bawi mnie pisanie różnych rzeczy: od klasycznej, twardej SF, przez żartobliwe czy poważne fantasy, po mieszankę horroru ze space operą lub prozy historycznej z (post)apokalipsą. W fantastyce jako gatunku literackim ważne jest dla mnie budowanie ciekawych światów, oryginalnych scenografii i zaskakujących pomysłów.
P.P.: Jednym z wątków regularnie powracających w pana opowiadaniach i powieściach jest historia, szczególnie: dzieje Polski.
T.K.: SF czy fantasy to gatunki literackie, dzięki którym można powołać do życia całe uniwersa, z ich dziejami, złożonymi systemami politycznymi, kulturami i religiami. Aby te kreacje były wiarygodne i ciekawe, autorzy, oczywiście, korzystają z prawdziwej historii i mechanizmów politycznych naszej cywilizacji. Robię dokładnie to samo. A że historię Polski uważam za fascynującą i ważną dla mnie jako Polaka, to stanowi ona istotny element wielu moich fabuł. Ale napisałem również sporo opowiadań akcji czy humorystycznych, pozbawionych „drugich den”, mających po prostu dostarczyć odbiorcy czytelniczej frajdy. Wracając od wątków historycznych: specyfikę cyklu „Dominium Solarne” kształtowało również to, że na początku lat 90. byłem zafascynowany losami żołnierzy dziś nazywanych Wyklętymi bądź Niezłomnymi. Wtedy publiczna pamięć o nich praktycznie nie istniała. Kiedy mówiłem o Witoldzie Pileckim, nikt nie wiedział, kim był Rotmistrz. Dziś, na szczęście, wygląda to inaczej, ale pisana na początku lat 90. powieść „Kolory sztandarów” czerpała z mojej potrzeby opowiedzenia – oczywiście w alegorycznej formie – tego, co było dla mnie ważne, a co nie funkcjonowało w przestrzeni publicznej wolnej już przecież Polski. W ostatnich latach wzrosło zainteresowanie historią Polski, nadrobiliśmy rozliczne zaległości, ale mam wrażenie, że wciąż jeszcze nie rozgryźliśmy jej różnych aspektów. Dla mnie taką „ślepą plamą” w historycznej świadomości Polaków są czasy I Rzeczypospolitej. Niby wszyscy uczymy się o niej w szkole, ale wciąż nie do końca zdajemy sobie sprawę, jak potężna była kultura Rzeczypospolitej szlacheckiej i na czym polegał jej fenomen. Tu świetną robotę popularyzatorską wykonuje mój przyjaciel, Jacek Komuda. Ja natomiast odwołuję się do kolorytu tamtej epoki w cyklu „Ostatnia Rzeczpospolita”, nad którym aktualnie pracuję.
P.P.: Czy kreowanie fikcyjnych światów w oparciu o „prefabrykaty” zaczerpnięte z przeszłości jest bardziej kuszące od napisania powieści stricte historycznej?
T.K.: Nie jestem historykiem, to nie moja specjalność. Dlatego pisanie książek historycznych zostawiam zawodowcom. Siłą tego, co mogę zaproponować czytelnikowi, jest autorski mix odniesień do przeszłości i kultury z pomysłami stricte gatunkowymi, „sciencefictionowymi” – rozważaniami dotyczącymi nauki, kreowaniem ciekawych Obcych, formułowaniem fantastycznych teorii naukowych itp. Jeśli ktoś sięga po moją prozę, to zapewne dlatego, iż przenikają się w niej te dwa obszary tematyczne.
P.P.: Jaka lokacja sprawdza się najlepiej, gdy przystępuje pan do budowania tła wydarzeń? Kosmos? Czy raczej mroczna, alternatywna wersja Rzeczypospolitej?
T.K.: Każda z tych konwencji daje pewne możliwości. Gdy zacząłem pisać „Dominium Solarne”, byłem zafascynowany klasyczną fantastyką naukową. Space opera (kosmos, galaktyczne imperia, kolonizacja planet, różne rasy i kultury Obcych) wydawała mi się interesującym gatunkiem, tym bardziej, że w Polsce na początku lat 90. mało kto pisał takie utwory – większość pisarzy zwróciła się w stronę fantasy. Budując to uniwersum, korzystałem też z tradycji polskiej fantastyki socjologicznej (np. pisarstwo Janusza Zajdla). Natomiast po roku 2000 zacząłem kreować „Ostatnią Rzeczpospolitą”. Pierwszym opowiadaniem z cyklu był „Klucz przejścia” – utrzymany jeszcze w żartobliwej tonacji tekst, po którym przyszły kolejne nowele i powieści rozbudowujące uniwersum. Stopniowo wprowadzałem doń wątki i pomysły związane z polską historią, właściwie uczyniłem z tradycji bazę ontologiczną tego mojego fantastycznego świata. „Ostatnia Rzeczpospolita” opowiada o zagładzie naszego świata, o inwazji Obcych, o wielkiej wojnie, którą toczą wolni ludzie z najeźdźcami, a jednym z ostatnich ośrodków niepodległej Europy wciąż jest Polska. Jest ciężko, ale dajemy radę. Jak niejednokrotnie w przeszłości.
P.P.: Pokuśmy się o drobną futurospekcję: gdzie Tomasz Kołodziejczak będzie za trzydzieści lat? Czy w swoim pisarstwie zamierza pan podążać zgodnie z wyznaczonymi wcześniej ścieżkami, czy raczej powinniśmy się spodziewać wypraw na nieznane lądy?
T.K.: Człowiek, który ma za sobą trzydzieści lat pisania o przyszłości, wie doskonale, że nie ma zielonego pojęcia, jak za kolejne trzy dekady będzie wyglądał świat (śmiech) oraz czy będzie jeszcze wędrował po tym łez padole. Ale, oczywiście, ciekaw jestem tej przyszłości. Chciałbym zobaczyć, jak moje wnuki idą na studia (na razie tych wnuków nawet nie mam), chciałbym odwiedzić kilka miejsc na świecie, chciałbym w końcu zobaczyć wszystkie odcinki wszystkich seriali „Star Treka”, chciałbym dożyć lądowania człowieka na Marsie… Czy, jak oraz ile będę pisał – w tak odległej perspektywie – nie umiem powiedzieć. Aktualnie pracuję nad drugim tomem powieści „Biała reduta”. Niestety, idzie mi to nieco wolniej, niż planowałem, co wynika z faktu, że w Egmoncie wydajemy ostatnio coraz więcej komiksów i praca zawodowa pożera mój czas i wolne moce przerobowe mózgownicy. Na twardym dysku mojego komputera czeka kilkanaście konspektów różnych książek, opowiadań, serii komiksowych, które może kiedyś uda mi się zrealizować.
P.P.: A czy rozważał pan stworzenie serii komiksowej osadzonej w realiach cyklu „Ostatnia Rzeczpospolita”?
T.K.: Często rozmawiamy o tym z Przemkiem Truścińskim, ilustratorem powieściowego cyklu, ale realizacja takiego projektu nie jest prosta. W moim uniwersum można odnaleźć sporo magicznych sztuczek, potworów, sugestywnych scenografii oraz pewnych aspektów świata przedstawionego, które fajnie pracują jako elementy literackie, opisane przeze mnie, ale kreowane w wyobraźni czytelnika, które jednak niekoniecznie musiałyby być równie interesujące po narysowaniu. Wątpliwość tę podziela Przemek. Ale nie rezygnujemy i kto wie, kto wie...
P.P.: Czyli w perspektywie kolejnych trzydziestu lat: „Pożyjemy, zobaczymy”?
TK.: Tak, mam nadzieję, że pożyjemy jak najdłużej i w dobrym zdrowiu (śmiech).
PP: Czego w takim razie życzę. Dziękuję za rozmowę.
***
Tomasz Kołodziejczak – jedna z najciekawszych postaci polskiej fantastyki i komiksu, pisarz, wydawca, promotor kultury. Literacko zadebiutował w 1985 roku. Opublikował sześć powieści i kilkadziesiąt opowiadań. Członek legendarnej literackiej grupy Klub Tfurcuf. W pierwszej połowie lat 90. organizował konwenty, prowadził programy o popkulturze w radiu i telewizji, pisał felietony i recenzje dla miesięcznika „Feniks”. Był redaktorem naczelnym „Magii i Miecza”, na którego łamach stworzył także system RPG „Strefa Śmierci”. Od 1995 roku związany z wydawnictwem Egmont, wydającym najważniejsze i najpopularniejsze dzieła polskiego i światowego komiksu. Nominowany do nagrody im. Jerzego Żuławskiego za powieści „Czarny horyzont” (2010) oraz „Biała Reduta” (2015). Był ośmiokrotnie nominowany do nagrody im. Janusza Zajdla. Otrzymał ją w 1996 roku za powieść „Kolory sztandarów”. Laureat nagrody im. Papcia Chmiela za zasługi dla komiksu w Polsce. Książki wydaje nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Fot. Paweł Okrzesik.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |