KU MILCZĄCEJ WSPÓLNOCIE (JAN HARTMAN: 'POCHWAŁA LITOŚCI')
A
A
A
Pytanie o wspólnotę, choć często i ochoczo przez filozofię dwudziestowieczną podejmowane, za każdym razem okazywało swoją oporność na dyskurs metafizyczny. Różne odpowiedzi, jakimi je opatrywano, zazwyczaj należały do wąskiej dziedziny filozofii polityki, powstałej jako dziwny patchwork nauki o prawie i socjologii. Z prób ontologicznego mówienia o wspólnotowym wymiarze bycia nasuwa się na myśl Heideggerowska mit-sein, pojmowana jako zawsze-już-bycie-razem każdego bytu, niepozwalająca jednakże o wspólnocie dyskutować. Bardziej radykalne próby, jak filozofia gościnności Jacques’a Derridy, narażały się na zarzuty o oderwany od paxis idealizm. Z kolei odpowiedzi spod znaku Johna Rawlsa zbyt przywiązane były do mitu rozumu kalkulacyjnego i do liberalnej odmiany umowy społecznej.
Wspólnotę pojmuje się albo jako więź interesu, albo jako mesjańską obietnicę. Oba tryby dyskursu zapoznają ową zasadniczą słabość i bezbronność, na jaką wydane jest bycie wobec innego. Nawet filozofia Emmanuela Levinasa, ze swoim pełnym patosu rozpoznaniem warunków brzegowych radykalnego spotkania, zdaje się prześlepiać ten trudny do wyrażenia moment pierwotnego zakorzenienia, kiedy ego nie odróżnia się jeszcze od alter, kiedy archaiczny szum zespolenia wydaje nas na trudne do penetracji, bo stojące na pograniczu człowieczeństwa, terytoria. Można odnieść wrażenie, że jesteśmy przymuszeni do wyboru pomiędzy elokwencją nauk szczegółowych a niemotą filozofii pierwszej, którą mówienie o intersubiektywnym wymiarze egzystencji naraża na kłopotliwe aporie. I właśnie z wnętrza tego poróżnienia dobywa się głos Jana Hartmana.
Zamiarem „Pochwały litości” jest nie tyle skonstruowanie metafizyki wspólnoty, ile próba zarysowania językowego obszaru, na którym tak rozumiana metafizyka mogłaby się objawić. Trzeba przyznać, że to próba świadoma tego, że określone uwarunkowania i tradycja mówienia o wspólnocie narażają ją na klęskę. Przede wszystkim dla Hartmana wszelkie konceptualizacje w tej materii niosą ze sobą przewagę retoryki nad faktycznym myśleniem. Tutaj wielu może mieć kłopot z lekturą propozycji krakowskiego filozofia. Nasuwa się bowiem uwaga, że jego rozważania nazbyt angażują się w dość specyficznie rozumianą apofatyczną metafizykę wspólnoty i nazbyt daleko pozostają od wielokształtnej sfery politycznej praktyki. Zarzut to o tyle ważki, że sam Hartman o tego rodzaju teoretyczną ślepotę oskarża niemal całą dotychczasową tradycję konceptualizowania bycia-razem. Rozważania autora są nade wszystko usiłowaniem uchwycenia egzystencjalnego wymiaru wspólnotowości. Wymiaru, w którym słowa i umowy, wszelkie wcielenia rozumu komunikacyjnego tracą swą stosowność wobec fenomenu trwogi, każącej wydanym na jej pastwę jednostkom gromadzić się razem w niemym i nierozumnym zespoleniu. Według Hartmana to ten moment jest właściwym obiektem metafizycznego dyskursu, którego nie powinny interesować wykwintne sofizmaty, jakimi zwykle zoon politikon się otacza. Zadaniem „metafizyki wspólnoty” okazuje się kłopotliwa epistemologicznie wyprawa w kierunku bezgłośnego sedna ludzkiego prze-bywania ze sobą.
Hartman jasno określa cel swojego dyskursu i jego krytyczną stawkę. Zdecydowanie ustawia się w opozycji w stosunku do dotychczasowych form mówienia o wspólnocie. Przede wszystkim wyraźnie odróżnia wspólnotę od społeczeństwa, będącego właściwym przedmiotem rozgadanej filozofii polityki: „Sztuka tworzenia filozofii polega więc na tym, aby w ogromnym wyczuleniu na wciąż zanikającą różnicę stanąć na samej granicy między milczącą (jak byt i absolut, jak każda instancja metafizyczna) wspólnotą i logicznym (podatnym na opis i teoretyzowanie) społeczeństwem. By jednak odwrócić się od tego, co logiczne, od wszystkich wyrażonych słowami form społecznej organizacji, od wszelkich teorii społecznych więzi, które tej organizacji wtórują i ją potwierdzają, a następnie by spojrzeć w głąb milczącego współbycia biednych zwykłych ludzi, trzeba wykonać pewną negatywną pracę teoretyczną. Pracę krytyczną. Niniejsza rozprawa temu właśnie jest poświęcona. Jest krytyką logicznej wspólnoty, jej wewnętrznych figur samowiedzy oraz jej teoretycznej, refleksyjnej samowiedzy – na rzecz odsłonięcia wspólnoty źródłowej i prelogicznej, a nawet preemotywnej” (s. 11). Tutaj też odsłania się zasadniczy problem, jaki czytelnik może mieć z rozważaniami Hartmana. Czy bowiem próba dyskursywnego odsłonięcia niemej i niepoddającej się wyrażeniu wspólnoty nie rodzi kłopotliwego paradoksu? I czy krytyka „form samowiedzy”, jakimi „logiczna wspólnota się otacza”, nie odkrywa czasem, że to, co uważamy za źródło, jest kolejną figurą, kolejną metaforyzacją, za pomocą której owa „logiczna wspólnota” buduje swą legendę założycielską? Taka paradoksalność naznacza też rozważania Hartmana, który analizując kolejne inkarnacje wspólnotowości jak agora, zbór, ecclesia, zgłębiając logikę daru i paradoks gościnności, wyraźnie nie potrafi się wywikłać z gąszczu filozofemów, który jego praca krytyczna ma za zadanie oddzielić od bezsłownego fenomenu „prelogicznej” wspólnoty. Z książką Hartmana jest taki sam problem jak ze wszelkimi wcieleniami „dialektyki negatywnej”: cel rozważań staje się coraz bardziej nieokreślony, a swą mglistością przestaje usprawiedliwiać krytyczną pracę, jaką włożono w rozsadzanie tradycyjnych języków.
Więzią zespalającą „biednych ludzi” i pozwalającą im na tworzenie „prelogicznej wspólnoty” jest litość: „Wspólnotę źródłową nazywać będziemy po prostu wspólnotą (bez przymiotnika), a jej formę zjednoczenia – litością. Słowo to oddaje bierną zwartość, ujednolicającą, lecz amorficzną, nieposiadającą struktury – taką, której metaforą jest skała, w odróżnieniu od uprzywilejowanej w naszych czasach hiperstrukturalnej, dynamicznej więzi symbolizowanej przez organizm” (s. 12). Mamy do czynienia z dychotomią, która pozornie wydaje się jedynie różnicą metaforyczną. Poprzez dobór obrazów Hartman wyraźnie dookreśla, o co mu chodzi w przeciwstawieniu niemej, przeddykursywnej wspólnoty i autotelicznego społeczeństwa. Wspólnota źródłowa jest zwarta i niepodzielna, a więc nieoparta o zasadę umowy wolnych podmiotów, niepoddana logice negocjacji ani umowy. Wybucha ona w pierwotnej głębi poprzedzającej podział na osoby. Nie sposób umknąć skojarzeniu z Agambenowskim „nagim życiem”. Wspólnota źródłowa jest właśnie wspólnotą „nagiego życia”. Przeciwstawienie skały i organizmu zastanawia jednak i każe zwątpić w tak naprędce nakreśloną charakterystykę. Wspólnota cementowana przez litość jest bowiem nade wszystko osobliwie martwa, w bezgłośny sposób zwarta. W przeciwieństwie do organizmu, oddanego nieustannej pracy, niema wspólnota po prostu trwa. Jakby stanowiła stopień zero społecznego istnienia, swoistą resztkę, pozostałość, a jej postulowana przez Hartmana źródłowość była jedynie formą retroaktywnego złudzenia.
Jednak w dalszej części tekstu dostajemy etymologiczne rozwinięcie, które każe nam przeprogramować założenia: „Wydawać by się mogło, że silne uczucie bolesnej empatii, do którego odnosi się słowo »litość«, nie ma nic wspólnego z zimnym kamieniem, który jest »lity«. Tymczasem etymologia słowa »litość« odkrywa przed nami zapisaną w języku głęboką intuicję wyjaśniającą ten dziwny, a wręcz wątpliwy związek znaczeniowy. Otóż »lity« jest przegłosową odmianą słowa »luty«, czyli »groźny«, »budzący grozę«. W tym etymologicznym sensie »litość« to zamieranie i przywieranie do siebie w grozie. Jak w wielu przypadkach, i tu nie można mieć całkowitej pewności, że taką właśnie ścieżką szła słowotwórcza wyobraźnia, niemniej jednak ewentualność ta pozostaje dla nas cenną hipotezą, bo korzeni ludzkich wspólnot poszukiwać będziemy w archaicznym, niewysłowionym, egzystencjalnym lęku, który pierwotnie przyciąga ludzi ku sobie i nakazuje im bycie razem, tak jak na poziomie rozwiniętej świadomości i uczuciowości przyciąga nas empatia, współczucie i solidarność z cierpiącymi” (tamże). Wspólnota źródłowa – i tutaj wracamy na nasz agambenowski trop – to zbiór wylęknionych jednostek zredukowanych do swej nagiej, biologicznej niemal tożsamości zjednoczonych w pierwotnym, animalnym lęku. Wspólnota pierwotna rodzi się w sytuacji granicznej. Hartmann nie tylko próbuje obejść oświeceniowy mit umowy społecznej, ale i ponowoczesne wizje wspólnoty różnic, wyraźnie akcentując wtórny i życzeniowy charakter tejże. Propozycja autora „Pochwały litości” w przyjęciu antropologicznego minimum jako bazy wyjściowej przypomina raczej konserwatywne denuncjacje tradycji wywodzącej się z Jeana-Jacques’a Rousseau. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że mamy tutaj do czynienia z metafizyczną legendą. Hartmana opowieść o wspólnocie wyraźnie chce być narracją genealogiczną. U początków naszej kultury bycia razem, u samej podstawy naszego przestawania ze sobą stoi mroczna opowieść o ogromnej trwodze, która kazała słabym innym stowarzyszyć się. Brak w tej historii jakiegokolwiek uzasadnienia poza odpowiedzią słabych na egzystencjalny ból. Jeśli to baśń, to baśń mroczna. Jaki bowiem sens ma przywoływaniu tego mitu? I jaką rolę pełni w tym wszystkim litość?
W dalszej części pracy napotykamy nieco odmienną definicję litości: „Drugi motyw słabej egzystencji otwartej na piękno, a ściśle: na dobro, które jest piękne, to właśnie litość. W tym indywidualistycznym kontekście litość jest afirmacją cudzej słabości, odpowiedzią własną, słabością na słabość innego. Zjednanie przez litość ma w sobie bezwarunkową bierność i bezwładność łączenia się przez składanie się z cierpiącymi egzystencjami w jedności egzystencji-jako-cierpienia. Nie ma w nim jeszcze tej dwuznaczności protekcjonalnego gestu miłosierdzia, nie ma dynamiki miłości, napędzanej ambiwalencją i nieuchronnie zazdrosnej. Litość jest prosta i słaba, za każdym razem oddana temu, nad czym moje ja się lituje, a przez to oporna na zredukowanie o zdefiniowanie. Jako słabe dobro wymyka się totalności. W litej jedności objętych moją i wzajemną litością wzrasta gotowość na śmierć, zapomnienie, pominięcie w chwale zbawienia. Struchlała i zastygła w litości wspólnota wykluczonych ze zbawienia doświadcza wolności-ku-śmierci, najbardziej radykalnego gestu ludzkiej autonomii i solidarności ze wszystkim, co zostało z triumfującego dobra-ku-Dobru wykluczone” (s. 123-124). Tanatyczny patos, jaki otacza tę definicję, prowadzi do Heideggera i pozwala pojmować litość jako wykładnik bycia-ku-śmierci słabej wspólnoty. Problematyczne zdaje się jednakże traktowanie litości jako najwyższej emanacji ludzkiej wolności. Czyż takie założenie nie kłóci się z „biernością” i „bezwładnością” tejże? Wyraźnie widać, że w samej definicji odróżnia się litość jako wolna, intencjonalna wola podmiotu skierowanego ku innemu, i nieme, napędzane przez lęk dążenie do ścisłego zespolenia z drugim.
Ową pojęciową dwuznaczność daje się wyjaśnić przez odtworzenie drogi, jaką przemierza wydane cierpieniu jestestwo. Wolny gest, będący odpowiedzią na słabość innego, kieruje zniewolone własną określonością bycie w kierunku bezradnego trwania przy innym, co otwiera wymiar zbiorowy i niesie w stronę najwyższej możności egzystencji: zbiorowego trwania-ku-śmierci. Litość otwiera w podmiocie sferę słabości i bezwarunkowej otwartości, co z jednej strony pozbawia go intencjonalnej władzy, z drugiej zaś oferuje zakorzenienie w pierwotnej, niedającej się opisać ani nazwać precyzyjnie wspólnocie słabych i cierpiących. Osobliwe to wyzwolenie. Hartman zdaje się zakładać że tak rozumiana, niema, zamknięta w sobie, niepodatna na artykulacje zbiorowość stanowi rodzaj bios, podstawy dla zoè, nieznającą indywidualności, różnicy ani formy podstawę dla emergencji wyższych form ducha. Stąd podwójność rozważań filozofa, który z jednej strony stara się tak pojmowaną wspólnotę źródłową przedstawić jako zupełnie rudymentarną, egzystencjalnie bazową, z drugiej zaś wyraźnie zdaje sobie sprawę z totalizującej natury tejże. Wszak w takim opisie nie ma miejsca na indywidualną ekspresję, jest tylko ścisłe przyleganie do drugiego i słabość otwarta na lęk. Jeszcze raz trudno uniknąć wrażenia, że Hartman tworzy antropologiczną bajkę, tkaną z resztek, pozostałości po społecznej samoświadomości. Zdaje się więc robić dokładnie to samo, za co gani liberalnych autorów opowieści o umowie społecznej i rozumie komunikacyjnym: tworzy życzeniową fantazję, legendę.
„Pochwała litości” zawiera oczywiście wiele elementów, których nie sposób w krótkim omówieniu dotknąć. Na jej kartach napotykamy wiele interesujących analiz, a także próbę napisania zwięzłej historii ludzkiego bycia-razem. Wydaje się jednak, że przeciwstawienie „wspólnoty logicznej” i „wspólnocie źródłowej” stanowi absolutną oś dla argumentacji – i też najbardziej kłopotliwą jej część. Filozofowi nie udało się wywikłać z aporii i przekonująco uzasadnić swych tez. Pomimo swych licznych zalet praca Hartmana pozostaje obietnicą niespełnioną. Miejmy jednak nadzieję, że to prolegomena do ciekawej dyskusji, na których deficyt cierpi nasze życie intelektualne.
Wspólnotę pojmuje się albo jako więź interesu, albo jako mesjańską obietnicę. Oba tryby dyskursu zapoznają ową zasadniczą słabość i bezbronność, na jaką wydane jest bycie wobec innego. Nawet filozofia Emmanuela Levinasa, ze swoim pełnym patosu rozpoznaniem warunków brzegowych radykalnego spotkania, zdaje się prześlepiać ten trudny do wyrażenia moment pierwotnego zakorzenienia, kiedy ego nie odróżnia się jeszcze od alter, kiedy archaiczny szum zespolenia wydaje nas na trudne do penetracji, bo stojące na pograniczu człowieczeństwa, terytoria. Można odnieść wrażenie, że jesteśmy przymuszeni do wyboru pomiędzy elokwencją nauk szczegółowych a niemotą filozofii pierwszej, którą mówienie o intersubiektywnym wymiarze egzystencji naraża na kłopotliwe aporie. I właśnie z wnętrza tego poróżnienia dobywa się głos Jana Hartmana.
Zamiarem „Pochwały litości” jest nie tyle skonstruowanie metafizyki wspólnoty, ile próba zarysowania językowego obszaru, na którym tak rozumiana metafizyka mogłaby się objawić. Trzeba przyznać, że to próba świadoma tego, że określone uwarunkowania i tradycja mówienia o wspólnocie narażają ją na klęskę. Przede wszystkim dla Hartmana wszelkie konceptualizacje w tej materii niosą ze sobą przewagę retoryki nad faktycznym myśleniem. Tutaj wielu może mieć kłopot z lekturą propozycji krakowskiego filozofia. Nasuwa się bowiem uwaga, że jego rozważania nazbyt angażują się w dość specyficznie rozumianą apofatyczną metafizykę wspólnoty i nazbyt daleko pozostają od wielokształtnej sfery politycznej praktyki. Zarzut to o tyle ważki, że sam Hartman o tego rodzaju teoretyczną ślepotę oskarża niemal całą dotychczasową tradycję konceptualizowania bycia-razem. Rozważania autora są nade wszystko usiłowaniem uchwycenia egzystencjalnego wymiaru wspólnotowości. Wymiaru, w którym słowa i umowy, wszelkie wcielenia rozumu komunikacyjnego tracą swą stosowność wobec fenomenu trwogi, każącej wydanym na jej pastwę jednostkom gromadzić się razem w niemym i nierozumnym zespoleniu. Według Hartmana to ten moment jest właściwym obiektem metafizycznego dyskursu, którego nie powinny interesować wykwintne sofizmaty, jakimi zwykle zoon politikon się otacza. Zadaniem „metafizyki wspólnoty” okazuje się kłopotliwa epistemologicznie wyprawa w kierunku bezgłośnego sedna ludzkiego prze-bywania ze sobą.
Hartman jasno określa cel swojego dyskursu i jego krytyczną stawkę. Zdecydowanie ustawia się w opozycji w stosunku do dotychczasowych form mówienia o wspólnocie. Przede wszystkim wyraźnie odróżnia wspólnotę od społeczeństwa, będącego właściwym przedmiotem rozgadanej filozofii polityki: „Sztuka tworzenia filozofii polega więc na tym, aby w ogromnym wyczuleniu na wciąż zanikającą różnicę stanąć na samej granicy między milczącą (jak byt i absolut, jak każda instancja metafizyczna) wspólnotą i logicznym (podatnym na opis i teoretyzowanie) społeczeństwem. By jednak odwrócić się od tego, co logiczne, od wszystkich wyrażonych słowami form społecznej organizacji, od wszelkich teorii społecznych więzi, które tej organizacji wtórują i ją potwierdzają, a następnie by spojrzeć w głąb milczącego współbycia biednych zwykłych ludzi, trzeba wykonać pewną negatywną pracę teoretyczną. Pracę krytyczną. Niniejsza rozprawa temu właśnie jest poświęcona. Jest krytyką logicznej wspólnoty, jej wewnętrznych figur samowiedzy oraz jej teoretycznej, refleksyjnej samowiedzy – na rzecz odsłonięcia wspólnoty źródłowej i prelogicznej, a nawet preemotywnej” (s. 11). Tutaj też odsłania się zasadniczy problem, jaki czytelnik może mieć z rozważaniami Hartmana. Czy bowiem próba dyskursywnego odsłonięcia niemej i niepoddającej się wyrażeniu wspólnoty nie rodzi kłopotliwego paradoksu? I czy krytyka „form samowiedzy”, jakimi „logiczna wspólnota się otacza”, nie odkrywa czasem, że to, co uważamy za źródło, jest kolejną figurą, kolejną metaforyzacją, za pomocą której owa „logiczna wspólnota” buduje swą legendę założycielską? Taka paradoksalność naznacza też rozważania Hartmana, który analizując kolejne inkarnacje wspólnotowości jak agora, zbór, ecclesia, zgłębiając logikę daru i paradoks gościnności, wyraźnie nie potrafi się wywikłać z gąszczu filozofemów, który jego praca krytyczna ma za zadanie oddzielić od bezsłownego fenomenu „prelogicznej” wspólnoty. Z książką Hartmana jest taki sam problem jak ze wszelkimi wcieleniami „dialektyki negatywnej”: cel rozważań staje się coraz bardziej nieokreślony, a swą mglistością przestaje usprawiedliwiać krytyczną pracę, jaką włożono w rozsadzanie tradycyjnych języków.
Więzią zespalającą „biednych ludzi” i pozwalającą im na tworzenie „prelogicznej wspólnoty” jest litość: „Wspólnotę źródłową nazywać będziemy po prostu wspólnotą (bez przymiotnika), a jej formę zjednoczenia – litością. Słowo to oddaje bierną zwartość, ujednolicającą, lecz amorficzną, nieposiadającą struktury – taką, której metaforą jest skała, w odróżnieniu od uprzywilejowanej w naszych czasach hiperstrukturalnej, dynamicznej więzi symbolizowanej przez organizm” (s. 12). Mamy do czynienia z dychotomią, która pozornie wydaje się jedynie różnicą metaforyczną. Poprzez dobór obrazów Hartman wyraźnie dookreśla, o co mu chodzi w przeciwstawieniu niemej, przeddykursywnej wspólnoty i autotelicznego społeczeństwa. Wspólnota źródłowa jest zwarta i niepodzielna, a więc nieoparta o zasadę umowy wolnych podmiotów, niepoddana logice negocjacji ani umowy. Wybucha ona w pierwotnej głębi poprzedzającej podział na osoby. Nie sposób umknąć skojarzeniu z Agambenowskim „nagim życiem”. Wspólnota źródłowa jest właśnie wspólnotą „nagiego życia”. Przeciwstawienie skały i organizmu zastanawia jednak i każe zwątpić w tak naprędce nakreśloną charakterystykę. Wspólnota cementowana przez litość jest bowiem nade wszystko osobliwie martwa, w bezgłośny sposób zwarta. W przeciwieństwie do organizmu, oddanego nieustannej pracy, niema wspólnota po prostu trwa. Jakby stanowiła stopień zero społecznego istnienia, swoistą resztkę, pozostałość, a jej postulowana przez Hartmana źródłowość była jedynie formą retroaktywnego złudzenia.
Jednak w dalszej części tekstu dostajemy etymologiczne rozwinięcie, które każe nam przeprogramować założenia: „Wydawać by się mogło, że silne uczucie bolesnej empatii, do którego odnosi się słowo »litość«, nie ma nic wspólnego z zimnym kamieniem, który jest »lity«. Tymczasem etymologia słowa »litość« odkrywa przed nami zapisaną w języku głęboką intuicję wyjaśniającą ten dziwny, a wręcz wątpliwy związek znaczeniowy. Otóż »lity« jest przegłosową odmianą słowa »luty«, czyli »groźny«, »budzący grozę«. W tym etymologicznym sensie »litość« to zamieranie i przywieranie do siebie w grozie. Jak w wielu przypadkach, i tu nie można mieć całkowitej pewności, że taką właśnie ścieżką szła słowotwórcza wyobraźnia, niemniej jednak ewentualność ta pozostaje dla nas cenną hipotezą, bo korzeni ludzkich wspólnot poszukiwać będziemy w archaicznym, niewysłowionym, egzystencjalnym lęku, który pierwotnie przyciąga ludzi ku sobie i nakazuje im bycie razem, tak jak na poziomie rozwiniętej świadomości i uczuciowości przyciąga nas empatia, współczucie i solidarność z cierpiącymi” (tamże). Wspólnota źródłowa – i tutaj wracamy na nasz agambenowski trop – to zbiór wylęknionych jednostek zredukowanych do swej nagiej, biologicznej niemal tożsamości zjednoczonych w pierwotnym, animalnym lęku. Wspólnota pierwotna rodzi się w sytuacji granicznej. Hartmann nie tylko próbuje obejść oświeceniowy mit umowy społecznej, ale i ponowoczesne wizje wspólnoty różnic, wyraźnie akcentując wtórny i życzeniowy charakter tejże. Propozycja autora „Pochwały litości” w przyjęciu antropologicznego minimum jako bazy wyjściowej przypomina raczej konserwatywne denuncjacje tradycji wywodzącej się z Jeana-Jacques’a Rousseau. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że mamy tutaj do czynienia z metafizyczną legendą. Hartmana opowieść o wspólnocie wyraźnie chce być narracją genealogiczną. U początków naszej kultury bycia razem, u samej podstawy naszego przestawania ze sobą stoi mroczna opowieść o ogromnej trwodze, która kazała słabym innym stowarzyszyć się. Brak w tej historii jakiegokolwiek uzasadnienia poza odpowiedzią słabych na egzystencjalny ból. Jeśli to baśń, to baśń mroczna. Jaki bowiem sens ma przywoływaniu tego mitu? I jaką rolę pełni w tym wszystkim litość?
W dalszej części pracy napotykamy nieco odmienną definicję litości: „Drugi motyw słabej egzystencji otwartej na piękno, a ściśle: na dobro, które jest piękne, to właśnie litość. W tym indywidualistycznym kontekście litość jest afirmacją cudzej słabości, odpowiedzią własną, słabością na słabość innego. Zjednanie przez litość ma w sobie bezwarunkową bierność i bezwładność łączenia się przez składanie się z cierpiącymi egzystencjami w jedności egzystencji-jako-cierpienia. Nie ma w nim jeszcze tej dwuznaczności protekcjonalnego gestu miłosierdzia, nie ma dynamiki miłości, napędzanej ambiwalencją i nieuchronnie zazdrosnej. Litość jest prosta i słaba, za każdym razem oddana temu, nad czym moje ja się lituje, a przez to oporna na zredukowanie o zdefiniowanie. Jako słabe dobro wymyka się totalności. W litej jedności objętych moją i wzajemną litością wzrasta gotowość na śmierć, zapomnienie, pominięcie w chwale zbawienia. Struchlała i zastygła w litości wspólnota wykluczonych ze zbawienia doświadcza wolności-ku-śmierci, najbardziej radykalnego gestu ludzkiej autonomii i solidarności ze wszystkim, co zostało z triumfującego dobra-ku-Dobru wykluczone” (s. 123-124). Tanatyczny patos, jaki otacza tę definicję, prowadzi do Heideggera i pozwala pojmować litość jako wykładnik bycia-ku-śmierci słabej wspólnoty. Problematyczne zdaje się jednakże traktowanie litości jako najwyższej emanacji ludzkiej wolności. Czyż takie założenie nie kłóci się z „biernością” i „bezwładnością” tejże? Wyraźnie widać, że w samej definicji odróżnia się litość jako wolna, intencjonalna wola podmiotu skierowanego ku innemu, i nieme, napędzane przez lęk dążenie do ścisłego zespolenia z drugim.
Ową pojęciową dwuznaczność daje się wyjaśnić przez odtworzenie drogi, jaką przemierza wydane cierpieniu jestestwo. Wolny gest, będący odpowiedzią na słabość innego, kieruje zniewolone własną określonością bycie w kierunku bezradnego trwania przy innym, co otwiera wymiar zbiorowy i niesie w stronę najwyższej możności egzystencji: zbiorowego trwania-ku-śmierci. Litość otwiera w podmiocie sferę słabości i bezwarunkowej otwartości, co z jednej strony pozbawia go intencjonalnej władzy, z drugiej zaś oferuje zakorzenienie w pierwotnej, niedającej się opisać ani nazwać precyzyjnie wspólnocie słabych i cierpiących. Osobliwe to wyzwolenie. Hartman zdaje się zakładać że tak rozumiana, niema, zamknięta w sobie, niepodatna na artykulacje zbiorowość stanowi rodzaj bios, podstawy dla zoè, nieznającą indywidualności, różnicy ani formy podstawę dla emergencji wyższych form ducha. Stąd podwójność rozważań filozofa, który z jednej strony stara się tak pojmowaną wspólnotę źródłową przedstawić jako zupełnie rudymentarną, egzystencjalnie bazową, z drugiej zaś wyraźnie zdaje sobie sprawę z totalizującej natury tejże. Wszak w takim opisie nie ma miejsca na indywidualną ekspresję, jest tylko ścisłe przyleganie do drugiego i słabość otwarta na lęk. Jeszcze raz trudno uniknąć wrażenia, że Hartman tworzy antropologiczną bajkę, tkaną z resztek, pozostałości po społecznej samoświadomości. Zdaje się więc robić dokładnie to samo, za co gani liberalnych autorów opowieści o umowie społecznej i rozumie komunikacyjnym: tworzy życzeniową fantazję, legendę.
„Pochwała litości” zawiera oczywiście wiele elementów, których nie sposób w krótkim omówieniu dotknąć. Na jej kartach napotykamy wiele interesujących analiz, a także próbę napisania zwięzłej historii ludzkiego bycia-razem. Wydaje się jednak, że przeciwstawienie „wspólnoty logicznej” i „wspólnocie źródłowej” stanowi absolutną oś dla argumentacji – i też najbardziej kłopotliwą jej część. Filozofowi nie udało się wywikłać z aporii i przekonująco uzasadnić swych tez. Pomimo swych licznych zalet praca Hartmana pozostaje obietnicą niespełnioną. Miejmy jednak nadzieję, że to prolegomena do ciekawej dyskusji, na których deficyt cierpi nasze życie intelektualne.
Jan Hartman: „Pochwała litości. Rzecz o wspólnocie”. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kraków 2017.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |