Maja Baczyńska, Jarosław Siwiński,
MUZYKA 'INNA OD INNYCH'
A
A
A
Maja Baczyńska: Lubisz działać na pograniczu sztuk. Czy to właśnie synteza różnych artystycznych dziedzin stanowi dla Ciebie najpełniejszą formę wyrazu?
Jarosław Siwiński: Wiesz, to niezupełnie tak. W latach 90. byłem członkiem Grupy MM, gdzie łączyliśmy taniec, teatr, film i muzykę. „Performowaliśmy” m.in. Bogusława Schaeffera i Maurizio Kagela, a dwa lata temu odkryłem uroki prostych animacji komputerowych, które szybko wykorzystałem w „Wariacjach i odmieńcach”. Ale do wielkiej, głębokiej – wagnerowskiej czy multimedialnej – syntezy jeszcze daleko. Synteza sztuk nie jest sprawą prostą i podchodzę do tematu trochę jak pies do jeża. Choć też trochę prowokuję rzeczywistość – w projekcie „Audio Stage” wraz z Małgosią Kołcz próbujemy skłonić kompozytorów do takiej głębokiej syntezy na drodze współpracy z artystami scenicznymi, tancerzami, aktorami, mimami. Rezultatem jest utwór stworzony przez kompozytora, ale wykonywany nie przez muzyka, lecz właśnie scenicznego artystę (i jednocześnie współautora utworu), czasem wspomaganego elektroniką live. Ukułem nawet na to nazwę – „utwór audiosceniczny”. Dotychczas powstało osiem takich kompozycji, w drodze są następne cztery, ale sam wciąż nie odważyłem się podjąć tego wyzwania.
M.B.: A może dla współczesnego odbiorcy taka synteza wydaje się niemal konieczna?
J.S.: Człowiek jest z natury istotą „multimedialną”. Przecież słuchając muzyki w filharmonii, czyli w warunkach dla muzyki klasycznej idealnych, odbieramy ją wszystkimi zmysłami: ważne jest zachowanie i ubiór muzyków, wystrój sali, zapach obić itd. Te pozasłuchowe bodźce są na drugim planie i wszystkie służą koncentracji na wykonywanej muzyce, niemniej nie da się od nich uciec. W popkulturze od dawna mamy do czynienia z „obrazkowaniem” muzyki, technologicznie staje się to coraz łatwiejsze. Koncerty gwiazd muszą mieć zapierającą dech w piersiach oprawę wizualną, teledyski – tak samo, jakikolwiek klip na YouTube też, a i utwory klasyczne niekiedy lepiej wypadają, jeśli towarzyszy im jakiś obraz. Jeśli jednak mówimy o syntezie sztuk, to rozumiem, że mamy na myśli trudną do uzyskania równowagę pomiędzy obrazem, dźwiękiem i innymi bodźcami. Zwróć uwagę, że prawie zawsze jakaś warstwa dominuje – najczęściej obraz, bo jest silniejszy w przekazie. W teatrze czy klasycznym filmie muzyka pełni rolę służebną, często także w teledyskach (mimo teoretycznego podporządkowania muzyce obrazu). Wyjątkiem być może jest opera, ale uzyskać taki magiczny punkt równowagi, kiedy lewitujemy pomiędzy obrazem a muzyką (żeby ograniczyć się do tych dwóch zmysłów), jest bardzo trudno.
M.B.: Jest coś, co może nam w tym pomóc?
J.S.: Technologia. W muzyce elektronicznej można było kiedyś tylko puścić taśmę magnetofonową i do niej grać. Teraz zaczyna dominować live electronics, gdzie komputer generujący dźwięk (a czasem i obraz) reaguje na to, co gra muzyk. Im bardziej te technologie są niezawodne i dostępne, tym powszechniej się je stosuje. A jak czegoś powstaje dużo, to zaczynają powstawać też kreacje wybitne – już nie z technicznego, ale z czysto artystycznego punktu widzenia.
M.B.: To brzmi jak swoista rewolucja w kulturze.
J.S.: Cóż, ta synteza oczywiście nie zabije sztuk tradycyjnych, nadal będziemy oglądać programy telewizyjne (nawet jeśli przez internet) i słuchać radia, chodzić do filharmonii, czytać książki. Człowiek jest „multimedialny”, ale lubi skupiać się na jednej czynności. Dlatego dzieła typu art synthesis stanowią (czy będą stanowić) odrębną dziedzinę sztuki.
M.B.: Masz w swoim dorobku muzykę teatralną, dla dzieci, do filmów animowanych, do gier komputerowych i – oczywiście – koncertową. Czy to właśnie ta ostatnia jest Ci najbliższa, a pozostałe traktujesz jako swój warsztat pracy i zobowiązania zawodowe, czy też w każdym z tych gatunków odnajdujesz coś z siebie?
J.S.: Myślę, że muzyka koncertowa jest mi rzeczywiście najbliższa. Ale nie jest też tak, że te pozostałe – użytkowe czy ilustracyjne – to tylko sposób na zarabianie pieniędzy. Generalnie lubię po skomponowaniu poważnego utworu koncertowego zrobić potem coś z zupełnie innej beczki, np. muzykę do filmu, lub pośmiać się, tworząc utwór dla dzieci. Gdybym miał więcej czasu, dorzuciłbym do tego pewnie jakiś utworek techno albo ambient, po czym znowu zatęsknił do poważnego kwartetu smyczkowego. W każdej kompozycji zostawiam cząstkę siebie i zdarza się, że za bardziej udane uważam jakieś drobiazgi zrobione do studenckiej etiudy animowanej, niż np. klasyczny utwór na orkiestrę. Część pomysłów, które powstały przy okazji muzyki ilustracyjnej, mam zresztą potem ochotę opracować w jakiejś większej, klasycznej formie. Tak było np. z „Hominibus”, a to oznacza, że te drobne prace nie były wyłącznie prostymi chałturkami – bo wciąż nie dają o sobie zapomnieć i proszą się o rozwinięcie. Trochę inaczej jest z utworami dla dzieci. Napisałem ich kilkanaście (pierwszy dwadzieścia lat temu), wszystkie na zamówienie poznańskiego Centrum Sztuki Dziecka. Nigdy nie studiowałem pedagogiki. Zamiast fachowej wiedzy o wychowaniu maluchów (tej sfery pilnują zamawiający, a Hanna Gawrońska jest pedagogiem wybitnym), uruchamiam w sobie „dziecko wewnętrzne”, które jest, zdaje się, „przeogromne”. Kiedy już znajdę pomysł na utwór, eksperymentuję i znakomicie się przy tym bawię. Muszę tylko znaleźć coś, co mnie samego także śmieszy, a nie o czym tylko sądzę, że powinno rozśmieszyć dziecko.
M.B.: Miałeś przyjemność zdobywać wiedzę pod okiem wielu fantastycznych muzyków, czy któreś z tych spotkań wywarło na Ciebie znaczący wpływ, czy jakieś wspominasz szczególnie?
J.S.: Trudny wybór. Myśląc chronologicznie, powinienem zacząć od liceum muzycznego. Jarosław Kapuściński – kolega z klasy a potem studiów na Akademii Muzycznej, wybitny kompozytor i artysta multimedialny. Kiedy usłyszałem jego „Kołysankę” na taśmę, chyba po raz pierwszy zrozumiałem, czym jest dla mnie muzyka. To zabawne o tyle, że na fortepianie uczyłem się „klasycznie”, od pierwszej klasy podstawówki, ale klasyka nigdy do mnie nie trafiała. Nie mogłem pokonać tego dystansu czasowego dwustu, trzystu lat, jaki dzieliły mnie od arcydzieł romantyzmu czy baroku. Na Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawską Jesień” wtedy jeszcze nie chadzałem, w domu słuchałem Deep Purple, Pink Floyd i Genesis, a o muzyce współczesnej miałem stereotypowe wyobrażenie, że to tylko jakieś gwizdy i stuki. Przedmioty muzyczne i fortepian to były po prostu obowiązki szkolne, które nieźle mi szły – zarówno w liceum, jak i na studiach muzycznych. Aż tu nagle – pamiętam, że w okresie, gdy pracowałem nad „Balladą g-moll” Chopina – pojawia się ta „Kołysanka”, stworzona przez kogoś, kogo znam ze szkolnej ławki, a nie mitycznego Jana Sebastiana Bacha. I wszystko stało się dla mnie oczywiste, wiedziałem już, po co jest muzyka, jaką kieruje się logiką, że może powstawać „tu i teraz” i nie musi być utożsamiana z porcelanową figurką stojącą za szkłem na kredensie. Dzięki temu i nad „Balladą” zacząłem pracować inaczej. Wielu osobom zawdzięczam różne istotne rozmowy, ale z Jarkiem szczególnie zapamiętałem jedną, już po zdecydowaniu się na kompozycję. Nastąpiło to późno, bo dopiero podczas studiów pianistycznych. Rzecz dotyczyła fundamentalnej dla mnie kwestii: „a co będzie, jak się okaże, że to co napisałem jest kiepskie?”. To oczywiście pytanie naturalne dla młodego pianisty, którego praca jest nieustannie oceniana przez nauczyciela dwa razy w tygodniu (nie licząc półrocznych i rocznych egzaminów przed komisją). Odpowiedział, że jestem przecież twórcą, więc tylko ja o tym decyduję, czy to, co stworzyłem, jest dobre. Chodzi oczywiście o uczciwą wewnętrzną samoocenę, a nie jakiś fałszywy PR. Cóż to było za odkrycie!
M.B.: I stworzył kompozytor muzykę, i zobaczył, że była dobra.
J.S.: Trafiony, zatopiony! Żartujemy sobie, ale myślę że to naprawdę dobry trop. Mam przemożne wrażenie, że każdy akt tworzenia, nieważne czego, zawiera w swojej istocie pierwiastek metafizyczny.
M.B.: Okazuje się więc, że nigdy nie wiemy, kto i kiedy wypowie najistotniejsze dla naszego rozwoju słowa. Czy jeszcze ktoś przychodzi Ci na myśl?
J.S.: Szabolcs Esztenyi – genialny pianista i improwizator. Zrewitalizował mnie, odbudowując zdolność improwizacji, wydawałoby się, do cna wypaloną przez klasyczną muzyczną edukację. Wystarczyło jednak kilka zajęć z Esztenyim, żeby sprawa wróciła (mniej więcej) do normy. Ale też Włodzimierz Kotoński, mój profesor kompozycji. Za namową kolegów wprosiłem się do niego na zajęcia seminaryjne, nie mając jeszcze na koncie żadnego napisanego utworu. Nie wiedziałem wcześniej, że zajmowanie się muzyką może być tak fascynujące i jednocześnie – przyjemne. Kotoński znany był z tego, że rzadko kiedy ingerował w utwory swoich uczniów, szczególnie od strony estetyki, stylu. Ja także nie czułem presji, profesor ograniczał się do spraw technicznych oraz wielu pozamuzycznych. Czasem brakowało mi wręcz takiego konkretu, prostej oceny, czy to co zrobiłem jest „dobre” czy „złe”. On był jednak w swoim „nieingerowaniu” bardzo konsekwentny, wiedząc, że tej odpowiedzialności w samoocenie nikt z nas zdjąć nie może (to tak a propos rozmowy z Jarkiem Kapuścińskim, który także był studentem Kotońskiego). Ważna też była pierwsza prezentacja, od razu publiczne – czyli kolegom na seminarium – szkiców mojego pierwszego utworu. Takie przełamanie wstydu, że to jeszcze niegotowe, a może w ogóle beznadziejne, konieczność wytłumaczenia, o co mi chodzi, i przyjmowania od razu uwag „na klatę”. Duży stres, ale i znakomite doświadczenie, bo pisanie muzyki to rzecz bardzo intymna, ale z drugiej strony nie robimy tego do szuflady czy innego mebla, tylko dla ludzi. Muzyka to przecież rodzaj komunikowania się. Na koniec Hanna Kulenty, wspaniała kompozytorka, niesamowicie czująca czas w muzyce. Bardzo dużo dały mi jej uwagi do moich partytur. Poza tym zarażała energią twórczą, to szczególnie ważne na początku, kiedy człowiek w swojej kompozytorskiej samotności szczególnie potrzebuje takiego wsparcia. Ważne też, że moje myślenie o muzyce jako przepływie energii jest bliskie jej myśleniu.
M.B.: Co jest ważniejsze w muzyce współczesnej: być sobą, czy być zawsze innowacyjnym?
J.S.: Innowacyjność na siłę nie różni się chyba zbyt wiele od pisania muzyki dla pieniędzy czy konieczności zaliczenia egzaminu lub habilitacji. Co grzechem ciężkim nie jest, tyle że wtedy bywa to interesujące jedynie z technicznego i naukowego punktu widzenia, a nie z artystycznego.
M.B.: Gdyby jednak nacisk postawić tylko na innowacyjność, to w jaki sposób współcześni kompozytorzy mogą być dziś innowacyjni? Korzystać z najnowszych odkryć technologicznych, burzyć (już nieraz „burzony”) porządek, kontrowersyjnie nawiązywać i powracać do korzeni, czerpać z kultury masowej, odcinać się od niej?
J.S.: Na tak ogólnym poziomie trudno być innowacyjnym, bo wszystko, co wymieniasz, już było. Więc innowacyjny nie będzie sam fakt zaczerpnięcia czegoś z kultury masowej czy odcięcia się od niej, tylko sposób, w jaki się to zrobi. Czyli najlepiej po swojemu. Najbardziej naturalną bazą innowacyjności jest chyba rozwój technologii a co za tym idzie – nowe narzędzia ekspresji i przekazu. Ale poza tym, jeśli kompozytor jest dostatecznie sobą, to staje się wystarczająco innowacyjny. Przecież każdy z nas jest inny, a twórczość jest emanacją naszej osoby. Więc, na logikę, to powinno wystarczyć, żeby była „inna od innych”. To oczywiście czysta teoria, która ma ułatwić życie, jak prawie wszystkie teorie dotyczące sztuki (śmiech).
M.B.: Czy muzycy mogą mieć swój ważny udział w kształtowaniu społeczeństwa (ewentualnie w jaki sposób)?
J.S.: Myślę, że muzycy z preferencjami pedagogicznymi mają największy i najbardziej długotrwały wpływ na kształt społeczeństwa. Poprzez wychowywanie nowych pokoleń, choć ten wpływ jest ukryty i widoczny dopiero po latach. A jeśli chodzi o kwestie systemowe, takie jak programy nauczania, ilość i jakość szkół i przedszkoli, systemy ubezpieczeń społecznych, wspieranie kultury, budowanie filharmonii, sensowna polityka finansowa, kulturalna, medialna itd. to najlepiej by było, aby muzycy mogli robić swoje, a zmianami społecznymi zajmowali się odpowiednio wykształceni, etyczni politycy, których przecież co cztery lata po to wynajmujemy do pracy. Tyle teoria (śmiech).
M.B.: Wielu artystów odcina się od dzisiejszej polityki, ogółu społeczeństwa, komercyjnych trendów. Starają się znaleźć swoją enklawę w świecie, który ich nieraz przerasta. Choć zdarza się czasem i tak, że to właśnie ten świat dostarcza twórcom inspiracji. Jak jest z Tobą?
J.S.: Polityka, mimo że czasem mnie emocjonalnie angażuje, nigdy nie była bezpośrednią inspiracją. W ogóle chyba nie jestem w stanie komponować pod wpływem jakichś wydarzeń z życia, a gdy dzieje się coś dramatycznego, to raczej w ogóle przestaję myśleć o muzyce. To wszystko na pewno gdzieś we mnie jest, ale znika mi z oczu, wiele lat pewnie trawi się w podświadomości, po czym na światło dzienne wychodzi w formie nie do poznania. Lepiej widzę związek z szerszymi zjawiskami w popkulturze, szczególnie tej eskapistycznej, utopiach, wizjach świetlanej przyszłości, cudownie prostych i futurystycznie japońskich „Godzillach”, science fiction. Gdy byłem chłopcem, nic mi się chyba wokół nie podobało, wszystkie piękne budowle, przedmioty i kolory znajdowały się na Zachodzie lub w powieściach o przyszłości. I coś mi z tego zostało. Co ciekawe, mam czasem przebłyski tej utopijnej „przyszłości” z chłopięcych marzeń. Nie mówię o sprawach oczywistych, że pamiętam PRL a teraz mamy wolną Polskę w NATO itd., ale takie drobne – jakiś wpis o nowej technologii, wejście do szklanego biurowca, telewizor z „magicznym pilotem”, do którego można zagadać – tego typu drobiazgi. Bardzo przyjemne, ale i dziwne uczucie, jakby na jawie dotknąć snu sprzed lat.
M.B.: Czy jest coś w zawodzie kompozytora, o czym większość tzw. „laików” nie ma pojęcia? Nie mam tu na myśli zagadnień stricte muzycznych, raczej specyfikę zawodu samego w sobie, wartości lub przeszkody, które wiążą się z jego wykonywaniem.
J.S.: Praca kompozytora wygląda czasem jak totalne lenistwo i obijanie się, co może budzić oburzenie i pogardę u postronnych (śmiech). Ale myślenia po prostu nie widać. To, co widać, to postać pochyloną nad partyturą czy wpatrzoną w monitor komputera, a to już faza materializacji pomysłu. Drugą cechą jest permanentna niepewność finansowa. Nie wszyscy takie sytuacje – dziwnych próżniaków bez kasy – rozumieją. Moja żona na szczęście tak, ale od początku wiedziała, w co się pakuje (śmiech).
M.B.: Większość kompozytorów szuka jakiejś stałej pracy, najlepiej bliskiej muzyce, np. na uczelni.
J.S.: Tak, wolnych strzelców jest mało, za to mają, przynajmniej w teorii, więcej czasu na tworzenie. Poza tym można uniezależnić się wtedy od standardowego rytmu pracy i odpoczynku, weekendów, urlopów, unikać zależności w drabinie korporacyjnej, godzin szczytu, itp.
M.B.: Brzmi zachęcająco!
J.S.: Hm...
M.B.: W sumie niejednokrotnie już przybliżałeś zawód kompozytora szerszej widowni. I to nawet tej uznawanej za najbardziej wymagającą. Organizowałeś np. warsztaty muzyczne dla dzieci, m.in. podczas Targów Muzycznych Co Jest Grane. Jakie rodziny w nich uczestniczą? Czy muzyczne, czy właśnie takie, które na świat muzyki dopiero chcą się otworzyć?
J.S.: Główną inicjatorką tych warsztatów jest wspomniana już wcześniej Małgosia Kołcz. Przychodzą na nie zupełnie normalne rodziny. Niektórzy rodzice czy dziadkowie mają wiedzę muzyczną, ale to nie ma dużego znaczenia, bo przecież przychodzą tu dla dzieci, a te po prostu mają frajdę.
M.B.: Zachęcasz do uczestnictwa osoby postronne? Co się sprawdza, a co nie?
J.S.: Formuła warsztatów – improwizacja „współczesnym” dźwiękiem – jest na tyle pojemna, że wszyscy mają tu coś do zrobienia. A ponieważ opiekunowie są do zabawy wciągani, również zaczynają się bawić. Czasem trafiają się rodzice-muzycy i – jeśli przyjdą nie tylko z dzieckiem, ale i z instrumentem – dołączają do prowadzących, trochę jak na jam session. Poza merytoryczną zawartością ważna jest dramaturgia (czyli sensowny scenariusz) i czuwanie, żeby słuchaczy nie zmęczyć i nie znudzić. Mamy więc zawsze w zanadrzu kilka zabaw ruchowych, żeby dzieci się przez chwilę wyszalały. Jednym z ważniejszych elementów jest duży zegar, który stawiamy sobie na widoku, żeby wygodnie kontrolować czas. Poza tym sami się ciągle uczymy - zapraszamy do warsztatów artystów doświadczonych i panujących nad maluchowym żywiołem, o własnych, czasem dość zwariowanych patentach. Dzięki temu każde warsztaty są inne, a słuchacze wracają na kolejne.
M.B.: Pracujesz nad doktoratem. Czy to realizacja długo oczekiwanego marzenia czy też każdy artysta w pewnym momencie zaczyna robić karierę naukową? A może to potrzeba ciągłego rozwijania siebie i poszerzania pola do inspiracji?
J.S.: Nie myślałem nigdy o robieniu doktoratu, dlatego jestem zdecydowanie najstarszym doktorantem na roku (śmiech). Kiedyś, podczas spaceru w lesie, naszedł mnie pomysł na dość zaawansowaną instalację dźwiękową. Pomysł kisił się w głowie kilka lat, aż w końcu uznałem, że naprawdę powinienem go zrealizować. Miałem jednak pokaźną lukę w wiedzy technologicznej. Teoretycznie można postarać się o jakieś fundusze i zlecić komuś wykonanie. Być może tak jeszcze będzie, ale najpierw wolałem samemu zgłębić temat. Poza tym chciałem poznać podstawy live electronics, bo to był obszar dotychczas dla mnie nieprzenikniony. Teoretycznie można samemu zgłębiać temat, ale wiem, że bez zewnętrznego reżimu wszystko pozostałoby w sferze marzeń. Studia doktoranckie to także dobra okazja do wymiany myśli, pogimnastykowania szarych komórek. Jeśli więc uda mi się zrealizować instalację w założonym kształcie, opanować minimum wiedzy o programach typu MAX/MSP, wytworzyć kilka dodatkowych synaps, a przy okazji jeszcze zdobyć tytuł doktora, to cóż… Dłużej zwlekać nie mogłem.
M.B.: Nad czym aktualnie pracujesz, nad czym pracę chciałbyś w dalszej przyszłości rozpocząć?
J.S.: Na czerwiec przygotowuję rodzaj solowego koncertu na tubę dla Zdzisława Piernika i Orchest De Ereprijs z Holandii. Na wrzesień mini operę dla dzieci (do libretta Małgosi Kołcz). Potem jestem umówiony na współpracę z Kasią Lewandowską – harfistką i artystką wizualną, która od wielu lat działa w Niemczech. Będzie to prawdopodobnie multimedialny cykl utworów na harfę, nawiązujący do idei Fluxusa i jednocześnie warsztat dla publiczności dziecięcej. Rozwiniemy to może potem w jakieś dalsze rejony, żeby nie zdziecinnieć do reszty (śmiech). Poza tym kontynuuję studia i jeszcze kilka innych projektów, z których na razie zupełnie nie wiadomo co wyjdzie. W przyszłym roku planujemy współpracę ze śpiewaczką Joanną Freszel.
M.B.: Dużo się dzieje!
J.S.: Dużo. Jak na to spojrzę z boku, robi mi się od natłoku spraw trochę nieswojo.
Jarosław Siwiński: Wiesz, to niezupełnie tak. W latach 90. byłem członkiem Grupy MM, gdzie łączyliśmy taniec, teatr, film i muzykę. „Performowaliśmy” m.in. Bogusława Schaeffera i Maurizio Kagela, a dwa lata temu odkryłem uroki prostych animacji komputerowych, które szybko wykorzystałem w „Wariacjach i odmieńcach”. Ale do wielkiej, głębokiej – wagnerowskiej czy multimedialnej – syntezy jeszcze daleko. Synteza sztuk nie jest sprawą prostą i podchodzę do tematu trochę jak pies do jeża. Choć też trochę prowokuję rzeczywistość – w projekcie „Audio Stage” wraz z Małgosią Kołcz próbujemy skłonić kompozytorów do takiej głębokiej syntezy na drodze współpracy z artystami scenicznymi, tancerzami, aktorami, mimami. Rezultatem jest utwór stworzony przez kompozytora, ale wykonywany nie przez muzyka, lecz właśnie scenicznego artystę (i jednocześnie współautora utworu), czasem wspomaganego elektroniką live. Ukułem nawet na to nazwę – „utwór audiosceniczny”. Dotychczas powstało osiem takich kompozycji, w drodze są następne cztery, ale sam wciąż nie odważyłem się podjąć tego wyzwania.
M.B.: A może dla współczesnego odbiorcy taka synteza wydaje się niemal konieczna?
J.S.: Człowiek jest z natury istotą „multimedialną”. Przecież słuchając muzyki w filharmonii, czyli w warunkach dla muzyki klasycznej idealnych, odbieramy ją wszystkimi zmysłami: ważne jest zachowanie i ubiór muzyków, wystrój sali, zapach obić itd. Te pozasłuchowe bodźce są na drugim planie i wszystkie służą koncentracji na wykonywanej muzyce, niemniej nie da się od nich uciec. W popkulturze od dawna mamy do czynienia z „obrazkowaniem” muzyki, technologicznie staje się to coraz łatwiejsze. Koncerty gwiazd muszą mieć zapierającą dech w piersiach oprawę wizualną, teledyski – tak samo, jakikolwiek klip na YouTube też, a i utwory klasyczne niekiedy lepiej wypadają, jeśli towarzyszy im jakiś obraz. Jeśli jednak mówimy o syntezie sztuk, to rozumiem, że mamy na myśli trudną do uzyskania równowagę pomiędzy obrazem, dźwiękiem i innymi bodźcami. Zwróć uwagę, że prawie zawsze jakaś warstwa dominuje – najczęściej obraz, bo jest silniejszy w przekazie. W teatrze czy klasycznym filmie muzyka pełni rolę służebną, często także w teledyskach (mimo teoretycznego podporządkowania muzyce obrazu). Wyjątkiem być może jest opera, ale uzyskać taki magiczny punkt równowagi, kiedy lewitujemy pomiędzy obrazem a muzyką (żeby ograniczyć się do tych dwóch zmysłów), jest bardzo trudno.
M.B.: Jest coś, co może nam w tym pomóc?
J.S.: Technologia. W muzyce elektronicznej można było kiedyś tylko puścić taśmę magnetofonową i do niej grać. Teraz zaczyna dominować live electronics, gdzie komputer generujący dźwięk (a czasem i obraz) reaguje na to, co gra muzyk. Im bardziej te technologie są niezawodne i dostępne, tym powszechniej się je stosuje. A jak czegoś powstaje dużo, to zaczynają powstawać też kreacje wybitne – już nie z technicznego, ale z czysto artystycznego punktu widzenia.
M.B.: To brzmi jak swoista rewolucja w kulturze.
J.S.: Cóż, ta synteza oczywiście nie zabije sztuk tradycyjnych, nadal będziemy oglądać programy telewizyjne (nawet jeśli przez internet) i słuchać radia, chodzić do filharmonii, czytać książki. Człowiek jest „multimedialny”, ale lubi skupiać się na jednej czynności. Dlatego dzieła typu art synthesis stanowią (czy będą stanowić) odrębną dziedzinę sztuki.
M.B.: Masz w swoim dorobku muzykę teatralną, dla dzieci, do filmów animowanych, do gier komputerowych i – oczywiście – koncertową. Czy to właśnie ta ostatnia jest Ci najbliższa, a pozostałe traktujesz jako swój warsztat pracy i zobowiązania zawodowe, czy też w każdym z tych gatunków odnajdujesz coś z siebie?
J.S.: Myślę, że muzyka koncertowa jest mi rzeczywiście najbliższa. Ale nie jest też tak, że te pozostałe – użytkowe czy ilustracyjne – to tylko sposób na zarabianie pieniędzy. Generalnie lubię po skomponowaniu poważnego utworu koncertowego zrobić potem coś z zupełnie innej beczki, np. muzykę do filmu, lub pośmiać się, tworząc utwór dla dzieci. Gdybym miał więcej czasu, dorzuciłbym do tego pewnie jakiś utworek techno albo ambient, po czym znowu zatęsknił do poważnego kwartetu smyczkowego. W każdej kompozycji zostawiam cząstkę siebie i zdarza się, że za bardziej udane uważam jakieś drobiazgi zrobione do studenckiej etiudy animowanej, niż np. klasyczny utwór na orkiestrę. Część pomysłów, które powstały przy okazji muzyki ilustracyjnej, mam zresztą potem ochotę opracować w jakiejś większej, klasycznej formie. Tak było np. z „Hominibus”, a to oznacza, że te drobne prace nie były wyłącznie prostymi chałturkami – bo wciąż nie dają o sobie zapomnieć i proszą się o rozwinięcie. Trochę inaczej jest z utworami dla dzieci. Napisałem ich kilkanaście (pierwszy dwadzieścia lat temu), wszystkie na zamówienie poznańskiego Centrum Sztuki Dziecka. Nigdy nie studiowałem pedagogiki. Zamiast fachowej wiedzy o wychowaniu maluchów (tej sfery pilnują zamawiający, a Hanna Gawrońska jest pedagogiem wybitnym), uruchamiam w sobie „dziecko wewnętrzne”, które jest, zdaje się, „przeogromne”. Kiedy już znajdę pomysł na utwór, eksperymentuję i znakomicie się przy tym bawię. Muszę tylko znaleźć coś, co mnie samego także śmieszy, a nie o czym tylko sądzę, że powinno rozśmieszyć dziecko.
M.B.: Miałeś przyjemność zdobywać wiedzę pod okiem wielu fantastycznych muzyków, czy któreś z tych spotkań wywarło na Ciebie znaczący wpływ, czy jakieś wspominasz szczególnie?
J.S.: Trudny wybór. Myśląc chronologicznie, powinienem zacząć od liceum muzycznego. Jarosław Kapuściński – kolega z klasy a potem studiów na Akademii Muzycznej, wybitny kompozytor i artysta multimedialny. Kiedy usłyszałem jego „Kołysankę” na taśmę, chyba po raz pierwszy zrozumiałem, czym jest dla mnie muzyka. To zabawne o tyle, że na fortepianie uczyłem się „klasycznie”, od pierwszej klasy podstawówki, ale klasyka nigdy do mnie nie trafiała. Nie mogłem pokonać tego dystansu czasowego dwustu, trzystu lat, jaki dzieliły mnie od arcydzieł romantyzmu czy baroku. Na Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej „Warszawską Jesień” wtedy jeszcze nie chadzałem, w domu słuchałem Deep Purple, Pink Floyd i Genesis, a o muzyce współczesnej miałem stereotypowe wyobrażenie, że to tylko jakieś gwizdy i stuki. Przedmioty muzyczne i fortepian to były po prostu obowiązki szkolne, które nieźle mi szły – zarówno w liceum, jak i na studiach muzycznych. Aż tu nagle – pamiętam, że w okresie, gdy pracowałem nad „Balladą g-moll” Chopina – pojawia się ta „Kołysanka”, stworzona przez kogoś, kogo znam ze szkolnej ławki, a nie mitycznego Jana Sebastiana Bacha. I wszystko stało się dla mnie oczywiste, wiedziałem już, po co jest muzyka, jaką kieruje się logiką, że może powstawać „tu i teraz” i nie musi być utożsamiana z porcelanową figurką stojącą za szkłem na kredensie. Dzięki temu i nad „Balladą” zacząłem pracować inaczej. Wielu osobom zawdzięczam różne istotne rozmowy, ale z Jarkiem szczególnie zapamiętałem jedną, już po zdecydowaniu się na kompozycję. Nastąpiło to późno, bo dopiero podczas studiów pianistycznych. Rzecz dotyczyła fundamentalnej dla mnie kwestii: „a co będzie, jak się okaże, że to co napisałem jest kiepskie?”. To oczywiście pytanie naturalne dla młodego pianisty, którego praca jest nieustannie oceniana przez nauczyciela dwa razy w tygodniu (nie licząc półrocznych i rocznych egzaminów przed komisją). Odpowiedział, że jestem przecież twórcą, więc tylko ja o tym decyduję, czy to, co stworzyłem, jest dobre. Chodzi oczywiście o uczciwą wewnętrzną samoocenę, a nie jakiś fałszywy PR. Cóż to było za odkrycie!
M.B.: I stworzył kompozytor muzykę, i zobaczył, że była dobra.
J.S.: Trafiony, zatopiony! Żartujemy sobie, ale myślę że to naprawdę dobry trop. Mam przemożne wrażenie, że każdy akt tworzenia, nieważne czego, zawiera w swojej istocie pierwiastek metafizyczny.
M.B.: Okazuje się więc, że nigdy nie wiemy, kto i kiedy wypowie najistotniejsze dla naszego rozwoju słowa. Czy jeszcze ktoś przychodzi Ci na myśl?
J.S.: Szabolcs Esztenyi – genialny pianista i improwizator. Zrewitalizował mnie, odbudowując zdolność improwizacji, wydawałoby się, do cna wypaloną przez klasyczną muzyczną edukację. Wystarczyło jednak kilka zajęć z Esztenyim, żeby sprawa wróciła (mniej więcej) do normy. Ale też Włodzimierz Kotoński, mój profesor kompozycji. Za namową kolegów wprosiłem się do niego na zajęcia seminaryjne, nie mając jeszcze na koncie żadnego napisanego utworu. Nie wiedziałem wcześniej, że zajmowanie się muzyką może być tak fascynujące i jednocześnie – przyjemne. Kotoński znany był z tego, że rzadko kiedy ingerował w utwory swoich uczniów, szczególnie od strony estetyki, stylu. Ja także nie czułem presji, profesor ograniczał się do spraw technicznych oraz wielu pozamuzycznych. Czasem brakowało mi wręcz takiego konkretu, prostej oceny, czy to co zrobiłem jest „dobre” czy „złe”. On był jednak w swoim „nieingerowaniu” bardzo konsekwentny, wiedząc, że tej odpowiedzialności w samoocenie nikt z nas zdjąć nie może (to tak a propos rozmowy z Jarkiem Kapuścińskim, który także był studentem Kotońskiego). Ważna też była pierwsza prezentacja, od razu publiczne – czyli kolegom na seminarium – szkiców mojego pierwszego utworu. Takie przełamanie wstydu, że to jeszcze niegotowe, a może w ogóle beznadziejne, konieczność wytłumaczenia, o co mi chodzi, i przyjmowania od razu uwag „na klatę”. Duży stres, ale i znakomite doświadczenie, bo pisanie muzyki to rzecz bardzo intymna, ale z drugiej strony nie robimy tego do szuflady czy innego mebla, tylko dla ludzi. Muzyka to przecież rodzaj komunikowania się. Na koniec Hanna Kulenty, wspaniała kompozytorka, niesamowicie czująca czas w muzyce. Bardzo dużo dały mi jej uwagi do moich partytur. Poza tym zarażała energią twórczą, to szczególnie ważne na początku, kiedy człowiek w swojej kompozytorskiej samotności szczególnie potrzebuje takiego wsparcia. Ważne też, że moje myślenie o muzyce jako przepływie energii jest bliskie jej myśleniu.
M.B.: Co jest ważniejsze w muzyce współczesnej: być sobą, czy być zawsze innowacyjnym?
J.S.: Innowacyjność na siłę nie różni się chyba zbyt wiele od pisania muzyki dla pieniędzy czy konieczności zaliczenia egzaminu lub habilitacji. Co grzechem ciężkim nie jest, tyle że wtedy bywa to interesujące jedynie z technicznego i naukowego punktu widzenia, a nie z artystycznego.
M.B.: Gdyby jednak nacisk postawić tylko na innowacyjność, to w jaki sposób współcześni kompozytorzy mogą być dziś innowacyjni? Korzystać z najnowszych odkryć technologicznych, burzyć (już nieraz „burzony”) porządek, kontrowersyjnie nawiązywać i powracać do korzeni, czerpać z kultury masowej, odcinać się od niej?
J.S.: Na tak ogólnym poziomie trudno być innowacyjnym, bo wszystko, co wymieniasz, już było. Więc innowacyjny nie będzie sam fakt zaczerpnięcia czegoś z kultury masowej czy odcięcia się od niej, tylko sposób, w jaki się to zrobi. Czyli najlepiej po swojemu. Najbardziej naturalną bazą innowacyjności jest chyba rozwój technologii a co za tym idzie – nowe narzędzia ekspresji i przekazu. Ale poza tym, jeśli kompozytor jest dostatecznie sobą, to staje się wystarczająco innowacyjny. Przecież każdy z nas jest inny, a twórczość jest emanacją naszej osoby. Więc, na logikę, to powinno wystarczyć, żeby była „inna od innych”. To oczywiście czysta teoria, która ma ułatwić życie, jak prawie wszystkie teorie dotyczące sztuki (śmiech).
M.B.: Czy muzycy mogą mieć swój ważny udział w kształtowaniu społeczeństwa (ewentualnie w jaki sposób)?
J.S.: Myślę, że muzycy z preferencjami pedagogicznymi mają największy i najbardziej długotrwały wpływ na kształt społeczeństwa. Poprzez wychowywanie nowych pokoleń, choć ten wpływ jest ukryty i widoczny dopiero po latach. A jeśli chodzi o kwestie systemowe, takie jak programy nauczania, ilość i jakość szkół i przedszkoli, systemy ubezpieczeń społecznych, wspieranie kultury, budowanie filharmonii, sensowna polityka finansowa, kulturalna, medialna itd. to najlepiej by było, aby muzycy mogli robić swoje, a zmianami społecznymi zajmowali się odpowiednio wykształceni, etyczni politycy, których przecież co cztery lata po to wynajmujemy do pracy. Tyle teoria (śmiech).
M.B.: Wielu artystów odcina się od dzisiejszej polityki, ogółu społeczeństwa, komercyjnych trendów. Starają się znaleźć swoją enklawę w świecie, który ich nieraz przerasta. Choć zdarza się czasem i tak, że to właśnie ten świat dostarcza twórcom inspiracji. Jak jest z Tobą?
J.S.: Polityka, mimo że czasem mnie emocjonalnie angażuje, nigdy nie była bezpośrednią inspiracją. W ogóle chyba nie jestem w stanie komponować pod wpływem jakichś wydarzeń z życia, a gdy dzieje się coś dramatycznego, to raczej w ogóle przestaję myśleć o muzyce. To wszystko na pewno gdzieś we mnie jest, ale znika mi z oczu, wiele lat pewnie trawi się w podświadomości, po czym na światło dzienne wychodzi w formie nie do poznania. Lepiej widzę związek z szerszymi zjawiskami w popkulturze, szczególnie tej eskapistycznej, utopiach, wizjach świetlanej przyszłości, cudownie prostych i futurystycznie japońskich „Godzillach”, science fiction. Gdy byłem chłopcem, nic mi się chyba wokół nie podobało, wszystkie piękne budowle, przedmioty i kolory znajdowały się na Zachodzie lub w powieściach o przyszłości. I coś mi z tego zostało. Co ciekawe, mam czasem przebłyski tej utopijnej „przyszłości” z chłopięcych marzeń. Nie mówię o sprawach oczywistych, że pamiętam PRL a teraz mamy wolną Polskę w NATO itd., ale takie drobne – jakiś wpis o nowej technologii, wejście do szklanego biurowca, telewizor z „magicznym pilotem”, do którego można zagadać – tego typu drobiazgi. Bardzo przyjemne, ale i dziwne uczucie, jakby na jawie dotknąć snu sprzed lat.
M.B.: Czy jest coś w zawodzie kompozytora, o czym większość tzw. „laików” nie ma pojęcia? Nie mam tu na myśli zagadnień stricte muzycznych, raczej specyfikę zawodu samego w sobie, wartości lub przeszkody, które wiążą się z jego wykonywaniem.
J.S.: Praca kompozytora wygląda czasem jak totalne lenistwo i obijanie się, co może budzić oburzenie i pogardę u postronnych (śmiech). Ale myślenia po prostu nie widać. To, co widać, to postać pochyloną nad partyturą czy wpatrzoną w monitor komputera, a to już faza materializacji pomysłu. Drugą cechą jest permanentna niepewność finansowa. Nie wszyscy takie sytuacje – dziwnych próżniaków bez kasy – rozumieją. Moja żona na szczęście tak, ale od początku wiedziała, w co się pakuje (śmiech).
M.B.: Większość kompozytorów szuka jakiejś stałej pracy, najlepiej bliskiej muzyce, np. na uczelni.
J.S.: Tak, wolnych strzelców jest mało, za to mają, przynajmniej w teorii, więcej czasu na tworzenie. Poza tym można uniezależnić się wtedy od standardowego rytmu pracy i odpoczynku, weekendów, urlopów, unikać zależności w drabinie korporacyjnej, godzin szczytu, itp.
M.B.: Brzmi zachęcająco!
J.S.: Hm...
M.B.: W sumie niejednokrotnie już przybliżałeś zawód kompozytora szerszej widowni. I to nawet tej uznawanej za najbardziej wymagającą. Organizowałeś np. warsztaty muzyczne dla dzieci, m.in. podczas Targów Muzycznych Co Jest Grane. Jakie rodziny w nich uczestniczą? Czy muzyczne, czy właśnie takie, które na świat muzyki dopiero chcą się otworzyć?
J.S.: Główną inicjatorką tych warsztatów jest wspomniana już wcześniej Małgosia Kołcz. Przychodzą na nie zupełnie normalne rodziny. Niektórzy rodzice czy dziadkowie mają wiedzę muzyczną, ale to nie ma dużego znaczenia, bo przecież przychodzą tu dla dzieci, a te po prostu mają frajdę.
M.B.: Zachęcasz do uczestnictwa osoby postronne? Co się sprawdza, a co nie?
J.S.: Formuła warsztatów – improwizacja „współczesnym” dźwiękiem – jest na tyle pojemna, że wszyscy mają tu coś do zrobienia. A ponieważ opiekunowie są do zabawy wciągani, również zaczynają się bawić. Czasem trafiają się rodzice-muzycy i – jeśli przyjdą nie tylko z dzieckiem, ale i z instrumentem – dołączają do prowadzących, trochę jak na jam session. Poza merytoryczną zawartością ważna jest dramaturgia (czyli sensowny scenariusz) i czuwanie, żeby słuchaczy nie zmęczyć i nie znudzić. Mamy więc zawsze w zanadrzu kilka zabaw ruchowych, żeby dzieci się przez chwilę wyszalały. Jednym z ważniejszych elementów jest duży zegar, który stawiamy sobie na widoku, żeby wygodnie kontrolować czas. Poza tym sami się ciągle uczymy - zapraszamy do warsztatów artystów doświadczonych i panujących nad maluchowym żywiołem, o własnych, czasem dość zwariowanych patentach. Dzięki temu każde warsztaty są inne, a słuchacze wracają na kolejne.
M.B.: Pracujesz nad doktoratem. Czy to realizacja długo oczekiwanego marzenia czy też każdy artysta w pewnym momencie zaczyna robić karierę naukową? A może to potrzeba ciągłego rozwijania siebie i poszerzania pola do inspiracji?
J.S.: Nie myślałem nigdy o robieniu doktoratu, dlatego jestem zdecydowanie najstarszym doktorantem na roku (śmiech). Kiedyś, podczas spaceru w lesie, naszedł mnie pomysł na dość zaawansowaną instalację dźwiękową. Pomysł kisił się w głowie kilka lat, aż w końcu uznałem, że naprawdę powinienem go zrealizować. Miałem jednak pokaźną lukę w wiedzy technologicznej. Teoretycznie można postarać się o jakieś fundusze i zlecić komuś wykonanie. Być może tak jeszcze będzie, ale najpierw wolałem samemu zgłębić temat. Poza tym chciałem poznać podstawy live electronics, bo to był obszar dotychczas dla mnie nieprzenikniony. Teoretycznie można samemu zgłębiać temat, ale wiem, że bez zewnętrznego reżimu wszystko pozostałoby w sferze marzeń. Studia doktoranckie to także dobra okazja do wymiany myśli, pogimnastykowania szarych komórek. Jeśli więc uda mi się zrealizować instalację w założonym kształcie, opanować minimum wiedzy o programach typu MAX/MSP, wytworzyć kilka dodatkowych synaps, a przy okazji jeszcze zdobyć tytuł doktora, to cóż… Dłużej zwlekać nie mogłem.
M.B.: Nad czym aktualnie pracujesz, nad czym pracę chciałbyś w dalszej przyszłości rozpocząć?
J.S.: Na czerwiec przygotowuję rodzaj solowego koncertu na tubę dla Zdzisława Piernika i Orchest De Ereprijs z Holandii. Na wrzesień mini operę dla dzieci (do libretta Małgosi Kołcz). Potem jestem umówiony na współpracę z Kasią Lewandowską – harfistką i artystką wizualną, która od wielu lat działa w Niemczech. Będzie to prawdopodobnie multimedialny cykl utworów na harfę, nawiązujący do idei Fluxusa i jednocześnie warsztat dla publiczności dziecięcej. Rozwiniemy to może potem w jakieś dalsze rejony, żeby nie zdziecinnieć do reszty (śmiech). Poza tym kontynuuję studia i jeszcze kilka innych projektów, z których na razie zupełnie nie wiadomo co wyjdzie. W przyszłym roku planujemy współpracę ze śpiewaczką Joanną Freszel.
M.B.: Dużo się dzieje!
J.S.: Dużo. Jak na to spojrzę z boku, robi mi się od natłoku spraw trochę nieswojo.
Fot. Małgorzata Kołcz.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |