FOLLOW JACEK DEHNEL ON DZIENNIK ROKU CHRYSTUSOWEGO (JACEK DEHNEL: 'DZIENNIK ROKU CHRYSTUSOWEGO')
A
A
A
Najnowsza propozycja Jacka Dehnela, „Dziennik roku chrystusowego”, to codzienne zapiski prowadzone od 1 maja 2013 do 30 kwietnia 2014 roku jako poboczny projekt twórczy. Pisarz mierzy się z 33. rokiem swojego życia, robiąc swego rodzaju bilans zysków i strat. Jednak ten, kto się spodziewa intymnego diariusza, szczerych wyznań czy szokujących prawd, ten srogo się na „Dzienniku roku chrystusowego” zawiedzie. Dlaczego?
Przede wszystkim najnowsza proza Dehnela spełnia nie tyle reguły dziennika w dawnym rozumieniu tej formy gatunkowej, co raczej jest rodzajem papierowego bloga albo facebookowej „ściany” jako osobnego gatunku paraliterackiego. Nie chodzi nawet o to, że dziennik ten od początku był pomyślany jako tekst do natychmiastowej publikacji – wszak i inni pisarze wydawali dzienniki bądź ich fragmenty „na bieżąco” – różnica polega raczej na podejściu do prezentowanej treści osobistej. Jak w każdym dzienniku, tak i u Dehnela podlega ona literackiej obróbce, jednakże pisarz daje nam niewiele więcej, niż jego wystudiowany, facebokoowy profil. Otóż wszystko w „Dzienniku roku chrystusowego” jest przemyślane i wystudiowane, co jest swoistą marką i znakiem rozpoznawczym pisarza. Dehnel nie odsłania się bardziej, niż na portalu społecznościowym. Nie pozuje na Wielkiego Pisarza bądź Sumienie Narodu, raczej przedstawia codzienność pisarza w czasach konkurencji rynkowej. W dzienniku zdaje sprawę zarówno ze swojej męki twórczej przy okazji pisania „Matki Makryny”, z bojów z wydawcami, pisania tekstów na zamówienie, płatnych wyjazdów na festiwale literackie krajowe i zagraniczne, spotkań autorskich mniej i bardziej udanych, starań o staże twórcze, pisania wniosków i podań. Z „Dziennika roku chrystusowego” wyłania się więc obraz pisarza pracowitego. Imponujące jest zwłaszcza podliczenie, ile tekstów do tej pory autor wydał, ile przechowuje gdzieś w folderach w zakamarkach laptopa, ile średnio dziennie pisze – doprawdy, żarcik urodzinowy: „Urodziłem się w święto o 11.05, więc właściwie powinienem się całe życie byczyć (zwłaszcza, że w dodatku jako Byk przecież), ale było to jednak święto pracy, i najwyraźniej tym się bardziej przejąłem” (s. 7) można potraktować jako deklarację w tonie zupełnie poważnym. Jeśli pisze o sprawach osobistych, jak związek z Piotrem, napięcia rodzinne, przyjaciele, rodzina, dawne miłości, to nie przekracza granicy intymności. Ot, kilka zabawnych scenek, jedna kłótnia, uroki codzienności w stałym związku, kilka sygnałów, że życie rodzinne nie jest sielanką: wszystko to można by spokojnie „wrzucić na fejsa” bez ryzyka oskarżeń o nadmierny ekshibicjonizm czy przekraczanie granic intymności (oczywiście według standardów portali społecznościowych).
„Dziennik roku chrystusowego” zawiera też dużo celnych obserwacji polskiego życia społecznego, relacji z podróży i festiwali literackich, trochę wspomnień i lekturowych inspiracji. Zwłaszcza należy docenić obrazki z codzienności: Dehnel celuje w ironicznych, miejscami złośliwych obserwacjach bliźnich w pociągach, komunikacji miejskiej, kawiarniach, na spektaklach, koncertach i przyjęciach. Część wpisów autor okrasza przemyśleniami na temat swoich dotychczasowych dokonań, kilkakrotnie nie wprost deklarując, że nie czuje się „człowiekiem sukcesu” pomimo wywiadów, próśb o wzięcie udziału w ankiecie, byciu rozpoznawanym na ulicy i u stomatologa. Porównuje się także z innymi trzydziestotrzylatkami: najwięcej oczywiście z przywołanym w tytule Chrystusem, ale też z wieloma „kolegami po piórze” z epok minionych, malarzami, architektami. Śledzi znaki przemijania – zarówno w sobie, jak i we wszystkim dookoła, z gracją i tzw. pogodą ducha zbliża się do „smugi cienia”. Wszystko to oczywiście w najlepszym stylu, napisane piękną polszczyzną, pełne humoru, miejscami ironiczne, lekkie, ale także niepozbawione głębszych przemyśleń, zapisów obcowania ze sztuką w rozmaitych jej formach, niewymuszenie erudycyjne. „Dziennik roku chrystusowego” jest bardzo przyjemny w lekturze, o ile podejdziemy do niego jak do diarystyki ery Facebooka.
Właśnie dlatego „Dziennik roku chrystusowego” może zawieść czytelników przyzwyczajonych do innej formy pisarstwa intymnego. Nie jest to zarzut, a jedynie konstatacja: dziennik Dehnela podlega tym samym prawom, co diarystyka internetowa, facebookowe wpisy i zdjęcia. Odsłania, ale nie za wiele, daje wgląd w rzeczywistość pisarza, ale raczej uładzoną, kontrolowaną. Jeśli pojawiają się jakieś „brudy” (kłótnie, problemy z zębami, drobne wpadki), to po to, aby nie utracić wrażenia szczerości i autentyczności. Zmieniły się reguły komunikacji, zmieniły się i dzienniki pisarzy. „Dziennik roku chrystusowego” jest lekturą niekonieczną, podobnie jak wydany w 2013 roku „Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu”. Służy raczej podtrzymaniu zainteresowania czytającej publiczności, stanowi przerywnik między większymi i ambitniejszymi projektami literackimi. Jest to jednak lektura bardzo przyjemna, miejscami zabawna, a nawet wzruszająca. Jeśli potraktować „Dziennik roku chrystusowego” jako płatny dodatek dla najwierniejszych fanów i subskrybentów internetowych Jacka Dehnela, to jest to projekt udany. Fani dostaną to, co w prozie Dehnela najbardziej lubią, wykonane solidnie i akurat w przerwie między „Matką Makryną” a następną dużą powieścią. Trzeba jednak pamiętać, że dzienniki te podlegają innym regułom komunikacji, niż pisarstwo intymne autorów sprzed ery portali społecznościowych i blogów, które pozwalają na dostęp do codzienności pisarza na życzenie, ale są też polem stylizacji, autokreacji i autopromocji – nie oczekujmy więc, że Dehnel z tych narzędzi nie skorzysta także w papierowym wydaniu. Tak więc teraz można śledzić autora i na Facebooku, i w „Dzienniku roku chrystusowego”.
Przede wszystkim najnowsza proza Dehnela spełnia nie tyle reguły dziennika w dawnym rozumieniu tej formy gatunkowej, co raczej jest rodzajem papierowego bloga albo facebookowej „ściany” jako osobnego gatunku paraliterackiego. Nie chodzi nawet o to, że dziennik ten od początku był pomyślany jako tekst do natychmiastowej publikacji – wszak i inni pisarze wydawali dzienniki bądź ich fragmenty „na bieżąco” – różnica polega raczej na podejściu do prezentowanej treści osobistej. Jak w każdym dzienniku, tak i u Dehnela podlega ona literackiej obróbce, jednakże pisarz daje nam niewiele więcej, niż jego wystudiowany, facebokoowy profil. Otóż wszystko w „Dzienniku roku chrystusowego” jest przemyślane i wystudiowane, co jest swoistą marką i znakiem rozpoznawczym pisarza. Dehnel nie odsłania się bardziej, niż na portalu społecznościowym. Nie pozuje na Wielkiego Pisarza bądź Sumienie Narodu, raczej przedstawia codzienność pisarza w czasach konkurencji rynkowej. W dzienniku zdaje sprawę zarówno ze swojej męki twórczej przy okazji pisania „Matki Makryny”, z bojów z wydawcami, pisania tekstów na zamówienie, płatnych wyjazdów na festiwale literackie krajowe i zagraniczne, spotkań autorskich mniej i bardziej udanych, starań o staże twórcze, pisania wniosków i podań. Z „Dziennika roku chrystusowego” wyłania się więc obraz pisarza pracowitego. Imponujące jest zwłaszcza podliczenie, ile tekstów do tej pory autor wydał, ile przechowuje gdzieś w folderach w zakamarkach laptopa, ile średnio dziennie pisze – doprawdy, żarcik urodzinowy: „Urodziłem się w święto o 11.05, więc właściwie powinienem się całe życie byczyć (zwłaszcza, że w dodatku jako Byk przecież), ale było to jednak święto pracy, i najwyraźniej tym się bardziej przejąłem” (s. 7) można potraktować jako deklarację w tonie zupełnie poważnym. Jeśli pisze o sprawach osobistych, jak związek z Piotrem, napięcia rodzinne, przyjaciele, rodzina, dawne miłości, to nie przekracza granicy intymności. Ot, kilka zabawnych scenek, jedna kłótnia, uroki codzienności w stałym związku, kilka sygnałów, że życie rodzinne nie jest sielanką: wszystko to można by spokojnie „wrzucić na fejsa” bez ryzyka oskarżeń o nadmierny ekshibicjonizm czy przekraczanie granic intymności (oczywiście według standardów portali społecznościowych).
„Dziennik roku chrystusowego” zawiera też dużo celnych obserwacji polskiego życia społecznego, relacji z podróży i festiwali literackich, trochę wspomnień i lekturowych inspiracji. Zwłaszcza należy docenić obrazki z codzienności: Dehnel celuje w ironicznych, miejscami złośliwych obserwacjach bliźnich w pociągach, komunikacji miejskiej, kawiarniach, na spektaklach, koncertach i przyjęciach. Część wpisów autor okrasza przemyśleniami na temat swoich dotychczasowych dokonań, kilkakrotnie nie wprost deklarując, że nie czuje się „człowiekiem sukcesu” pomimo wywiadów, próśb o wzięcie udziału w ankiecie, byciu rozpoznawanym na ulicy i u stomatologa. Porównuje się także z innymi trzydziestotrzylatkami: najwięcej oczywiście z przywołanym w tytule Chrystusem, ale też z wieloma „kolegami po piórze” z epok minionych, malarzami, architektami. Śledzi znaki przemijania – zarówno w sobie, jak i we wszystkim dookoła, z gracją i tzw. pogodą ducha zbliża się do „smugi cienia”. Wszystko to oczywiście w najlepszym stylu, napisane piękną polszczyzną, pełne humoru, miejscami ironiczne, lekkie, ale także niepozbawione głębszych przemyśleń, zapisów obcowania ze sztuką w rozmaitych jej formach, niewymuszenie erudycyjne. „Dziennik roku chrystusowego” jest bardzo przyjemny w lekturze, o ile podejdziemy do niego jak do diarystyki ery Facebooka.
Właśnie dlatego „Dziennik roku chrystusowego” może zawieść czytelników przyzwyczajonych do innej formy pisarstwa intymnego. Nie jest to zarzut, a jedynie konstatacja: dziennik Dehnela podlega tym samym prawom, co diarystyka internetowa, facebookowe wpisy i zdjęcia. Odsłania, ale nie za wiele, daje wgląd w rzeczywistość pisarza, ale raczej uładzoną, kontrolowaną. Jeśli pojawiają się jakieś „brudy” (kłótnie, problemy z zębami, drobne wpadki), to po to, aby nie utracić wrażenia szczerości i autentyczności. Zmieniły się reguły komunikacji, zmieniły się i dzienniki pisarzy. „Dziennik roku chrystusowego” jest lekturą niekonieczną, podobnie jak wydany w 2013 roku „Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu”. Służy raczej podtrzymaniu zainteresowania czytającej publiczności, stanowi przerywnik między większymi i ambitniejszymi projektami literackimi. Jest to jednak lektura bardzo przyjemna, miejscami zabawna, a nawet wzruszająca. Jeśli potraktować „Dziennik roku chrystusowego” jako płatny dodatek dla najwierniejszych fanów i subskrybentów internetowych Jacka Dehnela, to jest to projekt udany. Fani dostaną to, co w prozie Dehnela najbardziej lubią, wykonane solidnie i akurat w przerwie między „Matką Makryną” a następną dużą powieścią. Trzeba jednak pamiętać, że dzienniki te podlegają innym regułom komunikacji, niż pisarstwo intymne autorów sprzed ery portali społecznościowych i blogów, które pozwalają na dostęp do codzienności pisarza na życzenie, ale są też polem stylizacji, autokreacji i autopromocji – nie oczekujmy więc, że Dehnel z tych narzędzi nie skorzysta także w papierowym wydaniu. Tak więc teraz można śledzić autora i na Facebooku, i w „Dzienniku roku chrystusowego”.
Jacek Dehnel: „Dziennik roku chrystusowego”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2016.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |