ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (321) / 2017

Aneta Kamińska, Kateryna Kałytko,

WIERSZE

A A A
***

Była młoda, a przynajmniej młodsza od niego,

(przez rok zdąży się zestarzeć i ze trzy skóry zmienić),

na nadgarstku zawiązała mu czerwoną nitkę,

żeby nie zabili i długo potem biegła za nim przez plac.

Wypłynęły oczy deszczy nadziane na wieże z kogucikami,

długo zima trwała, wszystkie noże połamały się o plecy.

On prał bieliznę pośród pola, używając ługu,

nitka czerwona postrzępiła się i wyblakła,

ale nie straciła uporu włókna.

Ile wszystkiego wyrasta z uporu, ile światła znajduje źródła.

Cichymi świadkami pozostaną wszyscy nieodnalezieni,

będzie herb rodzinny z rozbitej twarzy.

Nitka kiedyś była czerwona, a ona – młoda.

Ulewa wtedy wisiała nad placem jak wielki srebrny szloch.

On żyje, jak nurkuje. I zawsze pod wodą

widzi, jak bili, żeby serce z niego wypadło.



***

Wraca, mówiąc: tam taka mgła na drodze,

daj, z włosów wyczeszę mokry piasek, niemożliwe, żebyś nie poznała:

o tu, o tu jest, ta brodawka między brwiami,

na powitanie wspinałaś się na palce i całowałaś ją.

Wiatr stuka klamką u bramy, zżera metal korozja

i ty znowu stałaś pół nocy sama nad kanałem,

pachniesz mułem, rusałeczko, i jakby coś się rozerwało,

wybuchło jednocześnie w sercu i w głowie.

Nie mów, że moja twarz to ciemny staw, w którym utopił się klucz,

nie mów, że to oparzenie to ostatni brzeg, jestem wodą, jestem twoim mężem,

nie umiem się zatrzymywać, granice przesuwają się niewidzialne –

czy to srebrna nitka, czy wystające jelita, czy wilgotny ślad pocałunku.

Jest tu nas kilku przyjaciół, sam im pełne szklanki naleję,

trzeba im wracać jeszcze dalej, zaglądać w rodzinne okna,

chciałbym, żebyś uchyliła ogień i za drzwiami zrobiła wydech –

jestem wodą, z marcową powodzią przyjdę na przybrzeżne łąki.

Przebija się światło poranne, w trzcinach pokrzykuje czapla,

dzieci śpią, opatulone w tatowe za duże piżamy,

usycha po trochu dziadkowa grusza, ten gęsty nad bramą wiciokrzew,

wykwitają mi na ramionach piegi, jeden po drugim.

I taka na drodze mgła. Dobre siostry twojego smutku

przyjdą boso, jak dzieci się obudzą. Ale nie mów, że żal mnie

i o tym, jak mnie zastrzelono, nigdy nie mów im.

Niech żyją nad wodą, niech wierzą

w co chcą.



***

I czy staje się z małymi coś naprawdę wielkiego?

Poskrzypują pod nogami deski wiedzy przegniłe.

Teraz wiesz na przykład, jak w czasach wojny

w domostwach skulonych pulsują światłem choinki,

jak wiatr zmartwiały z polnych zgliszczy

przesuwa bajpasem między ściankami aorty,

jak Kacper, Melchior, Baltazar

śpieszą w karetce z przestrzelonym reflektorem,

jak ze współczucia dla jeńców osobliwe gęste lasy rosną

i potem kładą się warstwą torfu na ciemną duszę.

Światło – szczenię drapliwe – skomle koło poduszki,

światło delikatne i śnieżne, śnieg twarz ostudzi

i uwieczni, jak te twarze zmieniają się w ikony,

wrzynają się pod serce ziemi.

Do wiosny

cho

by ciepła nie było, żeby leżała ta płaszczenica.

Czy wszystkiego, co się stało, wystarczy dla czegoś naprawdę wielkiego,

czy po prostu z bólu wyrośnie wielkie drzewo – tu,

żeby krwawić owocami, stukać po nocy w okna mieszkań?

Skąd u ciebie, kochany, ten księżycowy blask skóry?

Trochę głodu, rozpaczy i mleka, i rtęci.



Przełożyła Aneta Kamińska

Fot. Anna Wowczenko