PORTRET DETALU (DZIEWCZYNA Z PORTRETU)
A
A
A
Reżyser Tom Hooper od pięciu lat jest na fali. Dwa jego poprzednie filmy zdobyły łącznie siedem Oscarów (na dwadzieścia nominacji). Najnowsze dzieło, „Dziewczyna z portretu”, zapewne dorzuci do tej puli kolejne wyróżnienia. Czy słusznie? Cóż, odpowiedź jest, jak to zwykle bywa, dość skomplikowana.
Opowiedziana w filmie historia przenosi widzów do lat 20. XX wieku. Einar Wegener jest uznanym duńskim malarzem krajobrazów; jego żona, Gerda, nieskutecznie próbuje rozwinąć karierę portrecistki. Oboje są szczęśliwi, wiodą niemal wymarzone życie, do czasu, aż Einar godzi się przebrać za kobietę i pozować do obrazu Gerdy. Sytuacja budzi w nim coś, co do tej pory spychał poza granice świadomości. Coraz wyraźniej widać, że w ciele Einara kryje się kobieta o imieniu Lili, co ostatecznie doprowadzi do operacji zmiany płci.
Jednym z głównych zarzutów, jakie wysuwa się pod adresem Toma Hoopera, jest to, że zdaje się on kręcić swoje filmy według podręcznika „jak dostać Oscara”. Jest w tym dużo racji – reżyser podejmuje zwykle tematy ważne i głośne, które sprawiają, że jego dzieła są szeroko komentowane. Tak też jest w przypadku „Dziewczyny z portretu”.
Będę jednak bronił Hoopera, ponieważ tym razem mam wrażenie, że bardziej niż nagrody, interesują go bohaterowie. Po pierwsze, w trakcie seansu nie czuć, że „Dziewczyna z portretu” ma być filmem, który weźmie udział w dyskusji na temat praw osób transgenderowych i transseksualnych. Jego podniosłość i patos zostały ograniczone do minimum; to raczej opowieść o tym, jak dwoje ludzi próbuje sobie radzić z problemem, który wywraca ich życie do góry nogami. Po drugie, największym atutem dzieła Hoopera jest fakt, że bardziej niż na Einarze, fabuła koncentruje się na Gerdzie, jej tragedii i psychice. Jest ona w filmie co najmniej równorzędną, a może nawet dominującą postacią.
W „Jak zostać królem” Tom Hooper pokazał człowieka, który musi przezwyciężyć swoje słabości w ważnej historycznie chwili. „Dziewczyna z portretu” to film znacznie skromniejszy, operujący detalami i drobnymi, ale coraz szybciej postępującymi zmianami w życiu Einara i Gerdy. Także aktorstwo, zarówno w przypadku Eddiego Redmayne’a, jak i Alicii Vikander, jest oszczędne. To, jak wykreowane przez nich postacie radzą sobie z zaistniałą sytuacją, widać przede wszystkim w szczegółach, w zmianach mimiki i gestów. Całość poprowadzona jest bardzo sprawnie, z dobrze dobraną muzyką, a także ładnymi zdjęciami. I chociaż nie ma tu miejsca na wielkie wzruszenia, to seans „Dziewczyny z portretu” nikogo nie powinien pozostawić obojętnym.
To, jak odbierze się film Toma Hoopera, zależeć będzie od osobistej wrażliwości każdego widza. Znajdzie się na pewno sporo osób, które będą twierdzić, że to kolejny skok na Oscary, że wszystko, co widać na ekranie, jest wysilone i wystudiowane. Granica między prawdą i sztucznością rzeczywiście często bywa bardzo cienka. Warto jednak samodzielnie sprawdzić, po której stronie się stoi.
Opowiedziana w filmie historia przenosi widzów do lat 20. XX wieku. Einar Wegener jest uznanym duńskim malarzem krajobrazów; jego żona, Gerda, nieskutecznie próbuje rozwinąć karierę portrecistki. Oboje są szczęśliwi, wiodą niemal wymarzone życie, do czasu, aż Einar godzi się przebrać za kobietę i pozować do obrazu Gerdy. Sytuacja budzi w nim coś, co do tej pory spychał poza granice świadomości. Coraz wyraźniej widać, że w ciele Einara kryje się kobieta o imieniu Lili, co ostatecznie doprowadzi do operacji zmiany płci.
Jednym z głównych zarzutów, jakie wysuwa się pod adresem Toma Hoopera, jest to, że zdaje się on kręcić swoje filmy według podręcznika „jak dostać Oscara”. Jest w tym dużo racji – reżyser podejmuje zwykle tematy ważne i głośne, które sprawiają, że jego dzieła są szeroko komentowane. Tak też jest w przypadku „Dziewczyny z portretu”.
Będę jednak bronił Hoopera, ponieważ tym razem mam wrażenie, że bardziej niż nagrody, interesują go bohaterowie. Po pierwsze, w trakcie seansu nie czuć, że „Dziewczyna z portretu” ma być filmem, który weźmie udział w dyskusji na temat praw osób transgenderowych i transseksualnych. Jego podniosłość i patos zostały ograniczone do minimum; to raczej opowieść o tym, jak dwoje ludzi próbuje sobie radzić z problemem, który wywraca ich życie do góry nogami. Po drugie, największym atutem dzieła Hoopera jest fakt, że bardziej niż na Einarze, fabuła koncentruje się na Gerdzie, jej tragedii i psychice. Jest ona w filmie co najmniej równorzędną, a może nawet dominującą postacią.
W „Jak zostać królem” Tom Hooper pokazał człowieka, który musi przezwyciężyć swoje słabości w ważnej historycznie chwili. „Dziewczyna z portretu” to film znacznie skromniejszy, operujący detalami i drobnymi, ale coraz szybciej postępującymi zmianami w życiu Einara i Gerdy. Także aktorstwo, zarówno w przypadku Eddiego Redmayne’a, jak i Alicii Vikander, jest oszczędne. To, jak wykreowane przez nich postacie radzą sobie z zaistniałą sytuacją, widać przede wszystkim w szczegółach, w zmianach mimiki i gestów. Całość poprowadzona jest bardzo sprawnie, z dobrze dobraną muzyką, a także ładnymi zdjęciami. I chociaż nie ma tu miejsca na wielkie wzruszenia, to seans „Dziewczyny z portretu” nikogo nie powinien pozostawić obojętnym.
To, jak odbierze się film Toma Hoopera, zależeć będzie od osobistej wrażliwości każdego widza. Znajdzie się na pewno sporo osób, które będą twierdzić, że to kolejny skok na Oscary, że wszystko, co widać na ekranie, jest wysilone i wystudiowane. Granica między prawdą i sztucznością rzeczywiście często bywa bardzo cienka. Warto jednak samodzielnie sprawdzić, po której stronie się stoi.
„Dziewczyna z portretu” („The Danish Girl”). Reżyseria: Tom Hooper. Scenariusz: Lucinda Coxon. Obsada: Eddie Redmayne, Alicia Vikander, Ben Whishaw i in. Gatunek: dramat biograficzny. Produkcja: USA, Niemcy, Wielka Brytania 2015, 120 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |