HOLOKAUST ZNIEKSZTAŁCONY (AZYL)
A
A
A
Koniec wieku XX i początek XXI można bezsprzecznie nazwać okresem niezwykle płodnym dla kina zajmującego się problematyką Zagłady i dziejami Żydów podczas II wojny światowej. W 1985 roku Claude Lanzmann kończy pracę nad prawie dziesięciogodzinnym, przełomowym dokumentem „Shoah”, w 1993 roku ukazuje się „Lista Schidnlera”, w 2002 „Pianista”, trzy lata później „Lektor”, a po nim, w roku 2008, „Chłopiec w pasiastej piżamie”. Aktualna lista wybitnych filmów o Holokauście jest, rzecz jasna, znacznie dłuższa (wspomnieć należy choćby o zeszłorocznym laureacie Oskara, „Synu Szawła”), a mogła powiększyć się o kolejną pozycję. Wiele wskazywało na to, że „Azyl” w reżyserii Niki Caro również dołączy do grona dzieł uznanych – otrzymał wszak wysoki budżet, zagwarantował sobie doskonałą obsadę głównych ról (zyskujący w ostatnich latach międzynarodową sławę Jessica Chastain i Daniel Brühl), muzykę Harry’ego Gregsona-Williamsa (świetna ścieżka dźwiękowa dla „Marsjanina”) czy zdjęcia Andrija Parekha („Blue Valentine”). Niestety, „Azyl” okazał się amalgamatem filmowych klisz, schematycznych motywów i hollywoodzkich kalek, obrazem zupełnie bezbarwnym.
„Azyl” opowiada historię małżeństwa Jana (Johan Heldenbergh) i Antoniny (Jessica Chastain) Żabińskich, którzy w latach 1928-1950 byli dyrektorami warszawskiego zoo zniszczonego doszczętnie w początkach II wojny światowej. Większość egzotycznych zwierząt zginęła podczas bombardowań, inne były stopniowo wybijane przez okupanta, zaś najcenniejsze okazy trafiły do niemieckich ogrodów zoologicznych zarządzanych przez Lutza Hecka (Daniel Brühl). Żabińscy, wykorzystując puste klatki w opustoszałym zoo, założyli hodowlę świń, które dokarmiali odpadkami z warszawskiego getta. Przy każdym przejeździe wywozili z getta Żydów ukrywanych w dziesiątkach kilogramów resztek, po czym oferowali im schronienie w willi na terenie zoo.
Dzieje Żabińskich mogą być polskiemu czytelnikowi znane zarówno z autobiografii Antoniny Żabińskiej, jak również z wydanej niecałe dziesięć lat temu biografii autorstwa Diane Ackerman (ang. „Zookeeper’s Wife”, pol. „Azyl. Opowieść o Żydach ukrywanych w warszawskim Zoo”), na której zresztą w większości oparty jest film. Przekład tytułu wydaje się raczej nietrafiony, gdyż przenosi ciężar znaczeniowy z formy opowieści – a więc punktu widzenia Antoniny Żabińskiej – na jej treść. Zabieg ten z całą pewnością zostałby przez Caro skrytykowany, gdyż, podobnie jak Ackerman, wyraźnie zależało jej na skonstruowaniu feministycznej perspektywy narracyjnej. Widz ma w zamierzeniu postrzegać większość wydarzeń tak, jak postrzegałaby je Żabińska, a równocześnie towarzyszyć jej w codzienności, na którą składają się nie tylko wojenne doświadczenia, ale też momentami przyziemne obowiązki rodzinne i zawodowe. To jeden z niewielu elementów „Azylu”, które należy docenić.
„Azyl” to film momentami głęboko wzruszający – szczególnie dla odbiorcy polskiego (lub raczej: obeznanego w historii Zagłady). Caro ma wyraźne zalążki daru tworzenia scen sentymentalnych, przepełnionych smutkiem. Świetne, lecz jednocześnie przygnębiające jest chociażby ujęcie pokazujące ostatni marsz Korczaka – subtelne, ciche i dzięki temu właśnie poruszające. Z drugiej jednak strony to jedna z nielicznych chwil, w których Caro wykazuje się finezją i stonowaniem. Większość scen mających za zadanie odwołać się do wrażliwości widza budowana jest za pomocą nieznośnego patosu lub filmowych banałów, które wymieniać można właściwie w nieskończoność: to na przykład do bólu sielankowy początek (Chastain jadąca na rowerze w promieniach słońca i w towarzystwie „mówiących” do niej zwierząt) czy melodramatyczne, przewidywalne zakończenie; to sekwencja napisów dopowiadających ostatnie sceny; symbol białej wstążki upadającej na ziemię; schemat stereotypowego, pozytywnego bohatera otrzymującego niesłuszną naganę; to również przydługa rozmowa (a w zasadzie monolog) Antoniny Żabińskiej z żydowską dziewczynką, pierwszym „gościem” w ich domu. Pierwiastki te, akceptowalne wyłącznie w filmie nastawionym na komercyjny zysk, w zderzeniu choćby z dojrzałością obrazowania „Pianisty” stawiają „Azyl” w jeszcze gorszym świetle – to, co można bez przeszkód przyjąć w dziele istniejącym poza rzeczywistością kulturową, w zestawieniu z innymi staje się zupełnie niestrawne. Wyważenie filmu Romana Polańskiego sprawia, że „Pianista” pozostaje w pamięci jako doświadczenie zapisane trwale, film Niki Caro natomiast, wskutek swojej sztampowości, chce się zapomnieć właściwie od razu po zakończeniu seansu.
Do powyższego skłania jeszcze jeden czynnik – „Azyl” jest utworem nazbyt powierzchownym. Dzieje II wojny światowej (a właściwie wojenna historia Warszawy) stają się w realizacji wyobrażenia Angeli Workman (scenarzystki filmu) jedynie kilkoma migawkami, które widzowi trudno połączyć w spójną całość. „Azyl” ogląda się przez to jak swego rodzaju wybiórcze kalendarium, a odbiorcy pozostaje tylko domyślać się szczegółów fabuły między kolejnymi przeskokami do wydarzeń „kluczowych”. Ale i te, wyróżnione przez scenarzystkę, zostają czasem potraktowane marginalnie, są niepotrzebnie skracane i wyretuszowane. Ukazanie likwidacji warszawskiego getta zajmuje, dla przykładu, co najwyżej trzydzieści sekund czasu ekranowego, a walk odbywających się podczas powstania warszawskiego nie więcej niż minutę. To przecież epizody, których zdystansowane oraz, przede wszystkim, szczegółowe zobrazowanie mogłoby napędzać film, nadawać mu dramaturgii i, równocześnie, intensyfikować jego odbiór. I nie tyle jest tu istotny sam czas trwania seansu (doskonały „Lektor” trwa przecież dokładnie tyle samo, co „Azyl”, a „Pianista” jest dłuższy ledwie o pół godziny), co niewytłumaczalna pobieżność w kompozycyjnych aspektach scenariusza. Skrótowość „Azylu” jest zresztą przyczyną również innych jego mankamentów.
Postacie stworzone przez Workman, nierozwijane przez całość filmu, w konsekwencji muszą zostać odebrane jako jednowymiarowe. Każda z nich ma w „Azylu” określoną funkcję do spełnienia – Jan Żabiński to moralny i twardy realista, narzędzie w rękach łagodnej i ponadprzeciętnie dobrej żony; ich syn Ryszard służy właściwie wyłącznie jako punkt istotny dla kulminacji fabuły w zakończeniu; Jerzyk odgrywa rolę zoologicznego „anioła stróża”; Heck jest natomiast uosobieniem bezrozumnego, naiwnego zła. Podobne stereotypy przypisać można każdemu z bohaterów. Brakuje zatem w „Azylu” etycznej niejednoznaczności – w filmie Niki Caro jest się albo człowiekiem nieskazitelnie dobrym, albo niegodziwym; na półśrodki nie ma ani miejsca, ani czasu. Z powodu przeciętnie napisanych postaci Jessica Chastain, znana ze świetnych ról w „Interstellar” czy „Służących”, tutaj podporządkowuje się scenariuszowym założeniom i nie wychodzi poza jedną, nużąco poprawną postawę. Jej postać jest skądinąd jednym z najbardzej bolesnych rozczarowań, szczególnie po rewelacyjnej roli w „Miss Sloane”.
Biorąc wszystko to pod uwagę, zaskakuje fakt, iż „Azyl” wypełniony jest po brzegi wątkami, które można uznać wyłącznie za niepotrzebne – mowa o konfrontacji Hecka z Rysiem Żabińskim, która, jak okazuje się na końcu filmu, dla przebiegu fabuły nie ma praktycznie żadnego znaczenia (!); o scenie sprzeczki Jana z Antoniną, która stwarza przecież ogromny potencjał do rozwoju postaci, lecz, podobnie jak poprzednia, jest niewykorzystana; mowa również o naiwnie symbolicznych wątkach rozpładzania bizonów, zestrzelenia przez Hecka bielika amerykańskiego czy też nawet odnalezienia konspiracyjnej drukarni fałszywych dowodów dla żydowskich uciekinierów (finalnie również bez żadnych konsekwencji dla któregokolwiek z bohaterów).
Największą udręką podczas seansu „Azylu” jest jednak groteskowa i sztuczna stylizacja językowa, którą posługują się aktorzy. Jest ona, rzecz jasna, wytłumaczalna w przypadku czeskich odtwórców ról (tej narodowości jest większość statystów i bohaterów pobocznych), dla których angielski nie jest językiem natywnym, trudno jednak zrozumieć, czemu Chastain zmuszono do posługiwania się wschodnioeuropejskim akcentem. Jeśli twórcom filmu zależało na lingwistycznej wiarygodności, należało do ról Polaków zaangażować polskich aktorów, a do ról Niemców – niemieckich (Brühl, ironicznie, nie wypowiada w „Azylu” ani jednej kwestii po niemiecku). Zabieg „akcentyzacji” języka jest tu jeszcze bardziej drażniący niż Michael Fassbender nieudolnie mówiący po polsku w najnowszej odsłonie serii „X-men” – tam ów zabieg odbierany jest jako komiczny wyłącznie przez jedną grupę odbiorców, Chastain natomiast staje się natychmiast nieautentyczna właściwie dla wszystkich widzów.
Co gorsza, nierzeczywiste jest obrazowanie w „Azylu” wojennej rzeczywistości. Warszawa w ujęciach Parekha jest miejscami nieskazitelnie czysta i zadbana, podobnie zresztą jak warszawskie getto. Żabiński, wjeżdżając do niego, zauważa od czasu do czasu leżące na ziemi ciała Żydów, w ujęciach przedstawiono je jednak nieostro, przez co zwłoki przypominają co najwyżej leżące na ulicy sterty ubrań. Budynki, choć pozornie zrujnowane, są właściwie czyste. O biedzie bohaterowie tylko mówią i są zmuszeni pozostawić tę wizję wyobraźni widza, gdyż „Azyl” nie jest w stanie przedstawić jej za pomocą obrazów. Nawet scena egzekucji dwóch Żydówek odegrana jest sztucznie – tak, by nie ukazywać naturalnie towarzyszącej jej brutalności. Decyzje, spowodowane zapewne próbą dostosowania filmu do niższej grupy wiekowej (a tym samym znaczącego powiększenia kręgu odbiorców), w negatywny sposób odbijają się na artystycznym wydźwięku realizacji. Niepokoi również fakt, że przez dwie godziny trwania „Azylu” ani razu nie padają słowa „Holokaust” czy „Zagłada”. Żydów się nie „eksterminuje” czy „morduje”, ale co najwyżej „zabija”. Niedopowiedziane jest również to, czemu Żydzi wsiadają do pociągów, nie wiadomo, dokąd jadą i co czeka ich na końcu drogi. Taka autocenzura – lub raczej pojęciowa eufemizacja – wydaje się niepotrzebna i, co więcej, zubaża jeszcze bardziej historyczny odbiór filmu. Wydaje się, że aby dowiedzieć się czegoś o Zagładzie, zrozumieć ją, najpierw trzeba w ogóle umieć ją nazwać, czego w filmie skrzętnie się unika, nawet w napisach końcowych, objaśniających dalsze losy bohaterów.
„Azyl”, co należy stwierdzić z ogromną przykrością i nieodpartym uczuciem rozczarowania, funkcjonować może wyłącznie jako momentami wzruszający blockbuster. Nie jest jednak filmem ani dobrym, ani nawet użytecznym i uznawanie go za poważny głos we wciąż problematycznej dyskusji nad Holokaustem byłoby z całą pewnością ogromną pomyłką. Tym bardziej warto wierzyć, że kolejne filmy oscylujące wokół tej tematyki będą upodabniać się raczej do dzieł takich, jak „Syn Szawła”; dzieł, które ze względu na swoją oryginalność i nowatorskie ujęcie będą rozszerzać nie tylko perspektywy badawcze oraz interpretacyjne, ale również granice sztuki.
„Azyl” opowiada historię małżeństwa Jana (Johan Heldenbergh) i Antoniny (Jessica Chastain) Żabińskich, którzy w latach 1928-1950 byli dyrektorami warszawskiego zoo zniszczonego doszczętnie w początkach II wojny światowej. Większość egzotycznych zwierząt zginęła podczas bombardowań, inne były stopniowo wybijane przez okupanta, zaś najcenniejsze okazy trafiły do niemieckich ogrodów zoologicznych zarządzanych przez Lutza Hecka (Daniel Brühl). Żabińscy, wykorzystując puste klatki w opustoszałym zoo, założyli hodowlę świń, które dokarmiali odpadkami z warszawskiego getta. Przy każdym przejeździe wywozili z getta Żydów ukrywanych w dziesiątkach kilogramów resztek, po czym oferowali im schronienie w willi na terenie zoo.
Dzieje Żabińskich mogą być polskiemu czytelnikowi znane zarówno z autobiografii Antoniny Żabińskiej, jak również z wydanej niecałe dziesięć lat temu biografii autorstwa Diane Ackerman (ang. „Zookeeper’s Wife”, pol. „Azyl. Opowieść o Żydach ukrywanych w warszawskim Zoo”), na której zresztą w większości oparty jest film. Przekład tytułu wydaje się raczej nietrafiony, gdyż przenosi ciężar znaczeniowy z formy opowieści – a więc punktu widzenia Antoniny Żabińskiej – na jej treść. Zabieg ten z całą pewnością zostałby przez Caro skrytykowany, gdyż, podobnie jak Ackerman, wyraźnie zależało jej na skonstruowaniu feministycznej perspektywy narracyjnej. Widz ma w zamierzeniu postrzegać większość wydarzeń tak, jak postrzegałaby je Żabińska, a równocześnie towarzyszyć jej w codzienności, na którą składają się nie tylko wojenne doświadczenia, ale też momentami przyziemne obowiązki rodzinne i zawodowe. To jeden z niewielu elementów „Azylu”, które należy docenić.
„Azyl” to film momentami głęboko wzruszający – szczególnie dla odbiorcy polskiego (lub raczej: obeznanego w historii Zagłady). Caro ma wyraźne zalążki daru tworzenia scen sentymentalnych, przepełnionych smutkiem. Świetne, lecz jednocześnie przygnębiające jest chociażby ujęcie pokazujące ostatni marsz Korczaka – subtelne, ciche i dzięki temu właśnie poruszające. Z drugiej jednak strony to jedna z nielicznych chwil, w których Caro wykazuje się finezją i stonowaniem. Większość scen mających za zadanie odwołać się do wrażliwości widza budowana jest za pomocą nieznośnego patosu lub filmowych banałów, które wymieniać można właściwie w nieskończoność: to na przykład do bólu sielankowy początek (Chastain jadąca na rowerze w promieniach słońca i w towarzystwie „mówiących” do niej zwierząt) czy melodramatyczne, przewidywalne zakończenie; to sekwencja napisów dopowiadających ostatnie sceny; symbol białej wstążki upadającej na ziemię; schemat stereotypowego, pozytywnego bohatera otrzymującego niesłuszną naganę; to również przydługa rozmowa (a w zasadzie monolog) Antoniny Żabińskiej z żydowską dziewczynką, pierwszym „gościem” w ich domu. Pierwiastki te, akceptowalne wyłącznie w filmie nastawionym na komercyjny zysk, w zderzeniu choćby z dojrzałością obrazowania „Pianisty” stawiają „Azyl” w jeszcze gorszym świetle – to, co można bez przeszkód przyjąć w dziele istniejącym poza rzeczywistością kulturową, w zestawieniu z innymi staje się zupełnie niestrawne. Wyważenie filmu Romana Polańskiego sprawia, że „Pianista” pozostaje w pamięci jako doświadczenie zapisane trwale, film Niki Caro natomiast, wskutek swojej sztampowości, chce się zapomnieć właściwie od razu po zakończeniu seansu.
Do powyższego skłania jeszcze jeden czynnik – „Azyl” jest utworem nazbyt powierzchownym. Dzieje II wojny światowej (a właściwie wojenna historia Warszawy) stają się w realizacji wyobrażenia Angeli Workman (scenarzystki filmu) jedynie kilkoma migawkami, które widzowi trudno połączyć w spójną całość. „Azyl” ogląda się przez to jak swego rodzaju wybiórcze kalendarium, a odbiorcy pozostaje tylko domyślać się szczegółów fabuły między kolejnymi przeskokami do wydarzeń „kluczowych”. Ale i te, wyróżnione przez scenarzystkę, zostają czasem potraktowane marginalnie, są niepotrzebnie skracane i wyretuszowane. Ukazanie likwidacji warszawskiego getta zajmuje, dla przykładu, co najwyżej trzydzieści sekund czasu ekranowego, a walk odbywających się podczas powstania warszawskiego nie więcej niż minutę. To przecież epizody, których zdystansowane oraz, przede wszystkim, szczegółowe zobrazowanie mogłoby napędzać film, nadawać mu dramaturgii i, równocześnie, intensyfikować jego odbiór. I nie tyle jest tu istotny sam czas trwania seansu (doskonały „Lektor” trwa przecież dokładnie tyle samo, co „Azyl”, a „Pianista” jest dłuższy ledwie o pół godziny), co niewytłumaczalna pobieżność w kompozycyjnych aspektach scenariusza. Skrótowość „Azylu” jest zresztą przyczyną również innych jego mankamentów.
Postacie stworzone przez Workman, nierozwijane przez całość filmu, w konsekwencji muszą zostać odebrane jako jednowymiarowe. Każda z nich ma w „Azylu” określoną funkcję do spełnienia – Jan Żabiński to moralny i twardy realista, narzędzie w rękach łagodnej i ponadprzeciętnie dobrej żony; ich syn Ryszard służy właściwie wyłącznie jako punkt istotny dla kulminacji fabuły w zakończeniu; Jerzyk odgrywa rolę zoologicznego „anioła stróża”; Heck jest natomiast uosobieniem bezrozumnego, naiwnego zła. Podobne stereotypy przypisać można każdemu z bohaterów. Brakuje zatem w „Azylu” etycznej niejednoznaczności – w filmie Niki Caro jest się albo człowiekiem nieskazitelnie dobrym, albo niegodziwym; na półśrodki nie ma ani miejsca, ani czasu. Z powodu przeciętnie napisanych postaci Jessica Chastain, znana ze świetnych ról w „Interstellar” czy „Służących”, tutaj podporządkowuje się scenariuszowym założeniom i nie wychodzi poza jedną, nużąco poprawną postawę. Jej postać jest skądinąd jednym z najbardzej bolesnych rozczarowań, szczególnie po rewelacyjnej roli w „Miss Sloane”.
Biorąc wszystko to pod uwagę, zaskakuje fakt, iż „Azyl” wypełniony jest po brzegi wątkami, które można uznać wyłącznie za niepotrzebne – mowa o konfrontacji Hecka z Rysiem Żabińskim, która, jak okazuje się na końcu filmu, dla przebiegu fabuły nie ma praktycznie żadnego znaczenia (!); o scenie sprzeczki Jana z Antoniną, która stwarza przecież ogromny potencjał do rozwoju postaci, lecz, podobnie jak poprzednia, jest niewykorzystana; mowa również o naiwnie symbolicznych wątkach rozpładzania bizonów, zestrzelenia przez Hecka bielika amerykańskiego czy też nawet odnalezienia konspiracyjnej drukarni fałszywych dowodów dla żydowskich uciekinierów (finalnie również bez żadnych konsekwencji dla któregokolwiek z bohaterów).
Największą udręką podczas seansu „Azylu” jest jednak groteskowa i sztuczna stylizacja językowa, którą posługują się aktorzy. Jest ona, rzecz jasna, wytłumaczalna w przypadku czeskich odtwórców ról (tej narodowości jest większość statystów i bohaterów pobocznych), dla których angielski nie jest językiem natywnym, trudno jednak zrozumieć, czemu Chastain zmuszono do posługiwania się wschodnioeuropejskim akcentem. Jeśli twórcom filmu zależało na lingwistycznej wiarygodności, należało do ról Polaków zaangażować polskich aktorów, a do ról Niemców – niemieckich (Brühl, ironicznie, nie wypowiada w „Azylu” ani jednej kwestii po niemiecku). Zabieg „akcentyzacji” języka jest tu jeszcze bardziej drażniący niż Michael Fassbender nieudolnie mówiący po polsku w najnowszej odsłonie serii „X-men” – tam ów zabieg odbierany jest jako komiczny wyłącznie przez jedną grupę odbiorców, Chastain natomiast staje się natychmiast nieautentyczna właściwie dla wszystkich widzów.
Co gorsza, nierzeczywiste jest obrazowanie w „Azylu” wojennej rzeczywistości. Warszawa w ujęciach Parekha jest miejscami nieskazitelnie czysta i zadbana, podobnie zresztą jak warszawskie getto. Żabiński, wjeżdżając do niego, zauważa od czasu do czasu leżące na ziemi ciała Żydów, w ujęciach przedstawiono je jednak nieostro, przez co zwłoki przypominają co najwyżej leżące na ulicy sterty ubrań. Budynki, choć pozornie zrujnowane, są właściwie czyste. O biedzie bohaterowie tylko mówią i są zmuszeni pozostawić tę wizję wyobraźni widza, gdyż „Azyl” nie jest w stanie przedstawić jej za pomocą obrazów. Nawet scena egzekucji dwóch Żydówek odegrana jest sztucznie – tak, by nie ukazywać naturalnie towarzyszącej jej brutalności. Decyzje, spowodowane zapewne próbą dostosowania filmu do niższej grupy wiekowej (a tym samym znaczącego powiększenia kręgu odbiorców), w negatywny sposób odbijają się na artystycznym wydźwięku realizacji. Niepokoi również fakt, że przez dwie godziny trwania „Azylu” ani razu nie padają słowa „Holokaust” czy „Zagłada”. Żydów się nie „eksterminuje” czy „morduje”, ale co najwyżej „zabija”. Niedopowiedziane jest również to, czemu Żydzi wsiadają do pociągów, nie wiadomo, dokąd jadą i co czeka ich na końcu drogi. Taka autocenzura – lub raczej pojęciowa eufemizacja – wydaje się niepotrzebna i, co więcej, zubaża jeszcze bardziej historyczny odbiór filmu. Wydaje się, że aby dowiedzieć się czegoś o Zagładzie, zrozumieć ją, najpierw trzeba w ogóle umieć ją nazwać, czego w filmie skrzętnie się unika, nawet w napisach końcowych, objaśniających dalsze losy bohaterów.
„Azyl”, co należy stwierdzić z ogromną przykrością i nieodpartym uczuciem rozczarowania, funkcjonować może wyłącznie jako momentami wzruszający blockbuster. Nie jest jednak filmem ani dobrym, ani nawet użytecznym i uznawanie go za poważny głos we wciąż problematycznej dyskusji nad Holokaustem byłoby z całą pewnością ogromną pomyłką. Tym bardziej warto wierzyć, że kolejne filmy oscylujące wokół tej tematyki będą upodabniać się raczej do dzieł takich, jak „Syn Szawła”; dzieł, które ze względu na swoją oryginalność i nowatorskie ujęcie będą rozszerzać nie tylko perspektywy badawcze oraz interpretacyjne, ale również granice sztuki.
„Azyl” („Zookeeper's Wife”). Reżyseria: Niki Caro. Scenariusz: Angela Workman. Zdjęcia: Andrij Parekh. Obsada: Jessica Chastain, Daniel Brühl, Johan Heldenbergh i in. Produkcja: USA 2017, 126 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |