
Aneta Kamińska, Iryna Starowojt,
WIERSZE
A
A
A
***
Tym samolotem lecę ja, strach i nadzieja.
Strach ma dwa lata i kilka miesięcy,
chyba zatyka mu uszy,
robi straszny grymas,
zaniepokojona stewardessa
podaje nam gumę do żucia.
– Proszę się nie bać – mówię.
Może go pani przestraszyć.
On boi się tych,
którzy jego się boją.
Ziemia widzi, jak nabieramy wysokości,
jak się oddalamy.
To, co było oparciem i stałym lądem,
staje się pustką.
Pod nami szkielet lotniska.
Na ziemi jest jeszcze kogo zabijać,
choć samoloty już dawno nie latają.
Nadziei brakuje tlenu,
wybiera przycisk z maską tlenową.
Nic się nie dzieje,
tylko stewardessa idzie do nas
wąskim przejściem i gniewa się
na dziecięce wygłupy.
– Tak, to moja młodsza siostra – mówię.
Ciężko jej oddychać powietrzem,
z którego wyoddychano cały tlen.
Nie ma świeższego?
– Otworzyć wam okienko? –
upewnia się stewardessa.
Jej oczy robią się okrągłe,
a skóra zmienia odcień.
Piktogram zapala się na zielono-żółto.
Przez plastikową szklankę z niewypitą wodą
widzę, że tlenu jest tu jedna trzecia.
– Jedna trzecia – mówię nadziei.
– Socjologii teraz nie warto wierzyć –
mówi młodsza siostra.
Jedyny ratunek
to nie oczekiwać żadnego ratunku.
Ktoś obcy w kabinie pilota
mówi przez radio,
włącza światła sygnalizacyjne.
Zabrawszy swoich rannych i zabitych,
tym papierowym samolocikiem lecę bez strachu i nadziei.
***
Siostry nie będą więcej płakać,
nie będą zagryzać spierzchniętych warg
ani nieomylnie celować gardłowym śpiewem
w twoje serce pod spódnicą,
kiedy jeszcze nosiłaś spódnicę.
Nie będą przeklinać cię przez krótkofalówkę,
a potem stawiać lajki na fb.
Nie będą ścierać wilgotnymi chusteczkami
trzydniowej niemytości pod pachami,
ścielić firanek w okopach, żeby było przytulnie
i żeby nie zabłocić pleców,
nie będą napinać mięśni szyi, wzdrygać się w półśnie,
trzymając na autocelowniku snajpera z drugiej strony.
Comiesięczne krwotoki przyzwyczaiły was
do zapachu i procesu.
Niech płynie jak u wszystkich ssaków,
pulsuje w skroniach i na nadgarstku,
ciśnie od środka,
puszcza się nosem.
Niech uczy kochać żywych,
nakładać opaskę uciskową,
obmywać zmarłych.
Rozpacz rozpęknie się z ciebie,
jak ze strączka wytoczą się dnie nieczarne,
noce niebiałe.
Nie ty, tylko twoja ręka. Nie ta, z rękawa.
Tu mogło być inne zakończenie,
ale nie będzie.
Przełożyła Aneta Kamińska
Tym samolotem lecę ja, strach i nadzieja.
Strach ma dwa lata i kilka miesięcy,
chyba zatyka mu uszy,
robi straszny grymas,
zaniepokojona stewardessa
podaje nam gumę do żucia.
– Proszę się nie bać – mówię.
Może go pani przestraszyć.
On boi się tych,
którzy jego się boją.
Ziemia widzi, jak nabieramy wysokości,
jak się oddalamy.
To, co było oparciem i stałym lądem,
staje się pustką.
Pod nami szkielet lotniska.
Na ziemi jest jeszcze kogo zabijać,
choć samoloty już dawno nie latają.
Nadziei brakuje tlenu,
wybiera przycisk z maską tlenową.
Nic się nie dzieje,
tylko stewardessa idzie do nas
wąskim przejściem i gniewa się
na dziecięce wygłupy.
– Tak, to moja młodsza siostra – mówię.
Ciężko jej oddychać powietrzem,
z którego wyoddychano cały tlen.
Nie ma świeższego?
– Otworzyć wam okienko? –
upewnia się stewardessa.
Jej oczy robią się okrągłe,
a skóra zmienia odcień.
Piktogram zapala się na zielono-żółto.
Przez plastikową szklankę z niewypitą wodą
widzę, że tlenu jest tu jedna trzecia.
– Jedna trzecia – mówię nadziei.
– Socjologii teraz nie warto wierzyć –
mówi młodsza siostra.
Jedyny ratunek
to nie oczekiwać żadnego ratunku.
Ktoś obcy w kabinie pilota
mówi przez radio,
włącza światła sygnalizacyjne.
Zabrawszy swoich rannych i zabitych,
tym papierowym samolocikiem lecę bez strachu i nadziei.
***
Siostry nie będą więcej płakać,
nie będą zagryzać spierzchniętych warg
ani nieomylnie celować gardłowym śpiewem
w twoje serce pod spódnicą,
kiedy jeszcze nosiłaś spódnicę.
Nie będą przeklinać cię przez krótkofalówkę,
a potem stawiać lajki na fb.
Nie będą ścierać wilgotnymi chusteczkami
trzydniowej niemytości pod pachami,
ścielić firanek w okopach, żeby było przytulnie
i żeby nie zabłocić pleców,
nie będą napinać mięśni szyi, wzdrygać się w półśnie,
trzymając na autocelowniku snajpera z drugiej strony.
Comiesięczne krwotoki przyzwyczaiły was
do zapachu i procesu.
Niech płynie jak u wszystkich ssaków,
pulsuje w skroniach i na nadgarstku,
ciśnie od środka,
puszcza się nosem.
Niech uczy kochać żywych,
nakładać opaskę uciskową,
obmywać zmarłych.
Rozpacz rozpęknie się z ciebie,
jak ze strączka wytoczą się dnie nieczarne,
noce niebiałe.
Nie ty, tylko twoja ręka. Nie ta, z rękawa.
Tu mogło być inne zakończenie,
ale nie będzie.
Przełożyła Aneta Kamińska
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |