O NACHALNEJ (NIE)OBECNOŚCI UMARŁYCH (MARCIN NAPIÓRKOWSKI: 'POWSTANIE UMARŁYCH')
A
A
A
Preliminaria
Turbulencje, jakie przechodził dyskurs dotyczący Powstania Warszawskiego, rodzący się w powojennej dialektyce wykluczenia-przemilczenia, odwilżowych próbach reglamentowanej konsolidacji, na otwarciu Muzeum Powstania w 2004 roku kończąc, można z powodzeniem oddać za pomocą wykroju sinusoidy, dla której amplitudą jest przestrzeń pomiędzy sześćdziesiątą a siedemdziesiątą rocznicą powstańczego zrywu. Od cynizmu propagandy PRL-u i zaplutego karła reakcji do naczelnej oferty popkultury, która w karbach neoliberalnego rynku obfituje w najprzeróżniejsze „powstańcze gadżety”. Droga ta – ujmując rzecz lapidarnie – prosta nie była.
Wraz z otwarciem przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Muzeum Powstania Warszawskiego w 2004 roku zainteresowanie Powstaniem Warszawskim na dobre opuściło zacisze akademickich gabinetów i utarte kanony historycznej dystrybucji wiedzy, stając się w mgnieniu oka przewodnią topiką patriotycznej popkultury. Od naklejek na samochodach, odzieży, poprzez muzykę, film, komiks, gry planszowe, tatuaże, a nawet – jak mogliśmy się ostatnio przekonać – kije bejsbolowe, symbol kotwicy Polski Walczącej okazał się być w warunkach neoliberalnego rynku kapitałem nie mniej dochodowym niż popularne zagraniczne marki. I choć niektóre formy nowoczesnego przeżywania pamięci mogą razić brakiem estetyki wymieszanym z trywializacją wypranej z okrucieństwa wojny, to, pamiętając stosowaną przez kilka dekad strategię względem form upamiętnienia AK i skomplikowany proces przywracania pamięci po 1989 roku, nie sposób skwitować fenomen boomu pamięciowego lapidarnym określeniem „moda” . Wraz z uwolnieniem pamięci i „popytem na Powstanie” z roku na rok lawinowo rośnie także bibliografia sierpniowego zrywu, odsłaniając przed czytelnikami coraz szersze spektrum Powstania Warszawskiego, uwzględniając przy tym nie tylko bogaty materiał faktograficzny, ale i przeformułowania w ramach nowych nurtów humanistycznych.
Oczywiste jest, że w gąszczu bez mała czternastu tysięcy tytułów poświęconych Powstaniu Warszawskiemu (Sowa 2016) trudno wyłowić prawdziwe perły, odtrącając jednocześnie grubą warstwę maszynowo produkowanej wtórności. Tym niemniej warto zaznaczyć, że ostatnie dwie dekady pod względem ukazania się cennych publikacji były okresem szczególnie urodzajnym. Obok sztandarowych już dzieł Normana Daviesa („Powstanie ’44”) i Jana M. Ciechanowskiego („Powstanie Warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego”) dostaliśmy wyśmienicie napisaną książkę Alexandry Richie („Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”), zaś nowe aspekty Powstania uchwyciła m.in. praca Janusza Marszalca („Ochrona porządku i bezpieczeństwa publicznego w Powstaniu Warszawskim”). Nie można przy tym nie wspomnieć o opublikowanej ostatnio potężnej monografii Andrzeja Leona Sowy („Kto wydał wyrok na miasto? Plany operacyjne ZWZ-AK (1940-1944) i sposoby ich realizacji”), która – jak żadna inna monografia – szczegółowo ukazuje, proces formułowania się ostatecznej decyzji o włączeniu Warszawy w akcję „Burza”.
Częściowo zakrzyczana przez publicystyczny gwar została publikacja Weroniki Grzebalskiej „Płeć powstania Warszawskiego”, w której autorka próbowała ukazać konsolidację płciowego kanonu Powstania, tworzącego się w znacznej mierze poprzez optykę wyobrażenia wojny jako romantycznego mitu męskiej przygody. Medialny szum podgrzewany przez dziennikarzy sprowadził niemal natychmiast całą pracę Grzebalskiej do użytego w niej sformułowania „Powstanka”, czym zatarł w publicznym odbiorze realną zawartość książki – zamiast podjąć próbę krytycznej oceny zastosowanej w niej metody. Ów zabieg dobrze oddaje Heideggerowska formuła gadaniny (opisana przez filozofa w „Sein und Zeit”), zgodnie z którą mówi Się o sprawach tak jak Się mówić powinno, nie ryzykując nawet na chwilę rozpatrzenia istoty poruszanego zagadnienia, co w tym konkretnym przypadku sprowadzałoby się do zapoznania się z treścią książki (o skądinąd niewielkich gabarytach, jeśli wziąć pod uwagę inne prace dotyczące Powstania Warszawskiego).
I tak doszliśmy do tego, co stanowi nieodmienne tło dyskursu upamiętniania Powstania Warszawskiego i roli, jaką nabrało ono w pamięci zbiorowej – zwłaszcza po obchodach sześćdziesiątej rocznicy wybuchu. Chodzi tu o newralgiczny punkt przecięcia narodowej dumy, potężnego katalizatora sporów historycznych i wydarzenia otwartego na polityczne zawłaszczenia. Z pewnością dla jednych Powstanie Warszawskie pozostanie już na zawsze politycznym obłędem, aktem militarno-taktycznej nonszalancji, by dla drugich stanowić nieuchronną ostateczność wymuszoną przez pięcioletni okres bestialskiej okupacji niemieckiej, manifest suwerenności i tragiczny, ale imperatywny akt podmiotowości. Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego nie mogą pozostać niewzruszeni, analizując znikomy stan posiadanej broni, niedokładne rozpoznanie niemieckich sił, kontrowersyjny przebieg podjęcia ostatecznej decyzji zostawiający zbyt mało czasu na pełne zgrupowanie, jak i naiwne kalkulacje polityczne części sztabu dowództwa AK.
Niedającymi się łatwo zbić „argumentami” w dyskusji o Powstaniu Warszawskim pozostają niezmiennie te z przerażającej sfery post factum, czyli niemiecki odwet na ludności cywilnej, ludobójstwo Woli i Ochoty oraz materialna destrukcja praktycznie całej tkanki miejskiej, zmieniająca ostatecznie tętniącą życiem stolicę w Nekropolis wypełnione ciałami dziesiątków tysięcy poległych. Zdaje się, że w dyskusji o aspektach militarno-politycznych większość argumentów już padła, gruntując podział wśród dyskutantów na grupy realistów/romantyków, ewentualnie materialistów/transcendentalistów. I choć nawet podobne próby klasyfikacji wywołują wśród uczestników sporu niezgodę, nie sposób nie zauważyć, że zestaw argumentów zdążył już okrzepnąć i tylko całkowite otwarcie sowieckich archiwów mogłoby skorygować, dodać bądź wzmocnić argumenty stron sporu.
O tym jednak, że dyskusja o Powstaniu Warszawskim rozwija drzemiący w niej od początku potencjał problemowy, świadczy między innymi coraz śmielej zajmowane krytyczne stanowisko wobec uczestnictwa w tym wydarzeniu dzieci, które w zbiorowej świadomości poddane zostały formom upamiętnienia o charakterze silnej heroizacji, ogniskującej w postaci figury Małego Powstańca. A nie trzeba być wytrawnym historykiem, aby stwierdzić, że obraz kilkuletniego dziecka z przewieszoną przez ramię bronią maszynową całkowicie rozmija się z realiami powszedniego dnia powstańczego zrywu, zaś opowiadania niektórych pracowników Muzeum Powstania Warszawskiego o tym, że pomnik przedstawia mit, ponieważ dzieci do osiemnastego roku życia nie były dopuszczane do walk, zdaje się nie tylko rozmijać z rzeczywistością, ale też powielać mylne, romantyczne wyobrażenia na temat Powstania. Czy dziecko w wieku dziewięciu lat, np. harcerz mknący pod gradem pocisków z pocztą polową, nie bierze udziału w walkach tylko dlatego, że nie jest „dopuszczony do obrony barykady”? Jaki sens mają tutaj podobne sztuczne i sprzeczne same w sobie rozgraniczenia semantyczne na aktywnych żołnierzy i heroiczne, lecz chyba „bierne” – bo przecież rzekomo niedopuszczane do „linii frontu” – dzieci? Podobne pułapki zdają się jedynie podkreślać, jak trudne jest wciąż opowiadanie o Powstaniu Warszawskim przy zaniechaniu pracy wyobraźni i świadomości faktu, że bitwa w warunkach miejskich nie ma ustalonego jednego frontu, nie posiada stałego zaplecza polowego oraz zamazuje sztywne rozgraniczenia na żołnierzy-harcerzy, biernych i aktywnych cywili etc.
Jednakże obok piętrzącej się bibliografii historycznej i rozkwitu nowoczesnych form pamięci w postaci filmów, albumów oraz gier ostatnie rocznice Powstania Warszawskiego, chcąc nie chcąc, ukazały także inny wymiar przeżywania pamięci. Kiedy w 2012 roku i w latach kolejnych pod pomnikiem Gloria Victis dało się usłyszeć liczne buczenia i gwizdy skierowane pod adresem niektórych oficjeli, publicystyczna gawęda (sformułowanie „publicystyczna debata” zawiera z definicji pojęcia, które nawzajem się wykluczają) wypełniona została w przeważającej mierze falami oburzenia. Tymczasem ten rzekomy niechlubny akt polityki uprawianej na grobach nie jest, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka, przypadkiem odosobnionym, zaś sam Cmentarz Powązkowski nie raz był świadkiem o wiele bardziej żywiołowych antysystemowych manifestacji towarzyszących obchodom 1 sierpnia. To właśnie w historii rozpoczynającej się od partyzanckich spacerów i milczących procesji na przestrzeni latach 40. i 50. na odtrącane przez oficjalną politykę (nie)pamięci powązkowskie groby AK-owców i ciągnącej się aż do odbywającego się po 2004 roku karnawału miejskiego święta wypełnionego przemówieniami najważniejszych prominentów władzy, dymem rac, maratonami i grami terenowymi krystalizuje się Iliada ducha, która dopomina się o osobny namysł i monografię. Książka „Powstanie umarłych” Marcina Napiórkowskiego wychodzi naprzeciw temu zadaniu, nie tylko będąc mądrze napisaną monografią bogato korzystającą z teoretycznych map współczesnej filozofii kultury, socjologii i psychologii, ale przede wszystkim zapełniając dotkliwą lukę, która do tej pory pieczołowicie wykorzystywana była przez szpalty publicystyki.
Jeżeli przyszłoby wyłuszczyć w jednym zdaniu, o czym traktuje „Powstanie umarłych”, to adekwatne wydaje się określenie tej książki jako próby rekonstrukcji procesu nabierania przez konkretne historyczne wydarzenie, jakim było Powstanie Warszawskie, rangi mitu, generatora sensu, którego przywoływanie przez następne pokolenia pozwoliło trwale wpisać je w moralny punkt odniesienia, tworzący mapę rozumienia danego teraz i tu. Pomimo intuicyjnego umieszczania publikacji na sklepowych półkach obok faktografii Powstania Warszawskiego „Powstanie umarłych” nie jest kolejną próbą rejestru 63 dni walczącej Warszawy, lecz syntetyczną analizą społeczno-politycznej funkcji pamięci, która zadecydowała i dalej posiada silną moc oddziaływania przy dekodowaniu roli i znaczenia Powstania Warszawskiego. Sam tytuł „Powstanie umarłych” sugeruje, iż głównym przedmiotem analizy będzie nie to, czym Powstanie Warszawskie było samo w sobie, lecz to, jakie znaczenie uzyskiwało w kolejnych dekadach, stając się potężnym generatorem sensu, stanowiącym od pierwszych rocznic newralgiczny punkt przecięcia dwóch praktyk pamięci. Praktyk oddolnych, których depozytariuszami byli w niesprzyjającej sytuacji politycznej po 1945 roku ocaleli powstańcy i ich najbliżsi wespół z ocalałymi cywilami, oraz ścieżki odgórnej, tj. oficjalnej wykładni politycznej, której rozpiętość na odcinku 1945-2014 możemy zamknąć w klamrze wykluczenie-emancypacja.
Pochód i kondukt. Walka o ciała w Nekropolis
O ile Tanatos w sposób niezmiennie lekceważący odnosi się do najróżniejszych prób wypierania jego dokuczliwej działalności, nic nie robiąc sobie z rozbudzonych przez kriogenikę fantazmatów osiągnięcia nieśmiertelności, o tyle sam proces oswajania śmierci i związane z nim mechanizmy żałoby uległy na przełomie XIX/XX wieku radykalnym przeobrażeniom. Błotniste pola Sommy i maszynowo uzyskiwana śmiertelność pod stalowymi burzami I wojny światowej były pierwszym w dwudziestym stuleciu tak poważnym wyzwaniem dla kondycji modernizujących się społeczeństw i krzepnących państw narodowych. Model języka żałoby musiał ulec znacznemu przeformułowaniu, rozstając się z narracjami heroicznych jednostek na poczet biurokratyzacji śmierci i jej masowego ujednostkowienia poprzez upowszechnienie imiennych nagrobków oraz wkomponowanie poległych w ethos obywatelski i dyskurs państwowotwórczej opowieści.
Poprzecinana okopami i lejami gęstymi od krwi i brudu, wypełniona trupami Europa musiała zmierzyć się z odartą z romantycznego nimbu rycerskości masową obecnością nagiej śmierci, której opłakiwanie nie mogło już ani ograniczać się do lokalnej wspólnoty, ani być usprawiedliwione przyczynami zewnętrznymi, względnie transcendentnymi, jak miało to miejsce w przypadku dziesiątkujących Stary Kontynent zaraz w średniowieczu. Jak słusznie wzmiankuje Napiórkowski, pomiędzy prężnie rozwijającą się maszynerią zabijania a techniką upamiętniania musiała wykształcić się swoista symetria, która pozwoli społeczeństwu na kontrolowane przez nowy system państwowych praktyk i rytuałów przepracowanie szaleństwa nieobecności i oddzielenie zmarłych od żywych. Niedopełnienie procesu żałoby groziłoby nie tylko moralną dezintegracją wspólnoty, ale także powrotem umarłych, którzy stale destabilizowaliby ład społeczny i polityczny, uniemożliwiając członkom wspólnoty nieprzytłoczone ciężarem przeszłości spoglądanie w przyszłość. Czy Powstanie Warszawskie, a konkretniej powojenne losy jego upamiętnienia nie są zatem fenomenem, który w sposób wzorcowy wpisuje się w powyżej zarysowany model nieprzepracowanej żałoby?
Zdaniem Napiórkowskiego tak w istocie jest, co mogłoby dać odpowiedź na pytanie, dlaczego obchody Powstania Warszawskiego pozostają wciąż, pomimo dzielących nas od sierpnia 1944 roku siedemdziesięciu dwóch lat, podatnym gruntem dla antyrządowych wystąpień i przestrzenią dla zbijania politycznego kapitału. Przy pomocy jakich teoretycznych narzędzi zdekodować niedokończony proces żałoby Powstania Warszawskiego? Retrospekcyjne odczytanie Powstania Warszawskiego jako mitycznego generatora sensu dającego możliwość rozgrywania umarłych przeciw żywym Napiórkowski uzyskuje poprzez wpisanie pamięci o sierpniowym zrywie w dwa antagonistyczne toposy interpretacji historii-czasu, rywalizujące ze sobą w łonie PRL-u. Są to tzw. toposy pochodu i konduktu. Dopiero opisanie i zestawienie tych antagonistycznych sposobów ujmowania czasu i historii oddaje według Napiórkowskiego to, w jaki sposób i dlaczego – szczególnie po tzw. pamięciowym boomie 2004 roku – właśnie przestrzeń obchodów Powstania stała się narażona na generowanie antyrządowych manifestów przypominających, mimo upływu dwudziestu siedmiu latach od upadku komunizmu, antysystemowe praktyki adresowane wobec poprzedniego ancien régime’u.
W optyce pochodu, jak podkreśla autor „Powstania umarłych”, historię wypełniają rewolucje, które są etapami przejawiania się immanentnych praw w dziejach – stąd znaczenie danych wydarzeń deszyfruje się za pomocą z góry założonego celu dziejów. Jeżeli miałaby to być, jak w narracji Marksa, emancypacja poprzez zniesienie wykluczających stosunków pracy i produkcji ze szczęśliwą metą zwaną socjalizmem, to w myśl tej idei każde wydarzenie, które nie sprzyja i tak nieuniknionemu marszowi ku lepszemu jutru, będzie wartościowanie negatywnie. Nie dziwi zatem, że silne w metaforyce komunizmu sformułowanie lokomotywy dziejów zyskało taką popularność. W odróżnieniu od nautycznej metaforyki żaglowca program podróży koleją z wytyczonym torem przejazdu nie zależy od kaprysu maszynisty ani pogody, jak ma to miejsce w przypadku sternika okrętu.
Semantyczny potencjał metafory parowozu dziejów, która przynależy narracji pochodu, tkwi właśnie w swoistym splocie woli podmiotu i immanentnych praw, jakimi zakulisowo kieruje się historia. Jak pisze Wojciech Tomasik, zapewne nieprzypadkowo Marks, będąc w stolicy Zjednoczonego Królestwa i czytając prasę pełną wyrazów oburzenia na akty „nowoczesnego wandalizmu” spowodowane wyrywaniem z tkanki miejskiej Londynu średniowiecznej zabudowy na poczet podziemnej kolei, posłużył się metaforyką kolejową, sygnalizując tym samym potrzebę przeformułowania stosunku do tradycji. Słynne zdanie: „Die Revolutionen sind die Lokomotiven der Geschichte” („Rewolucje to lokomotywy historii”) wyraża zatem nie tylko fakt, że do przyszłości biegnie droga oparta na immanentnej logice dziejów, lecz także to, że tor historii nie pozostawia nadziei dla tych, którzy chcą iść mu na przekór bądź wstrzymać jego bieg.
Drugim toposem, który opisuje Napiórkowski, jest topos konduktu, w ramach którego to przeszłość, czyli tradycja, dominuje nad tym, jak powinniśmy postrzegać nasze teraz i tu. W ramach konduktu ważniejsza od przyszłości jest przeszłość, bowiem to w niej niejako osadzony jest korzeń stałego odniesienia, który pozwala podmiotom rozpoznać moralną topografię ich obecnego teraz i wyznacza kompas działań nieuniknionego jutra. O ile topos pochodu, którego wcieleniem są Armia Czerwona i władze PRL-u, zestawia za sobą skrupulatnie naginaną przeszłość w służbie wyobrażenia lepszego jutra, o tyle kondukt, skazany od początku na wpisywanie się w wymiar antysystemowy, stał się automatycznie formą praktyk oddolnych. Jeżeli więc posłużymy się naszkicowanymi przez Napiórkowskiego trybami filtrów pamięci, to nie powinien dziwić fakt, że Powstanie Warszawskie ujęte jako trauma wymagająca żałoby znalazło się po 1944 roku na styku dwóch płyt tektonicznych.
Dzieje się tak, bowiem sierpniowy zryw już w swych założeniach miał być (podobnie jak cała akcja „Burza”) manifestacją suwerenności politycznej wobec zbliżającej się od wschodu Armii Czerwonej i marionetkowego rządu PKWN, zwiastujących nieuchronność logiki pochodu. Cóż więcej miał wyrażać niesławny plakat z karłem AK, zwróconym plecami w stronę tzw. olbrzyma, dumnie kroczącego naprzód i pewnie wpatrzonego przed siebie, jeśli nie zawoalowane militarystycznie potwierdzenie nieuchronności logiki pochodu? Banicja Armii Krajowej dokonana przez powojenną władzę w postaci uniemożliwienia oficjalnego przedstawiania pełnego opisu charakteru Powstania oraz należytego uhonorowania jej uczestników (utrudnianie pochówków, zdobywania i utrzymywania działek na cmentarzach, dezawuowanie roli AK kosztem tworzenia panteonu AL, a później liczne pokazowe procesy sądowe) nieodwracalnie podkopała możliwość pełnego przepracowania traumy, jakiego domagali się wyparci ze społeczeństwa przez aparat państwowy ocalali AK-owcy i ich najbliżsi oraz apokaliptyczny pejzaż morza ruin.
A trzeba za autorem „Powstania umarłych” powtórzyć, że to, co napotkali wracający do stolicy ocaleli mieszkańcy i czynni uczestnicy walk, dosłownie usuwało grunt pod nogami. Nie chodzi tu jedynie o chaos spowodowany zwałami gruzu i szkieletami fragmentów zabudowań, jakie pozostały po Warszawie. Relacje dziennikarzy z „Tygodnika Powszechnego”, „Życia Warszawy” bądź „Głosu Ludu”, które Napiórkowski bardzo umiejętnie wplata, szkicując powojenny okres dezorientacji, przywołują wręcz niewyobrażalną wizję chaosu, w której zmarli i ich widma, jakie napotkać można niemalże na każdej połaci ziemi, w zagruzowanych piwnicach, skwerach bądź – jak na Woli i Ochocie – w postaci fałd czarnego pyłu, okazują się jedynymi mieszkańcami miasta, przez co to żywi skazani są na nieustanne błądzenie w ich cieniu.
Gigantyczne miasto-cmentarz ujawniło wraz z nadejściem wiosny skrywane pod śniegiem 1945 roku, pamiętającego jeszcze styczniowe „wyzwolenie” przez Armię Czerwoną, prawdziwe oblicze nowoczesnej wojny rozegranej w warunkach miejskich, z wykorzystaniem najnowszego arsenału broni. Nekropolia, w jaką przemieniła się Warszawa, wymagała ekshumacji zakrojonej na niewidzianą wcześniej i później w Polsce skalę. Jak zaznacza Napiórkowski, owa ekshumacja jako wyzwanie logistyczne i moralne miała kilka faz, a w każdej z nich, z różnym nasileniem ze strony nowej władzy wspomaganej przez organy prasowe, zwłaszcza „Głos Ludu”, rozpoznać można wszechobecność języka pochodu. Oprócz oczywistych zagrożeń sanitarnych związanych z możliwością epidemii znajdowane na każdym skwerze płytko wykopane mogiły, nieraz odkryte przez wybuchy bomb, sprawiały, że ludność powracająca do stolicy miała nie tylko problem z identyfikacją swoich bliskich, ale także z szabrem czy wręcz z porywaniem zwłok, co aż nadto potęgowało i tak dojmujące odczucie „końca świata”. Jest to jedna z tych mrocznych historii stolicy, o którym mówi się nie tylko niechętnie, ale także mało konkretnie, bowiem problemy związane z wiarygodnością niektórych źródeł, prywatnymi pochówkami niezarejestrowanymi przez PCK, krążącymi już wtedy „legendami” o porywaniu ciał, błędnymi identyfikacjami oraz pospiesznym masowym chowaniem ciał w obawie przed wybuchem epidemii nie pomagają w miarodajnym oddaniu stanu faktycznego, potęgując tylko wrażenie panującego chaosu.
Logika pochodu, której propagandowa teza windowała znaczenie AL w sierpniowym zrywie, pomniejszając jednocześnie rolę AK, nie przystawała jednak do rzeczywistości jeszcze przed rozpoczęciem na większą skalę pierwszych faz ekshumacji. Jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało, nagie fakty w postaci spotykanych niemal na każdym skwerze powstańczych mogił, na których widniały odznaczenia i przynależność wojskowa, mijanych codziennie przez powracających do stolicy, zadawały kłam propagandowej narracji, ukazując miażdżącą przewagę liczebną wśród ofiar na rzecz AK. Po wznowieniu pierwszej fazy ekshumacji cała procedura zyskała silną centralizację w postaci nadzoru Inspektoratu Sanitarnego, co czyniło możliwość indywidualnego pochówku sprawą wręcz niewykonalną dla pozbawionych środków do życia bliskich ofiar. Jeżeli przypatrzymy się cenom sosnowej trumny i kosztom związanym z indywidualnym grobem, to nie dziwi fakt, że pierwsze nieoficjalne komitety powstańczych środowisk zaczęły niemal naturalnie konsolidować się w formule przeciw- (nie)pamięci i przeczuwanego zagrożenia ze strony nowych władz: zagrożenia politycznego „zawłaszczania zmarłych”.
Zdaniem Napiórkowskiego oficjalna polityka zawłaszczania umarłych w latach powojennych może być ukazana w trzech uzupełniających się polach strategicznych. Pierwszym jest kult bohaterów prawomyślnych, z obowiązkowym tworzeniem panteonu AL mającego być kontrastem dla Armii Krajowej – niepożądanej i wrogiej idei pochodu. Drugie pole to kult niewinnych ofiar, gdzie osią uwagi i upamiętnienia staje się anonimowa ludność cywilna, będąca bierną ofiarą politycznych intryg hrabiego gen. Bora-Komorowskiego, gdzie tytuł „hrabia”, odmieniany w propagandzie przez wszystkie warianty, pomagał uzyskać kontrast względem anonimowych cywili, podkreślając klasowe inklinacje wywołujących Powstanie. Trzecie pole upamiętnienia, które będzie skrzętnie realizowane w latach późniejszych i które na poczet swej misji będzie korzystało z różnych środków perswazji względem środowisk AK-owskich, to próba konsolidacji żołnierzy AK, początkowo wykluczonych całkowicie z glorii chwały, i naginania powstańczej narracji historycznej do potrzeb pochodu, z czym mamy do czynienia szczególnie po okresie tzw. odwilży. Warto odnotować, że dwie ostatnie strategie będą skrzętnie wykorzystywane w oficjalnej doktrynie politycznej aż do agonii PRL-u, zmieniając po drodze tylko rozkładane akcenty.
Jednakże obok politycznej roli, jakiej nabiorą pochówki, narracja pochodu kształtuje drugie wyraźne pęknięcie na linii destabilizowania procesu żałoby. Nie minęły raptem dwa tygodnie od „wyzwolenia” Warszawy, w której pod grubą warstwa śniegu ukrywa się istne morze trupów, aby już ze szpalt „Głosu Ludu” w bojowym tonie krzyczał oficjalny manifest odbudowania stolicy. Jeżeli, jak mówi Napiórkowski, przyjrzymy się tekstom poświęconym odbudowie i tym opisującym „życie” w „wyzwolonej” Warszawie, nie można przeoczyć faktu, że oprócz wybijania się w nich retoryki zwycięstwa życia nad śmiercią i fantasmagoryjnych wyobrażeń o „rosnących nad gruzami nowych ulic” współcześnie czytający podobne artykuły może odnieść wrażenie, jakby niespełna tydzień po wkroczeniu Armii Czerwonej do stolicy natychmiastowo powróciło życie. Co więcej, już 19 stycznia, a więc dzień po defiladzie Armii Czerwonej, rubryka „Kronika wolnej Warszawy” obwieszcza informację o organizacji uroczystej akademii z okazji rocznicy śmierci Lenina. I choć, jak ironicznie podkreśla Napiórkowski, trudno wyobrazić sobie, biorąc pod uwagę okalające morze ruin, aby bijący się o najniższe egzystencjalne warunki przeżycia warszawiacy ochoczo i licznie uczęszczali na podobne akademie, to program produkowania realności, jaki bije z artykułów „Głosu Ludu”, zaczął już pracować. Konflikt pomiędzy opłakiwaniem a odbudową, naturalną potrzebą żałoby a odgórną narracją pochodu, której piewcom nie schodziły z ust frazesy o prymacie jutra nad przeszłością, potrzeb żywych nad potrzebami zmarłych, uosobiony w projektach rychłej odbudowy stolicy, wytyczył kolejne pęknięcie na ścieżce przywracania zmarłym ich właściwego miejsca w podnoszącym się z gruzów świecie.
Władza-opozycja i oficjalny powrót wyklętych – 1944-2014 (2016)
Pojęcia pochodu i konduktu tracą swój abstrakcyjny chłód, będący domeną każdej subtelnej teoretycznej siatki interpretacyjnej, kiedy Napiórkowski wypełnia je w kolejnych rozdziałach tragicznymi losami ofiar. Po miękkich strategiach walki z upamiętnieniem AK przychodzi faza twardych środków represji, gdzie dramaty wyklętych przez władzę AK-owców, zabieranych – jak np. Jan Rudowicz „Anoda” – wprost od wigilijnego stołu na przesłuchanie, z którego już nigdy mieli nie wrócić, dolały oliwy do ognia antysystemowego potencjału mitu Powstania i stały się cementem późniejszej nieufności wobec konsolidacyjnych ofert ze strony władzy. Okres jawnej agresji wobec środowiska AK, gdzie stosowano taktyki wymazywania i dezawuowania ze zbiorowej pamięci i przestrzeni (poprzez anonimowe pogrzeby, kuriozalne procesy, utrudnianie budowy pomników), był niszczący pod względem niedopełnionego etapu żałoby. Co ironiczne, wbrew władzy okres twardych strategii walki z środowiskiem AK stać się miał prawdziwie mitotwórczym dynamitem, po który sięgała przez następne dekady kształtująca się opozycja, na czele z Solidarnością. Nic zatem dziwnego, że wraz z odwilżą i okresem minimalizowania form represji władzy, wyciągającej na odpowiednich warunkach rękę do środowisk AK, nie udało się ostatecznie zdemontować niewygodnych praktyk pamięci nieoficjalnej. Wybór w dylemacie: „razem czy osobno?” nie tylko nie zakopał na długie dekady napięcia tkwiącego na linii pamięć oficjalna-pamięć oddolna nawet w ramach oficjalnej działalności ZBoWiD-u, ale poprzez wskazanie fałszywej alternatywy w postaci iluzorycznego charakteru członu pierwszego ugruntował późniejszą niezgodę wobec strategii kompromisu. Pamięć i związany z nią polityczny monopol na wyobraźnię zbiorową, a więc stawianie pomników, pochówki, umieszczanie tablic, stały się nie tylko towarem oficjalnie – jak słusznie podkreśla autor – reglamentowanym, ale i stałym punktem antyrządowych odniesień.
Ów konflikt dwóch praktyk kultywowania pamięci stał się, jak pisze Napiórkowski, najbardziej widoczny w czterdziestą rocznicę powstańczego zrywu, podczas której wypełniony po brzegi Cmentarz Powązkowski opanowany został całkowicie przez praktyki oddolne. Będąc przyzwyczajonym do współczesnych obchodów rocznicowych, aż trudno wyobrazić sobie, że w owym kilkutysięcznym tłumie, w którym roiło się od haseł odwołujących się do Solidarności, Katynia oraz zabitych w Strajkach, przypominającym antyrządową manifestację, zabrakło jakiegokolwiek oficjalnego przedstawiciela władzy. Opanowywanie pamięci Powstania Warszawskiego przez praktyki oddolne nastąpiło w kontrze do lansowanego przez władze programu obchodów, które, jak potwierdzają zachowane dokumenty, pod koniec lat 70. były stałym oczkiem uwagi, spędzającym sen z powiek Urzędu Bezpieczeństwa. Tych, u których rozlegające się w roku 2012 gwizdy pod pomnikiem Gloria Victis wywoływały oburzenie i którzy tłumaczą, że cmentarz nie jest miejscem na polityczną manifestację, musi dać do myślenia fakt, iż w 1982 roku kilkutysięczny tłum zgromadzony na tej samej nekropolii, zapewne z wykorzystaniem nieporównanie większej skali intonacyjnej, nie dopuścił nawet Kompanii Honorowej Wojska Polskiego pod powstańcze kwatery.
Napiórkowski, opisując w książce krzepnięcie zrębów oddolnej praktyki upamiętniania, jakiej z rocznicy na rocznicę dorabiał się w latach 70. i 80. Cmentarz Powązkowski, stając się jawnym miejscem antysystemowego sprzeciwu wobec (nie)pamięci, nie chce oczywiście tworzyć symetrii pomiędzy władzami PRL-u a obecną klasą polityczną. Autorowi „Powstania umarłych” chodzi o ukazanie kulturowego mechanizmu, jakim rządzą się wydarzenia, w łonie których dwadzieścia trzy lata po upadku komunizmu wobec demokratycznie wybranej władzy stosuje się dalej te same hasła i strategie sprzeciwu. Jeżeli potraktujemy wspomniane gwizdy i politykę zawłaszczania pamięci, na której zbijają kapitał wielkie formacje polityczne, jako stałe fenomeny kulturowe, będziemy w stanie dostrzec, że współcześnie rozbrzmiewające buczenia, oprócz znamion braku finezji i estetyki, stanowią wyraz politycznej dezaprobaty wobec reprezentantów ahistorycznego „modernizmu” i początkowej, prospektywnej fazy transformacji po 1989 roku. Zdaniem Napiórkowskiego tłumaczy to w znacznej mierze, dlaczego po boomie pamięciowym, umownie datowanym na rok 2004, wobec składających wieńce pod pomnikiem Gloria Victis politycznych reprezentantów np. Platformy Obywatelskiej, wśród których nie występowali reprezentanci polityczni PRL-u, stosuje się podobne akty antyrządowych kontestacji, jakie stosowano wobec przedstawicieli minionego ancien régime’u.
Modernizacyjny pęd lat 90., podczas których stale podnosiło się prymat ekonomii (projektów) nad historią (przeszłością), życia (wzrostu gospodarczego) nad upamiętnieniem (śmiercią), modernizacji (przyszłości) nad odtwarzaniem (obchodami), stał się, chcąc nie chcąc, dalekim echem zderzających się wizji pochodu i konduktu, z którymi mieliśmy do czynienia w okresie powojennym. Mówiąc innymi słowami: proces wychodzenia z postkomunizmu oparty został w znacznej mierze – by użyć warsztatu semantycznego Jadwigi Staniszkis – na złamaniu zasady sekwencyjności, która jest budulcem tradycji (Staniszkis 2005). Wraz z wytrącaniem pierwotnego impetu ekonomicznego pod koniec lat 90. modernizm, ukazując niemożliwą do zapełnienia duchową pustkę, dał tym samym jeszcze raz okazję, aby nieodżałowani (zapomniani) zmarli powrócili ze zdwojoną siłą na polityczną scenę. Można powiedzieć za autorem „Powstania umarłych”, że dominująca forma pamięci po 2004 to spojrzenie nacechowane silną retrospekcją, będącą bezpośrednią reakcją na pamięciowe zaniechania wczesnej fazy transformacji, co oznaczałoby, że układ osi podziału polityczno-kulturowego dalej podskórnie biegnie wobec antagonistycznych wizji świata i historii, będąc w istocie zakamuflowanym sporem pomiędzy modernistami a tradycjonalistami.
I trzeba przyznać autorowi „Powstania umarłych” całkowitą rację, zwłaszcza jeżeli porówna się przemówienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego z otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego w 2004 roku z mową prezydenta Andrzeja Dudy wygłoszoną na pogrzebie Danuty Siedzikówny „Inki” i Feliksa Selmanowicza „Zagończyka”. Pomimo iż oba przemówienia dzieli dwanaście lat, charakteryzują się analogicznym kodem rozumienia historii i roli przeszłości, zwłaszcza w przypadku negatywnej oceny ustrojowej transformacji i przypisywaniu jej charakteru zapomnienia (przemilczenia). Słowa prezydenta Andrzeja Dudy, pytającego, jak to się stało, że na pogrzeb „Inki” i „Zagończyka” trzeba było czekać aż dwadzieścia siedem lat, poprzedzone retorycznym zwrotem mającym uwypuklić fasadowy charakter zmiany ustrojowej, są radykalniejszą parafrazą słów Lecha Kaczyńskiego, który mówiąc o długoletnich próbach propagandowej maszynerii wypierania ze świadomości prawdziwego obrazu Powstania, podkreślał zaniechania pamięci po 1989 roku, zwłaszcza w kontekście pięćdziesiątej rocznicy sierpniowego zrywu.
Współczesność – nowa muzeologia i wehikuły czasu uwolnionej pamięci
Na osobny akapit zasługuje ostatnia część książki, traktująca o nowoczesnych praktykach powrotu do przeszłości, a mianowicie nowej formie turystyki powstańczej, znajdującej daleką analogię w znanych z okresu nowożytności arystokratycznych podróżach do miejsc namaszczonych historycznymi wydarzeniami – jak Rzym czy Padwa. Motyw duchowej wędrówki do „czasu świetności” jako zamierzchłego punktu moralnego odniesienia, połączona z realnym przemierzaniem przestrzeni wypełnionej emocjami i fantazmatami podmiotu znajduje zdaniem autora „Powstania umarłych” dorodne podglebie we współczesnych formach przeżywania pamięci Powstania Warszawskiego. Przewodniki powstańcze, cyfrowe retrospekcje zniszczonego miasta, kompozycje muzyczne, komiksy lub albumy fotograficzne posługujące się technikami nakładania oryginalnych monochromatycznych zdjęć z Powstania na współczesną tkankę miejską spełniają rolę wehikułów czasu, pozwalając z różnym natężeniem znieść dokuczliwy dystans przeszłości.
A nie trzeba być wykwalifikowanym przewodnikiem, aby w podobną podróż udać się niemal o własnych siłach. Każdy interesujący się tematyką Powstania Warszawskiego dzięki licznym publikacjom, które otworzyły szeroko drzwi dla wiedzy wcześniej zastrzeżonej dla wspomnień rodzinnych i wąskiej grupki varsavianistów, ma bezpośredni dostęp do zachowanych śladów powstańczych walk, zalegających pod płaszczem zmodernizowanej tkanki Warszawy, która ukrywa wstydliwie własną apokalipsę w beznamiętnych taflach szyb biurowców. W nową kulturę pamięci, w której dominantą jest pobudzanie wrażliwości i działanie na wyobraźnie emocjonalną podmiotu, doskonale wpisało się zdaniem Napiórkowskiego Muzeum Powstania Warszawskiego, którego ekspozycja jawnie przeciwstawia się starej formie muzeologii, będącej, jak pisał Pierre Bourdieu, dystrybucją kontemplatywnej formy estetyki. W – nazwijmy je tak – klasycznym wydaniu muzealnictwa ekspozycja miała odpowiadać kontemplatywnej formie percepcji dzieła, co oznacza w praktyce, że chłodne przestrzenie obszernych sal, odgrywając rolę anonimowego tła, miały za zadanie nie tylko nie przesłonić sobą eksponowanego przedmiotu, ale także w żaden sposób nie wpłynąć na odbiór eksponatu.
Ta „ceremonialna beznamiętność” muzeum, mająca pomóc w utrzymaniu zdystansowanej postawy zwiedzającego, zostaje całkowicie przekroczona w Muzeum Powstania Warszawskiego, które na poczet swej ekspozycji wykorzystuje całą paletę zmysłów. Rację ma Napiórkowski, podkreślając, że eksponaty w Muzeum Powstania, wkomponowane w tętniące odgłosami, światłem i obrazami struktury budynku, bardziej uwiarygodniają całość kompozycji, niż zaświadczają o własnej oryginalności. Ekspozycja z rytmicznie pulsującym w głównej części „sercem Powstania”, wypełniona pogłosem wojennych komunikatów radiowych, poprzeplatanych odgłosami strzałów i powstańczymi pieśniami, bogato korzystająca z obrazów i barw, szeregu pokręteł, stylizowanych aparatów telefonicznych, prasy drukarskiej, radiostacji, a także przeznaczonych do zbierania kartek z powstańczego kalendarium, sprawia, że napotykane eksponaty działają analogicznie do słynnej Proustowskiej magdalenki. Nowa muzeologia, w kanon której doskonale wpisuje się Muzeum Powstania Warszawskiego, jest zatem miejscem panowania nie tyle czystych faktów i faktograficznego opisu, co przestrzenią dominacji pamięci nostalgicznej. W ramach pamięci nostalgicznej umeblowana eksponatami-znakami przestrzeń sensu pobudza nieustannie emocje i wyobraźnię zwiedzającego, budując przez kolejno napotykane obrazy i znaki poczucie bliskości przeszłości. Za władzami tego muzeum możemy powtórzyć, że ekspozycja ma za zadanie wzbudzić poprzez formę odczucie „klimatu tamtych dni”.
Moderniści i tradycjonaliści – współczesny powrót umarłych
Rekonstrukcja pamięci prowadzona przez Napiórkowskiego miękko ląduje w punkcie od którego wyszła, to znaczy w okolicach ostatnich rocznic, gdzie manifestowanie politycznych antypatii w postaci niesławnych okrzyków i gwizdów zdominowało w medialnym dyskursie obchody 1 sierpnia. Pomimo iż główną nicią w narracji autora są teoretyczne modele czasu pochodu i konduktu, nie byłoby uczciwe wobec „Powstania umarłych” nie zająknąć się o szeregu pomniejszych „szkiców” wplecionych w rekonstrukcję pamięci o Powstaniu. Warto w tym kontekście przywołać podejmowane przez Napiórkowskiego analizy wybranych dzieł polskiej kinematografii, opisanie historii przemilczanych depozytariuszy pamięci – jak chociażby ta dotycząca mamy Andrzeja „Morro” i Jana ,,Bonawentury”, pani Jadwigi Romockiej.
Jednakże jak każda monografia także „Powstanie umarłych” ma swoje wady. Niektóre fragmenty, choć jest ich zdecydowana mniejszość, ucierpiały najprawdopodobniej na skutek długiego okresu kompilacji książki, bowiem są ewidentnie niewykorzystaną szansą, co podczas lektury wywołuje wrażenie, jakby autor, przywołując np. figurę spacerowicza, zatrzymał się w pół drogi, nie mogąc w pełni rozwinąć tkwiącego w pomyśle potencjału. Zwłaszcza w części poświęconej zmianie urbanistycznej tkanki Warszawy, z ciekawym ukazaniem Wisły jako granicy frontu i jednocześnie limes oddzielającym dwa odrębne światy czy mającej triumfalnie połączyć „rozbity horyzont” trasy W-Z, mogłyby być obszerniejsze. Jasne pozostaje dla recenzenta, że o wszystkim napisać nie sposób, jednakże wrażenie pospiesznego urwania tematu przestrzeni okazało się podczas lektury w moim przypadku dojmujące. Rzeczą zupełnie marginalną są występujące rzadko i niewpływające na istotę i wartość dzieła literówki, które odnotować należy tylko w imię recenzenckiej „zgryźliwości” – nie wyłączając błędu w dacie roku narodzin Jana Mazurkiewicza „Radosława” (s. 113), co przy kolejnym wydaniu pozostaje sprawą szybkiej korekty.
Reasumując, należy powiedzieć, że książka Napiórkowskiego cenna jest nie tylko dlatego, że autor w sposób finezyjny wykorzystuje wypracowane przez zachodnich filozofów teoretyczne mapy kultury i umiejętnie dekoduje za ich pomocą losy i kondycję współczesnej polskiej pamięci historyczno-społecznej. Niezbitym walorem publikacji pozostaje aktualność podejmowanej przez nią problematyki, która dodrukowuje w obecnym układzie politycznym nowe karty, jednocześnie dobrze wpisując się w topografię zaproponowaną przez Napiórkowskiego. I nie chodziłoby tylko i wyłącznie o masowy powrót w zbiorowej pamięci żołnierzy wyklętych, o czym autor wspomina w epilogu. Warto podkreślić, że niespełna cztery miesiące przed sześćdziesiątą szóstą rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego polskiej historii najnowszej przybyło jeszcze jedno traumatyczne wydarzenie. Mowa oczywiście o katastrofie smoleńskiej.
Do repertuaru starych-nowych praktyk powrotu nieżywych i zawłaszczania umarłych dochodzą próby wpisania najnowszych wydarzeń w rytm oficjalnych państwowych obchodów, z czym mieliśmy do czynienia podczas ostatnich uroczystości rocznicowych m.in. Poznańskiego Czerwca ’56 i Powstania Warszawskiego. Wydaje się to ironicznym echem odbijać mechanizm opisywanej przez Napiórkowskiego walki o pamięć, która w łonie demokracji liberalnej subtelniej rozgrywa semantyczne przesunięcia terminów, próbując poddać reorientacji niewykrystalizowaną jeszcze w stałych formach praktykę pamięci. Semantyczna partyzantka, jaka odbywała się wokół sformułowania „polegli”, jest jednoznacznym dowodem na to, że nieodżałowani zmarli poprzez niedopełniony w odczuciu dużej części społeczeństwa proces żałoby wciąż rozgrywają współczesną polityką, umacniając tym samym spór pomiędzy tradycjonalistami a modernistami. Także i w tym przypadku kilkuletni nieudolny proces politycznej konsolidacji upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej, rozbity między obóz władzy i opozycji, najlepiej oddawały odmienne praktyki upamiętnienia zmarłych i niezgoda ze strony opozycji na oficjalną, państwową formę uroczystości rocznicowych. Problemy, jakie piętrzą się każdorazowo w negocjacjach dotyczących wspólnego pomnika, jego formy, a zwłaszcza lokalizacji, niestety również dobrze wpisują się w teoretyczny schemat walki o pamięć. A problem ów jest wbrew zapewnieniom modernistów istotny i bardzo znaczący dla przyszłości państwa i jakości bycia we wspólnocie, bowiem nierozwiązany poprzez przemilczenie bądź dewaluację reprodukuje antagonizmy, których stara się nie dostrzegać, pozostawiając jednocześnie carte blanche dla kreowania wszelkich uproszczonych siatek interpretacyjnych i teorii spiskowych.
LITERATURA:
Ariès P.: „Człowiek i śmierć”. Warszawa 2011.
Bartoszewski W.: „1859 dni Warszawy”. Kraków 2008.
Bourdieu P.: „Reguły sztuki”. Kraków 2015.
Ciechanowski J.M.: „Powstanie Warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego”. Pułtusk-Warszawa 2009.
Davies N.: „Powstanie ’44”. Kraków 2004.
Grzebalska W.: „Płeć Powstania Warszawskiego”. Warszawa 2013.
Kubiak A.E.: „Inne śmierci. Antropologia umierania i żałoby w później nowoczesności”. Kraków 2014.
Kowal G.: „Anatomia kulturowej legendy”. Kraków 2014.
Marszalec J.: „Ochrona porządku i bezpieczeństwa publicznego w Powstaniu Warszawskim”. Warszawa 1999.
Richie A.: „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”. Warszawa 2015.
Sowa A.L.: „Kto wydał wyrok na miasto? Plany operacyjne ZWZ- AK (1940-1944) i sposoby ich realizacji”. Warszawa 2016.
Staniszkis J.: „Postkomunizm. Próba opisu”. Gdańsk 2005.
Tomasik W.: „Ikona nowoczesności. Kolei w literaturze polskiej”. Toruń 2015.
Turbulencje, jakie przechodził dyskurs dotyczący Powstania Warszawskiego, rodzący się w powojennej dialektyce wykluczenia-przemilczenia, odwilżowych próbach reglamentowanej konsolidacji, na otwarciu Muzeum Powstania w 2004 roku kończąc, można z powodzeniem oddać za pomocą wykroju sinusoidy, dla której amplitudą jest przestrzeń pomiędzy sześćdziesiątą a siedemdziesiątą rocznicą powstańczego zrywu. Od cynizmu propagandy PRL-u i zaplutego karła reakcji do naczelnej oferty popkultury, która w karbach neoliberalnego rynku obfituje w najprzeróżniejsze „powstańcze gadżety”. Droga ta – ujmując rzecz lapidarnie – prosta nie była.
Wraz z otwarciem przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Muzeum Powstania Warszawskiego w 2004 roku zainteresowanie Powstaniem Warszawskim na dobre opuściło zacisze akademickich gabinetów i utarte kanony historycznej dystrybucji wiedzy, stając się w mgnieniu oka przewodnią topiką patriotycznej popkultury. Od naklejek na samochodach, odzieży, poprzez muzykę, film, komiks, gry planszowe, tatuaże, a nawet – jak mogliśmy się ostatnio przekonać – kije bejsbolowe, symbol kotwicy Polski Walczącej okazał się być w warunkach neoliberalnego rynku kapitałem nie mniej dochodowym niż popularne zagraniczne marki. I choć niektóre formy nowoczesnego przeżywania pamięci mogą razić brakiem estetyki wymieszanym z trywializacją wypranej z okrucieństwa wojny, to, pamiętając stosowaną przez kilka dekad strategię względem form upamiętnienia AK i skomplikowany proces przywracania pamięci po 1989 roku, nie sposób skwitować fenomen boomu pamięciowego lapidarnym określeniem „moda” . Wraz z uwolnieniem pamięci i „popytem na Powstanie” z roku na rok lawinowo rośnie także bibliografia sierpniowego zrywu, odsłaniając przed czytelnikami coraz szersze spektrum Powstania Warszawskiego, uwzględniając przy tym nie tylko bogaty materiał faktograficzny, ale i przeformułowania w ramach nowych nurtów humanistycznych.
Oczywiste jest, że w gąszczu bez mała czternastu tysięcy tytułów poświęconych Powstaniu Warszawskiemu (Sowa 2016) trudno wyłowić prawdziwe perły, odtrącając jednocześnie grubą warstwę maszynowo produkowanej wtórności. Tym niemniej warto zaznaczyć, że ostatnie dwie dekady pod względem ukazania się cennych publikacji były okresem szczególnie urodzajnym. Obok sztandarowych już dzieł Normana Daviesa („Powstanie ’44”) i Jana M. Ciechanowskiego („Powstanie Warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego”) dostaliśmy wyśmienicie napisaną książkę Alexandry Richie („Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”), zaś nowe aspekty Powstania uchwyciła m.in. praca Janusza Marszalca („Ochrona porządku i bezpieczeństwa publicznego w Powstaniu Warszawskim”). Nie można przy tym nie wspomnieć o opublikowanej ostatnio potężnej monografii Andrzeja Leona Sowy („Kto wydał wyrok na miasto? Plany operacyjne ZWZ-AK (1940-1944) i sposoby ich realizacji”), która – jak żadna inna monografia – szczegółowo ukazuje, proces formułowania się ostatecznej decyzji o włączeniu Warszawy w akcję „Burza”.
Częściowo zakrzyczana przez publicystyczny gwar została publikacja Weroniki Grzebalskiej „Płeć powstania Warszawskiego”, w której autorka próbowała ukazać konsolidację płciowego kanonu Powstania, tworzącego się w znacznej mierze poprzez optykę wyobrażenia wojny jako romantycznego mitu męskiej przygody. Medialny szum podgrzewany przez dziennikarzy sprowadził niemal natychmiast całą pracę Grzebalskiej do użytego w niej sformułowania „Powstanka”, czym zatarł w publicznym odbiorze realną zawartość książki – zamiast podjąć próbę krytycznej oceny zastosowanej w niej metody. Ów zabieg dobrze oddaje Heideggerowska formuła gadaniny (opisana przez filozofa w „Sein und Zeit”), zgodnie z którą mówi Się o sprawach tak jak Się mówić powinno, nie ryzykując nawet na chwilę rozpatrzenia istoty poruszanego zagadnienia, co w tym konkretnym przypadku sprowadzałoby się do zapoznania się z treścią książki (o skądinąd niewielkich gabarytach, jeśli wziąć pod uwagę inne prace dotyczące Powstania Warszawskiego).
I tak doszliśmy do tego, co stanowi nieodmienne tło dyskursu upamiętniania Powstania Warszawskiego i roli, jaką nabrało ono w pamięci zbiorowej – zwłaszcza po obchodach sześćdziesiątej rocznicy wybuchu. Chodzi tu o newralgiczny punkt przecięcia narodowej dumy, potężnego katalizatora sporów historycznych i wydarzenia otwartego na polityczne zawłaszczenia. Z pewnością dla jednych Powstanie Warszawskie pozostanie już na zawsze politycznym obłędem, aktem militarno-taktycznej nonszalancji, by dla drugich stanowić nieuchronną ostateczność wymuszoną przez pięcioletni okres bestialskiej okupacji niemieckiej, manifest suwerenności i tragiczny, ale imperatywny akt podmiotowości. Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego nie mogą pozostać niewzruszeni, analizując znikomy stan posiadanej broni, niedokładne rozpoznanie niemieckich sił, kontrowersyjny przebieg podjęcia ostatecznej decyzji zostawiający zbyt mało czasu na pełne zgrupowanie, jak i naiwne kalkulacje polityczne części sztabu dowództwa AK.
Niedającymi się łatwo zbić „argumentami” w dyskusji o Powstaniu Warszawskim pozostają niezmiennie te z przerażającej sfery post factum, czyli niemiecki odwet na ludności cywilnej, ludobójstwo Woli i Ochoty oraz materialna destrukcja praktycznie całej tkanki miejskiej, zmieniająca ostatecznie tętniącą życiem stolicę w Nekropolis wypełnione ciałami dziesiątków tysięcy poległych. Zdaje się, że w dyskusji o aspektach militarno-politycznych większość argumentów już padła, gruntując podział wśród dyskutantów na grupy realistów/romantyków, ewentualnie materialistów/transcendentalistów. I choć nawet podobne próby klasyfikacji wywołują wśród uczestników sporu niezgodę, nie sposób nie zauważyć, że zestaw argumentów zdążył już okrzepnąć i tylko całkowite otwarcie sowieckich archiwów mogłoby skorygować, dodać bądź wzmocnić argumenty stron sporu.
O tym jednak, że dyskusja o Powstaniu Warszawskim rozwija drzemiący w niej od początku potencjał problemowy, świadczy między innymi coraz śmielej zajmowane krytyczne stanowisko wobec uczestnictwa w tym wydarzeniu dzieci, które w zbiorowej świadomości poddane zostały formom upamiętnienia o charakterze silnej heroizacji, ogniskującej w postaci figury Małego Powstańca. A nie trzeba być wytrawnym historykiem, aby stwierdzić, że obraz kilkuletniego dziecka z przewieszoną przez ramię bronią maszynową całkowicie rozmija się z realiami powszedniego dnia powstańczego zrywu, zaś opowiadania niektórych pracowników Muzeum Powstania Warszawskiego o tym, że pomnik przedstawia mit, ponieważ dzieci do osiemnastego roku życia nie były dopuszczane do walk, zdaje się nie tylko rozmijać z rzeczywistością, ale też powielać mylne, romantyczne wyobrażenia na temat Powstania. Czy dziecko w wieku dziewięciu lat, np. harcerz mknący pod gradem pocisków z pocztą polową, nie bierze udziału w walkach tylko dlatego, że nie jest „dopuszczony do obrony barykady”? Jaki sens mają tutaj podobne sztuczne i sprzeczne same w sobie rozgraniczenia semantyczne na aktywnych żołnierzy i heroiczne, lecz chyba „bierne” – bo przecież rzekomo niedopuszczane do „linii frontu” – dzieci? Podobne pułapki zdają się jedynie podkreślać, jak trudne jest wciąż opowiadanie o Powstaniu Warszawskim przy zaniechaniu pracy wyobraźni i świadomości faktu, że bitwa w warunkach miejskich nie ma ustalonego jednego frontu, nie posiada stałego zaplecza polowego oraz zamazuje sztywne rozgraniczenia na żołnierzy-harcerzy, biernych i aktywnych cywili etc.
Jednakże obok piętrzącej się bibliografii historycznej i rozkwitu nowoczesnych form pamięci w postaci filmów, albumów oraz gier ostatnie rocznice Powstania Warszawskiego, chcąc nie chcąc, ukazały także inny wymiar przeżywania pamięci. Kiedy w 2012 roku i w latach kolejnych pod pomnikiem Gloria Victis dało się usłyszeć liczne buczenia i gwizdy skierowane pod adresem niektórych oficjeli, publicystyczna gawęda (sformułowanie „publicystyczna debata” zawiera z definicji pojęcia, które nawzajem się wykluczają) wypełniona została w przeważającej mierze falami oburzenia. Tymczasem ten rzekomy niechlubny akt polityki uprawianej na grobach nie jest, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka, przypadkiem odosobnionym, zaś sam Cmentarz Powązkowski nie raz był świadkiem o wiele bardziej żywiołowych antysystemowych manifestacji towarzyszących obchodom 1 sierpnia. To właśnie w historii rozpoczynającej się od partyzanckich spacerów i milczących procesji na przestrzeni latach 40. i 50. na odtrącane przez oficjalną politykę (nie)pamięci powązkowskie groby AK-owców i ciągnącej się aż do odbywającego się po 2004 roku karnawału miejskiego święta wypełnionego przemówieniami najważniejszych prominentów władzy, dymem rac, maratonami i grami terenowymi krystalizuje się Iliada ducha, która dopomina się o osobny namysł i monografię. Książka „Powstanie umarłych” Marcina Napiórkowskiego wychodzi naprzeciw temu zadaniu, nie tylko będąc mądrze napisaną monografią bogato korzystającą z teoretycznych map współczesnej filozofii kultury, socjologii i psychologii, ale przede wszystkim zapełniając dotkliwą lukę, która do tej pory pieczołowicie wykorzystywana była przez szpalty publicystyki.
Jeżeli przyszłoby wyłuszczyć w jednym zdaniu, o czym traktuje „Powstanie umarłych”, to adekwatne wydaje się określenie tej książki jako próby rekonstrukcji procesu nabierania przez konkretne historyczne wydarzenie, jakim było Powstanie Warszawskie, rangi mitu, generatora sensu, którego przywoływanie przez następne pokolenia pozwoliło trwale wpisać je w moralny punkt odniesienia, tworzący mapę rozumienia danego teraz i tu. Pomimo intuicyjnego umieszczania publikacji na sklepowych półkach obok faktografii Powstania Warszawskiego „Powstanie umarłych” nie jest kolejną próbą rejestru 63 dni walczącej Warszawy, lecz syntetyczną analizą społeczno-politycznej funkcji pamięci, która zadecydowała i dalej posiada silną moc oddziaływania przy dekodowaniu roli i znaczenia Powstania Warszawskiego. Sam tytuł „Powstanie umarłych” sugeruje, iż głównym przedmiotem analizy będzie nie to, czym Powstanie Warszawskie było samo w sobie, lecz to, jakie znaczenie uzyskiwało w kolejnych dekadach, stając się potężnym generatorem sensu, stanowiącym od pierwszych rocznic newralgiczny punkt przecięcia dwóch praktyk pamięci. Praktyk oddolnych, których depozytariuszami byli w niesprzyjającej sytuacji politycznej po 1945 roku ocaleli powstańcy i ich najbliżsi wespół z ocalałymi cywilami, oraz ścieżki odgórnej, tj. oficjalnej wykładni politycznej, której rozpiętość na odcinku 1945-2014 możemy zamknąć w klamrze wykluczenie-emancypacja.
Pochód i kondukt. Walka o ciała w Nekropolis
O ile Tanatos w sposób niezmiennie lekceważący odnosi się do najróżniejszych prób wypierania jego dokuczliwej działalności, nic nie robiąc sobie z rozbudzonych przez kriogenikę fantazmatów osiągnięcia nieśmiertelności, o tyle sam proces oswajania śmierci i związane z nim mechanizmy żałoby uległy na przełomie XIX/XX wieku radykalnym przeobrażeniom. Błotniste pola Sommy i maszynowo uzyskiwana śmiertelność pod stalowymi burzami I wojny światowej były pierwszym w dwudziestym stuleciu tak poważnym wyzwaniem dla kondycji modernizujących się społeczeństw i krzepnących państw narodowych. Model języka żałoby musiał ulec znacznemu przeformułowaniu, rozstając się z narracjami heroicznych jednostek na poczet biurokratyzacji śmierci i jej masowego ujednostkowienia poprzez upowszechnienie imiennych nagrobków oraz wkomponowanie poległych w ethos obywatelski i dyskurs państwowotwórczej opowieści.
Poprzecinana okopami i lejami gęstymi od krwi i brudu, wypełniona trupami Europa musiała zmierzyć się z odartą z romantycznego nimbu rycerskości masową obecnością nagiej śmierci, której opłakiwanie nie mogło już ani ograniczać się do lokalnej wspólnoty, ani być usprawiedliwione przyczynami zewnętrznymi, względnie transcendentnymi, jak miało to miejsce w przypadku dziesiątkujących Stary Kontynent zaraz w średniowieczu. Jak słusznie wzmiankuje Napiórkowski, pomiędzy prężnie rozwijającą się maszynerią zabijania a techniką upamiętniania musiała wykształcić się swoista symetria, która pozwoli społeczeństwu na kontrolowane przez nowy system państwowych praktyk i rytuałów przepracowanie szaleństwa nieobecności i oddzielenie zmarłych od żywych. Niedopełnienie procesu żałoby groziłoby nie tylko moralną dezintegracją wspólnoty, ale także powrotem umarłych, którzy stale destabilizowaliby ład społeczny i polityczny, uniemożliwiając członkom wspólnoty nieprzytłoczone ciężarem przeszłości spoglądanie w przyszłość. Czy Powstanie Warszawskie, a konkretniej powojenne losy jego upamiętnienia nie są zatem fenomenem, który w sposób wzorcowy wpisuje się w powyżej zarysowany model nieprzepracowanej żałoby?
Zdaniem Napiórkowskiego tak w istocie jest, co mogłoby dać odpowiedź na pytanie, dlaczego obchody Powstania Warszawskiego pozostają wciąż, pomimo dzielących nas od sierpnia 1944 roku siedemdziesięciu dwóch lat, podatnym gruntem dla antyrządowych wystąpień i przestrzenią dla zbijania politycznego kapitału. Przy pomocy jakich teoretycznych narzędzi zdekodować niedokończony proces żałoby Powstania Warszawskiego? Retrospekcyjne odczytanie Powstania Warszawskiego jako mitycznego generatora sensu dającego możliwość rozgrywania umarłych przeciw żywym Napiórkowski uzyskuje poprzez wpisanie pamięci o sierpniowym zrywie w dwa antagonistyczne toposy interpretacji historii-czasu, rywalizujące ze sobą w łonie PRL-u. Są to tzw. toposy pochodu i konduktu. Dopiero opisanie i zestawienie tych antagonistycznych sposobów ujmowania czasu i historii oddaje według Napiórkowskiego to, w jaki sposób i dlaczego – szczególnie po tzw. pamięciowym boomie 2004 roku – właśnie przestrzeń obchodów Powstania stała się narażona na generowanie antyrządowych manifestów przypominających, mimo upływu dwudziestu siedmiu latach od upadku komunizmu, antysystemowe praktyki adresowane wobec poprzedniego ancien régime’u.
W optyce pochodu, jak podkreśla autor „Powstania umarłych”, historię wypełniają rewolucje, które są etapami przejawiania się immanentnych praw w dziejach – stąd znaczenie danych wydarzeń deszyfruje się za pomocą z góry założonego celu dziejów. Jeżeli miałaby to być, jak w narracji Marksa, emancypacja poprzez zniesienie wykluczających stosunków pracy i produkcji ze szczęśliwą metą zwaną socjalizmem, to w myśl tej idei każde wydarzenie, które nie sprzyja i tak nieuniknionemu marszowi ku lepszemu jutru, będzie wartościowanie negatywnie. Nie dziwi zatem, że silne w metaforyce komunizmu sformułowanie lokomotywy dziejów zyskało taką popularność. W odróżnieniu od nautycznej metaforyki żaglowca program podróży koleją z wytyczonym torem przejazdu nie zależy od kaprysu maszynisty ani pogody, jak ma to miejsce w przypadku sternika okrętu.
Semantyczny potencjał metafory parowozu dziejów, która przynależy narracji pochodu, tkwi właśnie w swoistym splocie woli podmiotu i immanentnych praw, jakimi zakulisowo kieruje się historia. Jak pisze Wojciech Tomasik, zapewne nieprzypadkowo Marks, będąc w stolicy Zjednoczonego Królestwa i czytając prasę pełną wyrazów oburzenia na akty „nowoczesnego wandalizmu” spowodowane wyrywaniem z tkanki miejskiej Londynu średniowiecznej zabudowy na poczet podziemnej kolei, posłużył się metaforyką kolejową, sygnalizując tym samym potrzebę przeformułowania stosunku do tradycji. Słynne zdanie: „Die Revolutionen sind die Lokomotiven der Geschichte” („Rewolucje to lokomotywy historii”) wyraża zatem nie tylko fakt, że do przyszłości biegnie droga oparta na immanentnej logice dziejów, lecz także to, że tor historii nie pozostawia nadziei dla tych, którzy chcą iść mu na przekór bądź wstrzymać jego bieg.
Drugim toposem, który opisuje Napiórkowski, jest topos konduktu, w ramach którego to przeszłość, czyli tradycja, dominuje nad tym, jak powinniśmy postrzegać nasze teraz i tu. W ramach konduktu ważniejsza od przyszłości jest przeszłość, bowiem to w niej niejako osadzony jest korzeń stałego odniesienia, który pozwala podmiotom rozpoznać moralną topografię ich obecnego teraz i wyznacza kompas działań nieuniknionego jutra. O ile topos pochodu, którego wcieleniem są Armia Czerwona i władze PRL-u, zestawia za sobą skrupulatnie naginaną przeszłość w służbie wyobrażenia lepszego jutra, o tyle kondukt, skazany od początku na wpisywanie się w wymiar antysystemowy, stał się automatycznie formą praktyk oddolnych. Jeżeli więc posłużymy się naszkicowanymi przez Napiórkowskiego trybami filtrów pamięci, to nie powinien dziwić fakt, że Powstanie Warszawskie ujęte jako trauma wymagająca żałoby znalazło się po 1944 roku na styku dwóch płyt tektonicznych.
Dzieje się tak, bowiem sierpniowy zryw już w swych założeniach miał być (podobnie jak cała akcja „Burza”) manifestacją suwerenności politycznej wobec zbliżającej się od wschodu Armii Czerwonej i marionetkowego rządu PKWN, zwiastujących nieuchronność logiki pochodu. Cóż więcej miał wyrażać niesławny plakat z karłem AK, zwróconym plecami w stronę tzw. olbrzyma, dumnie kroczącego naprzód i pewnie wpatrzonego przed siebie, jeśli nie zawoalowane militarystycznie potwierdzenie nieuchronności logiki pochodu? Banicja Armii Krajowej dokonana przez powojenną władzę w postaci uniemożliwienia oficjalnego przedstawiania pełnego opisu charakteru Powstania oraz należytego uhonorowania jej uczestników (utrudnianie pochówków, zdobywania i utrzymywania działek na cmentarzach, dezawuowanie roli AK kosztem tworzenia panteonu AL, a później liczne pokazowe procesy sądowe) nieodwracalnie podkopała możliwość pełnego przepracowania traumy, jakiego domagali się wyparci ze społeczeństwa przez aparat państwowy ocalali AK-owcy i ich najbliżsi oraz apokaliptyczny pejzaż morza ruin.
A trzeba za autorem „Powstania umarłych” powtórzyć, że to, co napotkali wracający do stolicy ocaleli mieszkańcy i czynni uczestnicy walk, dosłownie usuwało grunt pod nogami. Nie chodzi tu jedynie o chaos spowodowany zwałami gruzu i szkieletami fragmentów zabudowań, jakie pozostały po Warszawie. Relacje dziennikarzy z „Tygodnika Powszechnego”, „Życia Warszawy” bądź „Głosu Ludu”, które Napiórkowski bardzo umiejętnie wplata, szkicując powojenny okres dezorientacji, przywołują wręcz niewyobrażalną wizję chaosu, w której zmarli i ich widma, jakie napotkać można niemalże na każdej połaci ziemi, w zagruzowanych piwnicach, skwerach bądź – jak na Woli i Ochocie – w postaci fałd czarnego pyłu, okazują się jedynymi mieszkańcami miasta, przez co to żywi skazani są na nieustanne błądzenie w ich cieniu.
Gigantyczne miasto-cmentarz ujawniło wraz z nadejściem wiosny skrywane pod śniegiem 1945 roku, pamiętającego jeszcze styczniowe „wyzwolenie” przez Armię Czerwoną, prawdziwe oblicze nowoczesnej wojny rozegranej w warunkach miejskich, z wykorzystaniem najnowszego arsenału broni. Nekropolia, w jaką przemieniła się Warszawa, wymagała ekshumacji zakrojonej na niewidzianą wcześniej i później w Polsce skalę. Jak zaznacza Napiórkowski, owa ekshumacja jako wyzwanie logistyczne i moralne miała kilka faz, a w każdej z nich, z różnym nasileniem ze strony nowej władzy wspomaganej przez organy prasowe, zwłaszcza „Głos Ludu”, rozpoznać można wszechobecność języka pochodu. Oprócz oczywistych zagrożeń sanitarnych związanych z możliwością epidemii znajdowane na każdym skwerze płytko wykopane mogiły, nieraz odkryte przez wybuchy bomb, sprawiały, że ludność powracająca do stolicy miała nie tylko problem z identyfikacją swoich bliskich, ale także z szabrem czy wręcz z porywaniem zwłok, co aż nadto potęgowało i tak dojmujące odczucie „końca świata”. Jest to jedna z tych mrocznych historii stolicy, o którym mówi się nie tylko niechętnie, ale także mało konkretnie, bowiem problemy związane z wiarygodnością niektórych źródeł, prywatnymi pochówkami niezarejestrowanymi przez PCK, krążącymi już wtedy „legendami” o porywaniu ciał, błędnymi identyfikacjami oraz pospiesznym masowym chowaniem ciał w obawie przed wybuchem epidemii nie pomagają w miarodajnym oddaniu stanu faktycznego, potęgując tylko wrażenie panującego chaosu.
Logika pochodu, której propagandowa teza windowała znaczenie AL w sierpniowym zrywie, pomniejszając jednocześnie rolę AK, nie przystawała jednak do rzeczywistości jeszcze przed rozpoczęciem na większą skalę pierwszych faz ekshumacji. Jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało, nagie fakty w postaci spotykanych niemal na każdym skwerze powstańczych mogił, na których widniały odznaczenia i przynależność wojskowa, mijanych codziennie przez powracających do stolicy, zadawały kłam propagandowej narracji, ukazując miażdżącą przewagę liczebną wśród ofiar na rzecz AK. Po wznowieniu pierwszej fazy ekshumacji cała procedura zyskała silną centralizację w postaci nadzoru Inspektoratu Sanitarnego, co czyniło możliwość indywidualnego pochówku sprawą wręcz niewykonalną dla pozbawionych środków do życia bliskich ofiar. Jeżeli przypatrzymy się cenom sosnowej trumny i kosztom związanym z indywidualnym grobem, to nie dziwi fakt, że pierwsze nieoficjalne komitety powstańczych środowisk zaczęły niemal naturalnie konsolidować się w formule przeciw- (nie)pamięci i przeczuwanego zagrożenia ze strony nowych władz: zagrożenia politycznego „zawłaszczania zmarłych”.
Zdaniem Napiórkowskiego oficjalna polityka zawłaszczania umarłych w latach powojennych może być ukazana w trzech uzupełniających się polach strategicznych. Pierwszym jest kult bohaterów prawomyślnych, z obowiązkowym tworzeniem panteonu AL mającego być kontrastem dla Armii Krajowej – niepożądanej i wrogiej idei pochodu. Drugie pole to kult niewinnych ofiar, gdzie osią uwagi i upamiętnienia staje się anonimowa ludność cywilna, będąca bierną ofiarą politycznych intryg hrabiego gen. Bora-Komorowskiego, gdzie tytuł „hrabia”, odmieniany w propagandzie przez wszystkie warianty, pomagał uzyskać kontrast względem anonimowych cywili, podkreślając klasowe inklinacje wywołujących Powstanie. Trzecie pole upamiętnienia, które będzie skrzętnie realizowane w latach późniejszych i które na poczet swej misji będzie korzystało z różnych środków perswazji względem środowisk AK-owskich, to próba konsolidacji żołnierzy AK, początkowo wykluczonych całkowicie z glorii chwały, i naginania powstańczej narracji historycznej do potrzeb pochodu, z czym mamy do czynienia szczególnie po okresie tzw. odwilży. Warto odnotować, że dwie ostatnie strategie będą skrzętnie wykorzystywane w oficjalnej doktrynie politycznej aż do agonii PRL-u, zmieniając po drodze tylko rozkładane akcenty.
Jednakże obok politycznej roli, jakiej nabiorą pochówki, narracja pochodu kształtuje drugie wyraźne pęknięcie na linii destabilizowania procesu żałoby. Nie minęły raptem dwa tygodnie od „wyzwolenia” Warszawy, w której pod grubą warstwa śniegu ukrywa się istne morze trupów, aby już ze szpalt „Głosu Ludu” w bojowym tonie krzyczał oficjalny manifest odbudowania stolicy. Jeżeli, jak mówi Napiórkowski, przyjrzymy się tekstom poświęconym odbudowie i tym opisującym „życie” w „wyzwolonej” Warszawie, nie można przeoczyć faktu, że oprócz wybijania się w nich retoryki zwycięstwa życia nad śmiercią i fantasmagoryjnych wyobrażeń o „rosnących nad gruzami nowych ulic” współcześnie czytający podobne artykuły może odnieść wrażenie, jakby niespełna tydzień po wkroczeniu Armii Czerwonej do stolicy natychmiastowo powróciło życie. Co więcej, już 19 stycznia, a więc dzień po defiladzie Armii Czerwonej, rubryka „Kronika wolnej Warszawy” obwieszcza informację o organizacji uroczystej akademii z okazji rocznicy śmierci Lenina. I choć, jak ironicznie podkreśla Napiórkowski, trudno wyobrazić sobie, biorąc pod uwagę okalające morze ruin, aby bijący się o najniższe egzystencjalne warunki przeżycia warszawiacy ochoczo i licznie uczęszczali na podobne akademie, to program produkowania realności, jaki bije z artykułów „Głosu Ludu”, zaczął już pracować. Konflikt pomiędzy opłakiwaniem a odbudową, naturalną potrzebą żałoby a odgórną narracją pochodu, której piewcom nie schodziły z ust frazesy o prymacie jutra nad przeszłością, potrzeb żywych nad potrzebami zmarłych, uosobiony w projektach rychłej odbudowy stolicy, wytyczył kolejne pęknięcie na ścieżce przywracania zmarłym ich właściwego miejsca w podnoszącym się z gruzów świecie.
Władza-opozycja i oficjalny powrót wyklętych – 1944-2014 (2016)
Pojęcia pochodu i konduktu tracą swój abstrakcyjny chłód, będący domeną każdej subtelnej teoretycznej siatki interpretacyjnej, kiedy Napiórkowski wypełnia je w kolejnych rozdziałach tragicznymi losami ofiar. Po miękkich strategiach walki z upamiętnieniem AK przychodzi faza twardych środków represji, gdzie dramaty wyklętych przez władzę AK-owców, zabieranych – jak np. Jan Rudowicz „Anoda” – wprost od wigilijnego stołu na przesłuchanie, z którego już nigdy mieli nie wrócić, dolały oliwy do ognia antysystemowego potencjału mitu Powstania i stały się cementem późniejszej nieufności wobec konsolidacyjnych ofert ze strony władzy. Okres jawnej agresji wobec środowiska AK, gdzie stosowano taktyki wymazywania i dezawuowania ze zbiorowej pamięci i przestrzeni (poprzez anonimowe pogrzeby, kuriozalne procesy, utrudnianie budowy pomników), był niszczący pod względem niedopełnionego etapu żałoby. Co ironiczne, wbrew władzy okres twardych strategii walki z środowiskiem AK stać się miał prawdziwie mitotwórczym dynamitem, po który sięgała przez następne dekady kształtująca się opozycja, na czele z Solidarnością. Nic zatem dziwnego, że wraz z odwilżą i okresem minimalizowania form represji władzy, wyciągającej na odpowiednich warunkach rękę do środowisk AK, nie udało się ostatecznie zdemontować niewygodnych praktyk pamięci nieoficjalnej. Wybór w dylemacie: „razem czy osobno?” nie tylko nie zakopał na długie dekady napięcia tkwiącego na linii pamięć oficjalna-pamięć oddolna nawet w ramach oficjalnej działalności ZBoWiD-u, ale poprzez wskazanie fałszywej alternatywy w postaci iluzorycznego charakteru członu pierwszego ugruntował późniejszą niezgodę wobec strategii kompromisu. Pamięć i związany z nią polityczny monopol na wyobraźnię zbiorową, a więc stawianie pomników, pochówki, umieszczanie tablic, stały się nie tylko towarem oficjalnie – jak słusznie podkreśla autor – reglamentowanym, ale i stałym punktem antyrządowych odniesień.
Ów konflikt dwóch praktyk kultywowania pamięci stał się, jak pisze Napiórkowski, najbardziej widoczny w czterdziestą rocznicę powstańczego zrywu, podczas której wypełniony po brzegi Cmentarz Powązkowski opanowany został całkowicie przez praktyki oddolne. Będąc przyzwyczajonym do współczesnych obchodów rocznicowych, aż trudno wyobrazić sobie, że w owym kilkutysięcznym tłumie, w którym roiło się od haseł odwołujących się do Solidarności, Katynia oraz zabitych w Strajkach, przypominającym antyrządową manifestację, zabrakło jakiegokolwiek oficjalnego przedstawiciela władzy. Opanowywanie pamięci Powstania Warszawskiego przez praktyki oddolne nastąpiło w kontrze do lansowanego przez władze programu obchodów, które, jak potwierdzają zachowane dokumenty, pod koniec lat 70. były stałym oczkiem uwagi, spędzającym sen z powiek Urzędu Bezpieczeństwa. Tych, u których rozlegające się w roku 2012 gwizdy pod pomnikiem Gloria Victis wywoływały oburzenie i którzy tłumaczą, że cmentarz nie jest miejscem na polityczną manifestację, musi dać do myślenia fakt, iż w 1982 roku kilkutysięczny tłum zgromadzony na tej samej nekropolii, zapewne z wykorzystaniem nieporównanie większej skali intonacyjnej, nie dopuścił nawet Kompanii Honorowej Wojska Polskiego pod powstańcze kwatery.
Napiórkowski, opisując w książce krzepnięcie zrębów oddolnej praktyki upamiętniania, jakiej z rocznicy na rocznicę dorabiał się w latach 70. i 80. Cmentarz Powązkowski, stając się jawnym miejscem antysystemowego sprzeciwu wobec (nie)pamięci, nie chce oczywiście tworzyć symetrii pomiędzy władzami PRL-u a obecną klasą polityczną. Autorowi „Powstania umarłych” chodzi o ukazanie kulturowego mechanizmu, jakim rządzą się wydarzenia, w łonie których dwadzieścia trzy lata po upadku komunizmu wobec demokratycznie wybranej władzy stosuje się dalej te same hasła i strategie sprzeciwu. Jeżeli potraktujemy wspomniane gwizdy i politykę zawłaszczania pamięci, na której zbijają kapitał wielkie formacje polityczne, jako stałe fenomeny kulturowe, będziemy w stanie dostrzec, że współcześnie rozbrzmiewające buczenia, oprócz znamion braku finezji i estetyki, stanowią wyraz politycznej dezaprobaty wobec reprezentantów ahistorycznego „modernizmu” i początkowej, prospektywnej fazy transformacji po 1989 roku. Zdaniem Napiórkowskiego tłumaczy to w znacznej mierze, dlaczego po boomie pamięciowym, umownie datowanym na rok 2004, wobec składających wieńce pod pomnikiem Gloria Victis politycznych reprezentantów np. Platformy Obywatelskiej, wśród których nie występowali reprezentanci polityczni PRL-u, stosuje się podobne akty antyrządowych kontestacji, jakie stosowano wobec przedstawicieli minionego ancien régime’u.
Modernizacyjny pęd lat 90., podczas których stale podnosiło się prymat ekonomii (projektów) nad historią (przeszłością), życia (wzrostu gospodarczego) nad upamiętnieniem (śmiercią), modernizacji (przyszłości) nad odtwarzaniem (obchodami), stał się, chcąc nie chcąc, dalekim echem zderzających się wizji pochodu i konduktu, z którymi mieliśmy do czynienia w okresie powojennym. Mówiąc innymi słowami: proces wychodzenia z postkomunizmu oparty został w znacznej mierze – by użyć warsztatu semantycznego Jadwigi Staniszkis – na złamaniu zasady sekwencyjności, która jest budulcem tradycji (Staniszkis 2005). Wraz z wytrącaniem pierwotnego impetu ekonomicznego pod koniec lat 90. modernizm, ukazując niemożliwą do zapełnienia duchową pustkę, dał tym samym jeszcze raz okazję, aby nieodżałowani (zapomniani) zmarli powrócili ze zdwojoną siłą na polityczną scenę. Można powiedzieć za autorem „Powstania umarłych”, że dominująca forma pamięci po 2004 to spojrzenie nacechowane silną retrospekcją, będącą bezpośrednią reakcją na pamięciowe zaniechania wczesnej fazy transformacji, co oznaczałoby, że układ osi podziału polityczno-kulturowego dalej podskórnie biegnie wobec antagonistycznych wizji świata i historii, będąc w istocie zakamuflowanym sporem pomiędzy modernistami a tradycjonalistami.
I trzeba przyznać autorowi „Powstania umarłych” całkowitą rację, zwłaszcza jeżeli porówna się przemówienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego z otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego w 2004 roku z mową prezydenta Andrzeja Dudy wygłoszoną na pogrzebie Danuty Siedzikówny „Inki” i Feliksa Selmanowicza „Zagończyka”. Pomimo iż oba przemówienia dzieli dwanaście lat, charakteryzują się analogicznym kodem rozumienia historii i roli przeszłości, zwłaszcza w przypadku negatywnej oceny ustrojowej transformacji i przypisywaniu jej charakteru zapomnienia (przemilczenia). Słowa prezydenta Andrzeja Dudy, pytającego, jak to się stało, że na pogrzeb „Inki” i „Zagończyka” trzeba było czekać aż dwadzieścia siedem lat, poprzedzone retorycznym zwrotem mającym uwypuklić fasadowy charakter zmiany ustrojowej, są radykalniejszą parafrazą słów Lecha Kaczyńskiego, który mówiąc o długoletnich próbach propagandowej maszynerii wypierania ze świadomości prawdziwego obrazu Powstania, podkreślał zaniechania pamięci po 1989 roku, zwłaszcza w kontekście pięćdziesiątej rocznicy sierpniowego zrywu.
Współczesność – nowa muzeologia i wehikuły czasu uwolnionej pamięci
Na osobny akapit zasługuje ostatnia część książki, traktująca o nowoczesnych praktykach powrotu do przeszłości, a mianowicie nowej formie turystyki powstańczej, znajdującej daleką analogię w znanych z okresu nowożytności arystokratycznych podróżach do miejsc namaszczonych historycznymi wydarzeniami – jak Rzym czy Padwa. Motyw duchowej wędrówki do „czasu świetności” jako zamierzchłego punktu moralnego odniesienia, połączona z realnym przemierzaniem przestrzeni wypełnionej emocjami i fantazmatami podmiotu znajduje zdaniem autora „Powstania umarłych” dorodne podglebie we współczesnych formach przeżywania pamięci Powstania Warszawskiego. Przewodniki powstańcze, cyfrowe retrospekcje zniszczonego miasta, kompozycje muzyczne, komiksy lub albumy fotograficzne posługujące się technikami nakładania oryginalnych monochromatycznych zdjęć z Powstania na współczesną tkankę miejską spełniają rolę wehikułów czasu, pozwalając z różnym natężeniem znieść dokuczliwy dystans przeszłości.
A nie trzeba być wykwalifikowanym przewodnikiem, aby w podobną podróż udać się niemal o własnych siłach. Każdy interesujący się tematyką Powstania Warszawskiego dzięki licznym publikacjom, które otworzyły szeroko drzwi dla wiedzy wcześniej zastrzeżonej dla wspomnień rodzinnych i wąskiej grupki varsavianistów, ma bezpośredni dostęp do zachowanych śladów powstańczych walk, zalegających pod płaszczem zmodernizowanej tkanki Warszawy, która ukrywa wstydliwie własną apokalipsę w beznamiętnych taflach szyb biurowców. W nową kulturę pamięci, w której dominantą jest pobudzanie wrażliwości i działanie na wyobraźnie emocjonalną podmiotu, doskonale wpisało się zdaniem Napiórkowskiego Muzeum Powstania Warszawskiego, którego ekspozycja jawnie przeciwstawia się starej formie muzeologii, będącej, jak pisał Pierre Bourdieu, dystrybucją kontemplatywnej formy estetyki. W – nazwijmy je tak – klasycznym wydaniu muzealnictwa ekspozycja miała odpowiadać kontemplatywnej formie percepcji dzieła, co oznacza w praktyce, że chłodne przestrzenie obszernych sal, odgrywając rolę anonimowego tła, miały za zadanie nie tylko nie przesłonić sobą eksponowanego przedmiotu, ale także w żaden sposób nie wpłynąć na odbiór eksponatu.
Ta „ceremonialna beznamiętność” muzeum, mająca pomóc w utrzymaniu zdystansowanej postawy zwiedzającego, zostaje całkowicie przekroczona w Muzeum Powstania Warszawskiego, które na poczet swej ekspozycji wykorzystuje całą paletę zmysłów. Rację ma Napiórkowski, podkreślając, że eksponaty w Muzeum Powstania, wkomponowane w tętniące odgłosami, światłem i obrazami struktury budynku, bardziej uwiarygodniają całość kompozycji, niż zaświadczają o własnej oryginalności. Ekspozycja z rytmicznie pulsującym w głównej części „sercem Powstania”, wypełniona pogłosem wojennych komunikatów radiowych, poprzeplatanych odgłosami strzałów i powstańczymi pieśniami, bogato korzystająca z obrazów i barw, szeregu pokręteł, stylizowanych aparatów telefonicznych, prasy drukarskiej, radiostacji, a także przeznaczonych do zbierania kartek z powstańczego kalendarium, sprawia, że napotykane eksponaty działają analogicznie do słynnej Proustowskiej magdalenki. Nowa muzeologia, w kanon której doskonale wpisuje się Muzeum Powstania Warszawskiego, jest zatem miejscem panowania nie tyle czystych faktów i faktograficznego opisu, co przestrzenią dominacji pamięci nostalgicznej. W ramach pamięci nostalgicznej umeblowana eksponatami-znakami przestrzeń sensu pobudza nieustannie emocje i wyobraźnię zwiedzającego, budując przez kolejno napotykane obrazy i znaki poczucie bliskości przeszłości. Za władzami tego muzeum możemy powtórzyć, że ekspozycja ma za zadanie wzbudzić poprzez formę odczucie „klimatu tamtych dni”.
Moderniści i tradycjonaliści – współczesny powrót umarłych
Rekonstrukcja pamięci prowadzona przez Napiórkowskiego miękko ląduje w punkcie od którego wyszła, to znaczy w okolicach ostatnich rocznic, gdzie manifestowanie politycznych antypatii w postaci niesławnych okrzyków i gwizdów zdominowało w medialnym dyskursie obchody 1 sierpnia. Pomimo iż główną nicią w narracji autora są teoretyczne modele czasu pochodu i konduktu, nie byłoby uczciwe wobec „Powstania umarłych” nie zająknąć się o szeregu pomniejszych „szkiców” wplecionych w rekonstrukcję pamięci o Powstaniu. Warto w tym kontekście przywołać podejmowane przez Napiórkowskiego analizy wybranych dzieł polskiej kinematografii, opisanie historii przemilczanych depozytariuszy pamięci – jak chociażby ta dotycząca mamy Andrzeja „Morro” i Jana ,,Bonawentury”, pani Jadwigi Romockiej.
Jednakże jak każda monografia także „Powstanie umarłych” ma swoje wady. Niektóre fragmenty, choć jest ich zdecydowana mniejszość, ucierpiały najprawdopodobniej na skutek długiego okresu kompilacji książki, bowiem są ewidentnie niewykorzystaną szansą, co podczas lektury wywołuje wrażenie, jakby autor, przywołując np. figurę spacerowicza, zatrzymał się w pół drogi, nie mogąc w pełni rozwinąć tkwiącego w pomyśle potencjału. Zwłaszcza w części poświęconej zmianie urbanistycznej tkanki Warszawy, z ciekawym ukazaniem Wisły jako granicy frontu i jednocześnie limes oddzielającym dwa odrębne światy czy mającej triumfalnie połączyć „rozbity horyzont” trasy W-Z, mogłyby być obszerniejsze. Jasne pozostaje dla recenzenta, że o wszystkim napisać nie sposób, jednakże wrażenie pospiesznego urwania tematu przestrzeni okazało się podczas lektury w moim przypadku dojmujące. Rzeczą zupełnie marginalną są występujące rzadko i niewpływające na istotę i wartość dzieła literówki, które odnotować należy tylko w imię recenzenckiej „zgryźliwości” – nie wyłączając błędu w dacie roku narodzin Jana Mazurkiewicza „Radosława” (s. 113), co przy kolejnym wydaniu pozostaje sprawą szybkiej korekty.
Reasumując, należy powiedzieć, że książka Napiórkowskiego cenna jest nie tylko dlatego, że autor w sposób finezyjny wykorzystuje wypracowane przez zachodnich filozofów teoretyczne mapy kultury i umiejętnie dekoduje za ich pomocą losy i kondycję współczesnej polskiej pamięci historyczno-społecznej. Niezbitym walorem publikacji pozostaje aktualność podejmowanej przez nią problematyki, która dodrukowuje w obecnym układzie politycznym nowe karty, jednocześnie dobrze wpisując się w topografię zaproponowaną przez Napiórkowskiego. I nie chodziłoby tylko i wyłącznie o masowy powrót w zbiorowej pamięci żołnierzy wyklętych, o czym autor wspomina w epilogu. Warto podkreślić, że niespełna cztery miesiące przed sześćdziesiątą szóstą rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego polskiej historii najnowszej przybyło jeszcze jedno traumatyczne wydarzenie. Mowa oczywiście o katastrofie smoleńskiej.
Do repertuaru starych-nowych praktyk powrotu nieżywych i zawłaszczania umarłych dochodzą próby wpisania najnowszych wydarzeń w rytm oficjalnych państwowych obchodów, z czym mieliśmy do czynienia podczas ostatnich uroczystości rocznicowych m.in. Poznańskiego Czerwca ’56 i Powstania Warszawskiego. Wydaje się to ironicznym echem odbijać mechanizm opisywanej przez Napiórkowskiego walki o pamięć, która w łonie demokracji liberalnej subtelniej rozgrywa semantyczne przesunięcia terminów, próbując poddać reorientacji niewykrystalizowaną jeszcze w stałych formach praktykę pamięci. Semantyczna partyzantka, jaka odbywała się wokół sformułowania „polegli”, jest jednoznacznym dowodem na to, że nieodżałowani zmarli poprzez niedopełniony w odczuciu dużej części społeczeństwa proces żałoby wciąż rozgrywają współczesną polityką, umacniając tym samym spór pomiędzy tradycjonalistami a modernistami. Także i w tym przypadku kilkuletni nieudolny proces politycznej konsolidacji upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej, rozbity między obóz władzy i opozycji, najlepiej oddawały odmienne praktyki upamiętnienia zmarłych i niezgoda ze strony opozycji na oficjalną, państwową formę uroczystości rocznicowych. Problemy, jakie piętrzą się każdorazowo w negocjacjach dotyczących wspólnego pomnika, jego formy, a zwłaszcza lokalizacji, niestety również dobrze wpisują się w teoretyczny schemat walki o pamięć. A problem ów jest wbrew zapewnieniom modernistów istotny i bardzo znaczący dla przyszłości państwa i jakości bycia we wspólnocie, bowiem nierozwiązany poprzez przemilczenie bądź dewaluację reprodukuje antagonizmy, których stara się nie dostrzegać, pozostawiając jednocześnie carte blanche dla kreowania wszelkich uproszczonych siatek interpretacyjnych i teorii spiskowych.
LITERATURA:
Ariès P.: „Człowiek i śmierć”. Warszawa 2011.
Bartoszewski W.: „1859 dni Warszawy”. Kraków 2008.
Bourdieu P.: „Reguły sztuki”. Kraków 2015.
Ciechanowski J.M.: „Powstanie Warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego”. Pułtusk-Warszawa 2009.
Davies N.: „Powstanie ’44”. Kraków 2004.
Grzebalska W.: „Płeć Powstania Warszawskiego”. Warszawa 2013.
Kubiak A.E.: „Inne śmierci. Antropologia umierania i żałoby w później nowoczesności”. Kraków 2014.
Kowal G.: „Anatomia kulturowej legendy”. Kraków 2014.
Marszalec J.: „Ochrona porządku i bezpieczeństwa publicznego w Powstaniu Warszawskim”. Warszawa 1999.
Richie A.: „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”. Warszawa 2015.
Sowa A.L.: „Kto wydał wyrok na miasto? Plany operacyjne ZWZ- AK (1940-1944) i sposoby ich realizacji”. Warszawa 2016.
Staniszkis J.: „Postkomunizm. Próba opisu”. Gdańsk 2005.
Tomasik W.: „Ikona nowoczesności. Kolei w literaturze polskiej”. Toruń 2015.
Marcin Napiórkowski: „Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944-2014”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Warszawa 2016 [seria: Seria Historyczna].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |