ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (289) / 2016

Jędrzej Dudkiewicz,

BOKSOWANIE LEGENDY (CREED. NARODZINY LEGENDY)

A A A
Prawdopodobnie wiele osób, kiedy tylko dowie się, że jednym z głównych bohaterów filmu „Creed. Narodziny legendy” Ryana Cooglera jest Rocky Balboa, pomyśli, że to odcinanie kuponów od znanej marki. Na szczęście, sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana – film ten jest bowiem ciekawą wypowiedzią na temat mierzenia się z legendą, własną i cudzą.

Adonis Johnson jest nieślubnym synem Apollo Creeda, mistrza, rywala i przyjaciela słynnego Rocky’ego Balboa. Od najmłodszych lat Adonisa ciągnie do walki, dlatego też porzuca wygodne życie w luksusowym domu i udaje się do Filadelfii, by tam przejść trening pod okiem żywej, chociaż emerytowanej legendy boksu.

Przyznam szczerze, że gdy dowiedziałem się, o czym będzie opowiadać film „Creed. Narodziny legendy”, podchodziłem do tej produkcji sceptycznie. Z drugiej strony, przed seansem wiedziałem już, że Sylvester Stallone dostał za swoją rolę nominację do Złotego Globu. Jak się okazało, całkiem zasłużenie. Stallone bowiem powrócił do postaci Rocky’ego Balboa z wielkim dystansem i samoświadomością. Aktor dobrze wie, że to najważniejsza rola w jego życiu, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że nadszedł czas, by przekazać pałeczkę młodszemu pokoleniu. Udaje mu się pokazać mit swojego bohatera i, przede wszystkim, jego ludzką stronę. To właśnie ona jest najciekawsza. Pogodzony z życiem Rocky prezentuje się trochę jak relikt, który nie tyle odszedł w zapomnienie, co został odstawiony na boczny tor. I dla wielu jest ważny tylko dlatego, że można go wykorzystać w celach marketingowych.

Stallone wciela się więc w mentora uczącego młodego Adonisa Creeda nie tylko boksu, ale przede wszystkim specyficznego kodeksu. Ich relacja jest wielowymiarowa – Rocky to nie tylko mistrz i przyjaciel, ale też ojciec, którego chłopak nigdy nie poznał. Obustronny szacunek sprawia, że zmianę przechodzi nie tylko Adonis; również Rocky jest w stanie nauczyć się czegoś od przybranego syna.

Wszystko to zanurzone jest w społecznym kontekście, który co prawda stanowi tło wydarzeń, ale jest wyrazisty i interesujący. Mamy zatem portret szarej, brzydkiej Filadelfii, po której ulicach pędzą na jednośladach nastolatki, czy historię tracącej słuch piosenkarki. „Creed. Narodziny legendy” pokazuje też sport jako metaforę życia – najważniejsze są w nim przygotowania, a wiedza i umiejętności, które posiądzie się w młodym wieku, przy odpowiednim wykorzystaniu przyniosą sukces. Daleki jestem od stwierdzenia, że film Ryana Cooglera zawiera wielkie mądrości, z pewnością jednak nie jest to głupia rozrywka.

Coogler, dla którego jest to drugi pełnometrażowy film, pokazuje, iż jest bardzo uzdolnionym reżyserem. Nakręcił pełnokrwisty dramat z doskonale wyważonym tempem, emocjonujący i zabawny. Tak się bowiem składa, że w „Creed. Narodziny legendy” widz znajdzie dużo pierwszorzędnego humoru, co stanowi jego kolejną zaletę. Dowcip równoważy patos i pozwala odbiorcy na chwilę wytchnienia. Coogler potrafi bowiem trzymać widza w napięciu i to nie tylko w scenach pojedynków na ringu. Te ostatnie są nakręcone w mistrzowskim stylu. Jeszcze w trakcie pierwszej walki pomyślałem: „No dobrze, »Wściekły byk« Martina Scorsese to nie jest” – a ten film na zawsze już będzie dla mnie wyznacznikiem tego, jak powinno się kręcić takie sceny. Po końcowej walce nie miałem już tej pewności. Chociaż stanowi ona integralną część dzieła, mogłaby być również osobną, krótkometrażową produkcją. Praca kamery, montaż, tempo i dialogi – wszystko działa tu bez zarzutu. Emocje pod koniec są już tak wielkie, że z kina wychodziłem lekko oszołomiony. A po piętnastu minutach, co rzadko mi się zdarza, miałem ochotę na powtórny seans.
„Creed. Narodziny legendy” („Creed”). Reżyseria: Ryan Coogler. Scenariusz: Ryan Coogler, Aaron Covington. Obsada: Michael B. Jordan, Sylvester Stallone, Tessa Thompson i in. Gatunek: film sportowy, dramat. Produkcja: USA 2015, 133 min.