
Aneta Kamińska, Kateryna Kałytko,
WIERSZE
A
A
A
***
Była młoda, a przynajmniej młodsza od niego,
(przez rok zdąży się zestarzeć i ze trzy skóry zmienić),
na nadgarstku zawiązała mu czerwoną nitkę,
żeby nie zabili i długo potem biegła za nim przez plac.
Wypłynęły oczy deszczy nadziane na wieże z kogucikami,
długo zima trwała, wszystkie noże połamały się o plecy.
On prał bieliznę pośród pola, używając ługu,
nitka czerwona postrzępiła się i wyblakła,
ale nie straciła uporu włókna.
Ile wszystkiego wyrasta z uporu, ile światła znajduje źródła.
Cichymi świadkami pozostaną wszyscy nieodnalezieni,
będzie herb rodzinny z rozbitej twarzy.
Nitka kiedyś była czerwona, a ona – młoda.
Ulewa wtedy wisiała nad placem jak wielki srebrny szloch.
On żyje, jak nurkuje. I zawsze pod wodą
widzi, jak bili, żeby serce z niego wypadło.
***
Wraca, mówiąc: tam taka mgła na drodze,
daj, z włosów wyczeszę mokry piasek, niemożliwe, żebyś nie poznała:
o tu, o tu jest, ta brodawka między brwiami,
na powitanie wspinałaś się na palce i całowałaś ją.
Wiatr stuka klamką u bramy, zżera metal korozja
i ty znowu stałaś pół nocy sama nad kanałem,
pachniesz mułem, rusałeczko, i jakby coś się rozerwało,
wybuchło jednocześnie w sercu i w głowie.
Nie mów, że moja twarz to ciemny staw, w którym utopił się klucz,
nie mów, że to oparzenie to ostatni brzeg, jestem wodą, jestem twoim mężem,
nie umiem się zatrzymywać, granice przesuwają się niewidzialne –
czy to srebrna nitka, czy wystające jelita, czy wilgotny ślad pocałunku.
Jest tu nas kilku przyjaciół, sam im pełne szklanki naleję,
trzeba im wracać jeszcze dalej, zaglądać w rodzinne okna,
chciałbym, żebyś uchyliła ogień i za drzwiami zrobiła wydech –
jestem wodą, z marcową powodzią przyjdę na przybrzeżne łąki.
Przebija się światło poranne, w trzcinach pokrzykuje czapla,
dzieci śpią, opatulone w tatowe za duże piżamy,
usycha po trochu dziadkowa grusza, ten gęsty nad bramą wiciokrzew,
wykwitają mi na ramionach piegi, jeden po drugim.
I taka na drodze mgła. Dobre siostry twojego smutku
przyjdą boso, jak dzieci się obudzą. Ale nie mów, że żal mnie
i o tym, jak mnie zastrzelono, nigdy nie mów im.
Niech żyją nad wodą, niech wierzą
w co chcą.
***
I czy staje się z małymi coś naprawdę wielkiego?
Poskrzypują pod nogami deski wiedzy przegniłe.
Teraz wiesz na przykład, jak w czasach wojny
w domostwach skulonych pulsują światłem choinki,
jak wiatr zmartwiały z polnych zgliszczy
przesuwa bajpasem między ściankami aorty,
jak Kacper, Melchior, Baltazar
śpieszą w karetce z przestrzelonym reflektorem,
jak ze współczucia dla jeńców osobliwe gęste lasy rosną
i potem kładą się warstwą torfu na ciemną duszę.
Światło – szczenię drapliwe – skomle koło poduszki,
światło delikatne i śnieżne, śnieg twarz ostudzi
i uwieczni, jak te twarze zmieniają się w ikony,
wrzynają się pod serce ziemi.
Do wiosny
cho
by ciepła nie było, żeby leżała ta płaszczenica.
Czy wszystkiego, co się stało, wystarczy dla czegoś naprawdę wielkiego,
czy po prostu z bólu wyrośnie wielkie drzewo – tu,
żeby krwawić owocami, stukać po nocy w okna mieszkań?
Skąd u ciebie, kochany, ten księżycowy blask skóry?
Trochę głodu, rozpaczy i mleka, i rtęci.
Przełożyła Aneta Kamińska
Fot. Anna Wowczenko
Była młoda, a przynajmniej młodsza od niego,
(przez rok zdąży się zestarzeć i ze trzy skóry zmienić),
na nadgarstku zawiązała mu czerwoną nitkę,
żeby nie zabili i długo potem biegła za nim przez plac.
Wypłynęły oczy deszczy nadziane na wieże z kogucikami,
długo zima trwała, wszystkie noże połamały się o plecy.
On prał bieliznę pośród pola, używając ługu,
nitka czerwona postrzępiła się i wyblakła,
ale nie straciła uporu włókna.
Ile wszystkiego wyrasta z uporu, ile światła znajduje źródła.
Cichymi świadkami pozostaną wszyscy nieodnalezieni,
będzie herb rodzinny z rozbitej twarzy.
Nitka kiedyś była czerwona, a ona – młoda.
Ulewa wtedy wisiała nad placem jak wielki srebrny szloch.
On żyje, jak nurkuje. I zawsze pod wodą
widzi, jak bili, żeby serce z niego wypadło.
***
Wraca, mówiąc: tam taka mgła na drodze,
daj, z włosów wyczeszę mokry piasek, niemożliwe, żebyś nie poznała:
o tu, o tu jest, ta brodawka między brwiami,
na powitanie wspinałaś się na palce i całowałaś ją.
Wiatr stuka klamką u bramy, zżera metal korozja
i ty znowu stałaś pół nocy sama nad kanałem,
pachniesz mułem, rusałeczko, i jakby coś się rozerwało,
wybuchło jednocześnie w sercu i w głowie.
Nie mów, że moja twarz to ciemny staw, w którym utopił się klucz,
nie mów, że to oparzenie to ostatni brzeg, jestem wodą, jestem twoim mężem,
nie umiem się zatrzymywać, granice przesuwają się niewidzialne –
czy to srebrna nitka, czy wystające jelita, czy wilgotny ślad pocałunku.
Jest tu nas kilku przyjaciół, sam im pełne szklanki naleję,
trzeba im wracać jeszcze dalej, zaglądać w rodzinne okna,
chciałbym, żebyś uchyliła ogień i za drzwiami zrobiła wydech –
jestem wodą, z marcową powodzią przyjdę na przybrzeżne łąki.
Przebija się światło poranne, w trzcinach pokrzykuje czapla,
dzieci śpią, opatulone w tatowe za duże piżamy,
usycha po trochu dziadkowa grusza, ten gęsty nad bramą wiciokrzew,
wykwitają mi na ramionach piegi, jeden po drugim.
I taka na drodze mgła. Dobre siostry twojego smutku
przyjdą boso, jak dzieci się obudzą. Ale nie mów, że żal mnie
i o tym, jak mnie zastrzelono, nigdy nie mów im.
Niech żyją nad wodą, niech wierzą
w co chcą.
***
I czy staje się z małymi coś naprawdę wielkiego?
Poskrzypują pod nogami deski wiedzy przegniłe.
Teraz wiesz na przykład, jak w czasach wojny
w domostwach skulonych pulsują światłem choinki,
jak wiatr zmartwiały z polnych zgliszczy
przesuwa bajpasem między ściankami aorty,
jak Kacper, Melchior, Baltazar
śpieszą w karetce z przestrzelonym reflektorem,
jak ze współczucia dla jeńców osobliwe gęste lasy rosną
i potem kładą się warstwą torfu na ciemną duszę.
Światło – szczenię drapliwe – skomle koło poduszki,
światło delikatne i śnieżne, śnieg twarz ostudzi
i uwieczni, jak te twarze zmieniają się w ikony,
wrzynają się pod serce ziemi.
Do wiosny
cho
by ciepła nie było, żeby leżała ta płaszczenica.
Czy wszystkiego, co się stało, wystarczy dla czegoś naprawdę wielkiego,
czy po prostu z bólu wyrośnie wielkie drzewo – tu,
żeby krwawić owocami, stukać po nocy w okna mieszkań?
Skąd u ciebie, kochany, ten księżycowy blask skóry?
Trochę głodu, rozpaczy i mleka, i rtęci.
Przełożyła Aneta Kamińska
Fot. Anna Wowczenko
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |