Maja Baczyńska, Michał Lorenc,
ZNAKI CZASU
A
A
A
W Święto Niepodległości, 11 listopada 2016 roku, odbyła się premiera nowego dzieła symfonicznego Michała Lorenca - „Przymierze”. Utwór powstał na uroczyste otwarcie Świątyni Opatrzności Bożej i z okazji 1050 rocznicy chrztu Polski.
Maja Baczyńska: Za nami długo oczekiwana premiera Pana nowego utworu symfonicznego „Przymierze”. Co zmieniło się w Pana spojrzeniu na tę kompozycję, porównując czas przed i po koncercie?
Michał Lorenc: Powoli opada napięcie, ponieważ na co dzień nie piszę muzyki koncertowej i kontakt z żywymi muzykami i publicznością jest dla mnie czymś zupełnie wyjątkowym. Muzyka filmowa ma tę przewagę nad koncertową, że jest w pewnym sensie anonimowa, nie konfrontuje się jej z publicznością, ciężar odpowiedzialności spoczywa na całym filmie pojmowanym jako efekt pracy zespołowej. W przypadku dzieła koncertowego ta odpowiedzialność spoczywa na kompozytorze. Dlatego ten pierwszy koncert publiczny w Świątyni Opatrzności Bożej był dla mnie wielkim wydarzeniem i niezapomnianym doświadczeniem. Muszę przyznać, że wykonanie przerosło wszystko, co dotychczas słyszałem na nagraniach w Polsce i w Anglii.
M.B.: Na płycie słyszymy jedną z najlepszych orkiestr symfonicznych na świecie – London Symphony Orchestra pod dyrekcją Lee Reynoldsa, a samych nagrań dokonano w słynnym Abbey Road Studios w Londynie. Jednak nagranie w studiu jest doświadczeniem całkiem innym, niż koncert na żywo.
M.L.: W studiu nagraniowym robi się nieskończoną ilość wersji, poprawek itd., co daje pewien komfort. Na koncercie nie ma już czasu na jakąkolwiek ingerencję.
M.B.: Czy jest szansa, że usłyszymy utwór ponownie?
M.L.: Pamiętam taką anegdotę o Adamie Mickiewiczu, któremu zaproponowano wystawienie „Dziadów w jednym z największych teatrów w Paryżu”. Ponieważ „Dziady” z założenia nie miały być dziełem scenicznym, odpowiedział: „Bardzo dobry pomysł, ale pod warunkiem, że na drugi dzień zburzycie gmach, w którym to wystawicie, by nie zanieczyścić go żadnym innym dźwiękiem”. I ja też mam czasem takie myśli, mimo licznych propozycji zagranicznych, aby ten utwór pozostał w tym miejscu i czasie, w którym był usłyszany po raz pierwszy. Żeby był takim „znakiem czasu”.
M.B.: Dlaczego?
M.L.: Jestem już kimś innym, praca nad tym utworem trwała wiele lat i teraz czas na kolejne. To, co wydarzyło się podczas „Przymierza”, jest dla mnie absolutnie wyjątkowe i niepowtarzalne. Od tego czasu napisałem muzykę do dwóch kolejnych filmów. Premiera stała się paradoksalnie okazją do powrotu ogromnych emocji. Jestem bardzo wdzięczny wykonawcom, że zechcieli wziąć w tym przedsięwzięciu udział.
M.B.: Domyślam się, że stworzenie takiego dzieła jak „Przymierze” mogło być też szczególnym doświadczeniem duchowym.
M.L.: Ale to nie jest utwór sakralny w rozumieniu akademickim. To po prostu pomysł, który mi przedstawiono i któremu nadałem kształt. W pewnym sensie każdy piękny utwór jest „sakralny”, bo stanowi odbicie piękna Istoty Wyższej. Wszelka „stygmatyzacja”, to jest kategoryzowanie, co jest w ścisłym znaczeniu formą sakralną, a co nie jest. Dla mnie to w zasadzie bez znaczenia.
M.B.: Czyli nie szufladkujmy muzyki, nie dopisujmy jej sensów.
M.L.: Na przykład taka „Kantata o kawie” z pozoru nie jest utworem sakralnym, a przecież pozostaje jednocześnie utworem… kosmicznym. Kwestia znaczeń duchowych w muzyce może być bardzo względna.
M.B.: Wspomniał Pan „Kantatę o kawie” Jana Sebastiana Bacha. Jakie jeszcze utwory wiążą się dla Pana z tak szczególnym doświadczeniem piękna?
M.L.: Sam kontakt z muzyką jest nieustającym doświadczeniem piękna. Aczkolwiek żyjemy w czasach, w których dostępność muzyki jest tak ogromna i wręcz natarczywa, iż wystarczy wyjść na zewnątrz, by utonąć we wszechobecnym miejskim hałasie. Tymczasem cisza potrafi być święta, bo to w niej rozbrzmiewa piękno muzyki. W Ewangelii św. Jana jest napisane: „Na początku było Słowo”. Początkiem słowa jest dźwięk. A zatem początkiem wszystkiego jest drganie. Wspominam o tym, bo ostatnio takiego uszanowania dla ciszy doświadczyłem w Pradze.
M.B.: Pracował tam Pan nad swoimi nowymi projektami?
M.L.: Skończyłem niedawno pracę nad superprodukcją europejską z wielkimi gwiazdami „Masaryk”. Aktualnie piszę muzykę do kryminału z Bogusławem Lindą w roli głównej, a wkrótce zaczynam pracę nad serialem Władysława Pasikowskiego, którego akcja dzieje się w latach 30. we Lwowie.
M.B.: Czy zaczynając pisanie muzyki do danego filmu, woli Pan najpierw dogłębnie go poznać?
M.L.: Film jest pewną manifestacją świadomości, kreacją reżyserską, w którą się wchodzi ze swoją wyobraźnią muzyczną. Jedność tego świata stanowi o wspólnym dziele i wówczas ja, jako kompozytor, mogę powiedzieć, że to „nasz” film. Właśnie dlatego film jest tak wspaniałym działaniem, że jest owocem wielu wysiłków, efektem współdziałania wielu talentów.
M.B.: A jak Pan ocenia dzisiejsze kino?
M.L.: Coraz trudniej robić filmy, bo pojawia się pytanie – o czym mają być? Żyjemy w czasach buntu. Buntu przeciwko elitom. Mam wrażenie, że film trochę za tym buntem nie nadąża. I pewnie dlatego reżyserzy często uciekają w swoich dziełach do przeszłości lub do adaptacji powieści. Bo tak trudno nam zdiagnozować ducha współczesności.
M.B.: A czy muzyka powinna się tego wyzwania podejmować?
M.L.: To jest coś tak osobistego i intymnego jak pacierz. Każdy to przeżywa na swój sposób, a zakres słów jest za mały, by móc to za ich pośrednictwem przekazać. Słowa po prostu nie oddają znaczeń i symboli zawartych w przekazie muzycznym. Jednych porusza muzyka Boba Dylana, a drugich Violetty Villas itd. Pogardzanie czyimkolwiek wzruszeniem byłoby tu nie na miejscu.
Maja Baczyńska: Za nami długo oczekiwana premiera Pana nowego utworu symfonicznego „Przymierze”. Co zmieniło się w Pana spojrzeniu na tę kompozycję, porównując czas przed i po koncercie?
Michał Lorenc: Powoli opada napięcie, ponieważ na co dzień nie piszę muzyki koncertowej i kontakt z żywymi muzykami i publicznością jest dla mnie czymś zupełnie wyjątkowym. Muzyka filmowa ma tę przewagę nad koncertową, że jest w pewnym sensie anonimowa, nie konfrontuje się jej z publicznością, ciężar odpowiedzialności spoczywa na całym filmie pojmowanym jako efekt pracy zespołowej. W przypadku dzieła koncertowego ta odpowiedzialność spoczywa na kompozytorze. Dlatego ten pierwszy koncert publiczny w Świątyni Opatrzności Bożej był dla mnie wielkim wydarzeniem i niezapomnianym doświadczeniem. Muszę przyznać, że wykonanie przerosło wszystko, co dotychczas słyszałem na nagraniach w Polsce i w Anglii.
M.B.: Na płycie słyszymy jedną z najlepszych orkiestr symfonicznych na świecie – London Symphony Orchestra pod dyrekcją Lee Reynoldsa, a samych nagrań dokonano w słynnym Abbey Road Studios w Londynie. Jednak nagranie w studiu jest doświadczeniem całkiem innym, niż koncert na żywo.
M.L.: W studiu nagraniowym robi się nieskończoną ilość wersji, poprawek itd., co daje pewien komfort. Na koncercie nie ma już czasu na jakąkolwiek ingerencję.
M.B.: Czy jest szansa, że usłyszymy utwór ponownie?
M.L.: Pamiętam taką anegdotę o Adamie Mickiewiczu, któremu zaproponowano wystawienie „Dziadów w jednym z największych teatrów w Paryżu”. Ponieważ „Dziady” z założenia nie miały być dziełem scenicznym, odpowiedział: „Bardzo dobry pomysł, ale pod warunkiem, że na drugi dzień zburzycie gmach, w którym to wystawicie, by nie zanieczyścić go żadnym innym dźwiękiem”. I ja też mam czasem takie myśli, mimo licznych propozycji zagranicznych, aby ten utwór pozostał w tym miejscu i czasie, w którym był usłyszany po raz pierwszy. Żeby był takim „znakiem czasu”.
M.B.: Dlaczego?
M.L.: Jestem już kimś innym, praca nad tym utworem trwała wiele lat i teraz czas na kolejne. To, co wydarzyło się podczas „Przymierza”, jest dla mnie absolutnie wyjątkowe i niepowtarzalne. Od tego czasu napisałem muzykę do dwóch kolejnych filmów. Premiera stała się paradoksalnie okazją do powrotu ogromnych emocji. Jestem bardzo wdzięczny wykonawcom, że zechcieli wziąć w tym przedsięwzięciu udział.
M.B.: Domyślam się, że stworzenie takiego dzieła jak „Przymierze” mogło być też szczególnym doświadczeniem duchowym.
M.L.: Ale to nie jest utwór sakralny w rozumieniu akademickim. To po prostu pomysł, który mi przedstawiono i któremu nadałem kształt. W pewnym sensie każdy piękny utwór jest „sakralny”, bo stanowi odbicie piękna Istoty Wyższej. Wszelka „stygmatyzacja”, to jest kategoryzowanie, co jest w ścisłym znaczeniu formą sakralną, a co nie jest. Dla mnie to w zasadzie bez znaczenia.
M.B.: Czyli nie szufladkujmy muzyki, nie dopisujmy jej sensów.
M.L.: Na przykład taka „Kantata o kawie” z pozoru nie jest utworem sakralnym, a przecież pozostaje jednocześnie utworem… kosmicznym. Kwestia znaczeń duchowych w muzyce może być bardzo względna.
M.B.: Wspomniał Pan „Kantatę o kawie” Jana Sebastiana Bacha. Jakie jeszcze utwory wiążą się dla Pana z tak szczególnym doświadczeniem piękna?
M.L.: Sam kontakt z muzyką jest nieustającym doświadczeniem piękna. Aczkolwiek żyjemy w czasach, w których dostępność muzyki jest tak ogromna i wręcz natarczywa, iż wystarczy wyjść na zewnątrz, by utonąć we wszechobecnym miejskim hałasie. Tymczasem cisza potrafi być święta, bo to w niej rozbrzmiewa piękno muzyki. W Ewangelii św. Jana jest napisane: „Na początku było Słowo”. Początkiem słowa jest dźwięk. A zatem początkiem wszystkiego jest drganie. Wspominam o tym, bo ostatnio takiego uszanowania dla ciszy doświadczyłem w Pradze.
M.B.: Pracował tam Pan nad swoimi nowymi projektami?
M.L.: Skończyłem niedawno pracę nad superprodukcją europejską z wielkimi gwiazdami „Masaryk”. Aktualnie piszę muzykę do kryminału z Bogusławem Lindą w roli głównej, a wkrótce zaczynam pracę nad serialem Władysława Pasikowskiego, którego akcja dzieje się w latach 30. we Lwowie.
M.B.: Czy zaczynając pisanie muzyki do danego filmu, woli Pan najpierw dogłębnie go poznać?
M.L.: Film jest pewną manifestacją świadomości, kreacją reżyserską, w którą się wchodzi ze swoją wyobraźnią muzyczną. Jedność tego świata stanowi o wspólnym dziele i wówczas ja, jako kompozytor, mogę powiedzieć, że to „nasz” film. Właśnie dlatego film jest tak wspaniałym działaniem, że jest owocem wielu wysiłków, efektem współdziałania wielu talentów.
M.B.: A jak Pan ocenia dzisiejsze kino?
M.L.: Coraz trudniej robić filmy, bo pojawia się pytanie – o czym mają być? Żyjemy w czasach buntu. Buntu przeciwko elitom. Mam wrażenie, że film trochę za tym buntem nie nadąża. I pewnie dlatego reżyserzy często uciekają w swoich dziełach do przeszłości lub do adaptacji powieści. Bo tak trudno nam zdiagnozować ducha współczesności.
M.B.: A czy muzyka powinna się tego wyzwania podejmować?
M.L.: To jest coś tak osobistego i intymnego jak pacierz. Każdy to przeżywa na swój sposób, a zakres słów jest za mały, by móc to za ich pośrednictwem przekazać. Słowa po prostu nie oddają znaczeń i symboli zawartych w przekazie muzycznym. Jednych porusza muzyka Boba Dylana, a drugich Violetty Villas itd. Pogardzanie czyimkolwiek wzruszeniem byłoby tu nie na miejscu.
Fot. Stanisław Leszczyński.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |