PIELGRZYMKA SEMANTYCZNA (CLIVE STAPLES LEWIS: 'ALEGORIA MIŁOŚCI')
A
A
A
Clive Staples Lewis chyba nigdy nie został w polskim literaturoznawstwie doceniony jako badacz, a przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim doceniano go za jego powieściopisarstwo. Dorobek brytyjskiego twórcy w ogóle zdaje się być traktowany dość wybiórczo, choć w ostatnim dziesięcioleciu zdecydowanie przybyło na naszym rynku wydawniczym przekładów jego beletrystyki przeznaczonej dla dorosłego czytelnika.
Niepokojące (?) zachowania badacza…
Pisma „Jacka” są oczywiście znane, ale nie wiodły nigdy prymu w poszczególnych szkołach i nurtach metodologicznych. Fakt ten nie dziwi jednak, kiedy zagłębimy się w sposób, w jaki Lewis konstruuje swoje teksty – eseje krytycznoliterackie, studia filozoficzne. Odnosi się wówczas nieodparte wrażenie, iż powstają one bardziej z zamiłowania wobec samego procesu lektury, odkrywania kontekstów, szczegółowych odczytań, niż z poczucia dydaktycznej misji czy ambicji opiniotwórczych. W książce „Alegoria miłości”, opublikowanej w tym roku nakładem wydawnictwa Esprit, pewien opór współczesnego odbiorcy wywoła już sama tematyka rozważań. Jak zaznacza jednak, z charakterystycznym dla siebie poczuciem dystansu, sam autor: „Studiowanie tej tradycji początkowo może się wydawać kolejnym przykładem mody na »ożywianie« tradycji; ta niemożność zostawienia trupa w spokoju jest jednym z najbardziej niepokojących zachowań badaczy” (s. 13). Od razu jednak należy wytłumaczyć, iż Lewis nie próbował skazać się na naukowe wygnanie, nie sabotował także własnej pozycji w akademickim świecie. Przekonanie, iż literaturę średniowieczną czy pisma starożytnych filozofów należy poddawać nieustającej lekturze i procesom (re)interpretacji, wynikała z bardzo istotnych dla twórcy z Belfastu założeń metodologicznych. W każdej jego książce fundamentalne znaczenie ma bowiem świadomość ciągłości procesu – nie tylko historycznoliterackiego, ale kulturotwórczego. Jak zaznacza we wstępnych partiach omawianej książki: „Ani forma, ani nastrój tej dawnej poezji nie przeminęły bez odciśnięcia trwałego śladu w naszych umysłach” (s. 14). Zanim więc przyjrzymy się zebranym w książce badaniom dotyczącym kształtowania pewnych alegorycznych struktur literackich, należy, choć skrótowo, przypomnieć, z jakim twórcą/czytelnikiem mamy w tym przypadku do czynienia.
Lewis wykreował w swoich pismach niezwykle konsekwentny, spójny i charakterystyczny dla niego dyskurs. Stosował w badawczych rozważaniach podwójną perspektywę: zawsze postrzegał zjawiska sobie współczesne (nie tylko literackie) jako, mniej lub bardziej bezpośrednie, następstwa kultury starożytnej i średniowiecznej, jednocześnie obserwując swój przedmiot badań w taki sposób, aby mógł stać się narzędziem pomocnym w zrozumieniu różnych procesów zachodzących we współczesności: „W rzeczywistości jednak istnieje niewątpliwa kontynuacja między prowansalskimi pieśniami miłosnymi a późnośredniowieczną poezją miłosną, a przez nią – za pośrednictwem Petrarki i innych – poezją miłosną doby współczesnej” (s. 16).
Konstrukcja „Alegorii miłości” jest dość przejrzysta, reprezentuje klasyczny model akademickiego podręcznika. Rozpoczyna ją wyczerpujący wstęp dotyczący pierwszych znanych nam reprezentacji literackich miłości dworskiej, zawierający analizy poszczególnych partii wybranych poematów, następnie rozprawa ukazuje powstanie i rozwój alegorii jako sposobu organizacji świata tekstu, by zakończyć się ważnym odróżnieniem jej od personifikacji i symbolu. Książka składa się właściwie z dwóch części, po owym teoretycznym wprowadzeniu Lewis zamieszcza bowiem niezwykłe szczegółowe opisy alegorycznych struktur w poszczególnych dziełach literackich.
W tym miejscu warto przyjrzeć się nieco dokładniej metodzie podawczej oksfordzkiego profesora. Jego wyczerpujące sposoby katalogowania, szczegółowe opisy mogą bowiem „wyczerpać” także czytelnika. Uparta wierność zestawieniom chronologicznym sprawia, iż pewne zjawiska przedstawione są w sposób nieczytelny i przegadany, pozbawiony konkretnych rozwiązań. Pismom Lewisa zdaje się brakować syntetyczności, co oczywiście skutkuje dokładnością przedstawienia i niweluje możliwie jak najwięcej tekstowych luk czy niedopowiedzeń, ale także sprawia wrażenie rozmycia pewnych wniosków, które czytelnik powinien móc z tej lektury wyciągnąć samodzielnie. Nie chodzi mi oczywiście o lekturowe „ułatwianie życia” odbiorcy tekstu, daleka jestem od zakończeń, które w skondensowany sposób zestawiają wszystkie poruszane treści, pozbawiając czytelnika możliwości samorozwoju i samodzielnego formułowania pytań, ale o pewien nadmiar i rodzący się z niego chaos przedstawienia, który niejednokrotnie skutkuje myleniem alegorii z metaforą czy niekonsekwencją gramatyczną – nieuzasadnionymi przejściami od „ja” do „my” autorskiego.
Nie można oprzeć się wrażeniu, iż osobowość pisarza, który posiadał zdolność powoływania do życia niezwykle komplementarnego i szczegółowego świata powieściowego, zdominowała cele badawcze. Żywioł narracji, snucie rozbudowanej wielowątkowej opowieści (literackiej czy literaturoznawczej) zdaje się przesłaniać w tekstach Lewisa kierunek, w którym zmierzać ma owa historia i cel, jaki ma realizować. Z drugiej strony, nie można jednak nie dostrzec w owej metodzie jednego aspektu, którego nie sposób nie doceniać w czasach szybkiej i niejednokrotnie pobieżnej lektury – pasji dociekania i tworzenia. Autor nie goni za znaczeniem, dojrzewa do niego wraz z pogłębioną lekturą.
Owa szczegółowość skutkuje jednak jednym z ciekawszych stwierdzeń prezentowanych w książce Lewisa. Autor nakreśla dwa kierunki lektury i mechanizmów „tworzenia” alegorii: kreowanie obrazów, które później mają zostać właśnie jako alegoria odczytane, i zjawisko przeciwstawne – według badacza pewne niewygodne obrazy i prawdy społeczne, pierwotnie traktowane dosłownie, stają się w kolejnym odczytaniu alegoriami. W ten sposób kultura łatwiej je akceptuje. Lewis opisuje więc nie tylko powstawanie i kreowanie alegorii, ale także mechanizmy alegorezy, czyniąc to przy pomocy błyskotliwych zestawień. Dekonstruuje w ten sposób pewne istotne mechanizmy: manipulowania lekturą tekstu, prezentowanych przez niego znaczeń i manipulacji odbiorcą poprzez odpowiednio skonstruowaną lekturę. W omawianej książce autor przekazuje nam więc przede wszystkim spójną metodę i filozofię lektury. Czyta wnikliwie, szczegółowo, z angażowaniem, niezmiennie świadomy ciągłości historycznoliterackiej i podstaw, które ukształtowały europejską kulturę, także kulturę literacką.
Figura pielgrzyma
Czytelnik Lewisa może jednak odnaleźć w jego dziełach ślady jeszcze jednego procesu – permanentnego poszukiwania.
Mówienie o nawróceniu brytyjskiego twórcy, o wpływach chrześcijaństwa na jego kreacje literackie, to już truizm, ale też nie sposób o nich nie wspomnieć, skoro pojawiają się w każdym właściwie dziele autora – oczywiście w „Opowieściach z Narnii”, „Mrocznej wieży”, powieści „Dopóki mamy twarze” czy w „Błądzeniu pielgrzyma”. Przy czym zdaje się, iż nie ma w tych nawiązaniach jedynie butnej pewności pozbawionej jakichkolwiek wahań. Lewis poszukuje odpowiedzi, poznaje chrześcijaństwo od podstaw, studiuje starożytność, pisma filozofów i Ojców Kościoła, literaturę. W książkach Lewisa nie brakuje jednak przede wszystkim jeszcze jednego elementu – alegorii.
Po lekturze „Alegorii miłości” nie sposób także nie zastanawiać się nad potencjałem semantycznym powieści autora omawianego studium. Zadajemy sobie więc pytania: jak wielką wagę odgrywała jego literaturoznawcza, lekturowa świadomość w procesie twórczym? Gdzie przebiega w „Narnii” granica pewnych zjawisk? Które kwestie wciąż pozostają otwarte na interpretację? Jakie obrazy zakwalifikowane zostaną jako alegorie, a którym wtórnie – wobec intencji dzieła – nadaliśmy takie znaczenie (mając oczywiście do tego pełne interpretacyjne prawo)? Dookreślając pewne kategorie, autor uruchamia więc nowe ścieżki interpretacji własnych powieści, ale także dzieł współczesnych. Choć niezaprzeczalnie prezentowana książka ogranicza się do alegorii miłości, kształtowania się i ewoluowania tego, co zwykliśmy określać mianem miłości dworskiej, to odnajdziemy w niej pewne uniwersalne lekturowe narzędzia. Przydatnym okazać się może świetny wstęp o różnicy między reprezentacją, a tym, co owej bezpośredniej reprezentacji pozbawione – polskim czytelnikom zagadnienie to oczywiście zostało przybliżone przez Michała Pawła Markowskiego. Lewis wykorzystuje jednak zupełnie inny zestaw przykładów, uruchamia odmienną (choć niestety węższą) perspektywę. Ważnym staje się także wieloaspektowe rozumienie pojęcia alegorii i kategoryczne odróżnienie jej od symbolu. Autor wykorzystuje do tego dzieła Dantego, religię starożytnych, przeciwstawienie alegorii i personifikacji (choć ta część jest nieco zawiła i sprawia wrażenie niespójnej), zarysowując początki procesów ważnych dla definiowania wybranych pojęć.
Lewis zwraca także uwagę czytelnika na jeszcze jeden ważny element – wolimy widzieć w literaturze wymiar symboliczny, zapewne przede wszystkim dlatego, iż współczesny czytelnik nie jest zwolennikiem nakładanych na niego ograniczeń, bez względu na znajomość narzędzi i metod filologicznych woli pozostawać poza jakąkolwiek semantyczną dyktaturą i czytać także poprzez siebie i własne kulturowe, obyczajowe zaplecze. Może to być jeden z powodów, dla których książka Lewisa stawia odbiorcy w XXI wieku pewien zasadniczy opór.
Dyktat (?) sentymentu (Lewis w XXI wieku)
Współczesny czytelnik, zwłaszcza jeżeli „wychował się” na opowieściach z Narnii, może odczuwać dyskomfort przed ponowną rewizją prezentowanych przez Lewisa sposobów postrzegania i kreowania świata. Wiadomo bowiem, że skazuje się tym samym na zmianę sposobu lektury, może na rozczarowania. Współczesny badacz jednakże, bez względu na ograniczenia diachroniczne, musi spojrzeć na książki Lewisa z perspektywy postępu metodologicznego. Nie sposób nie uśmiechnąć się w czasie lektury pewnych fraz, choćby mając świadomość osiągnięć studiów genderowych, znając schematyczność dzieł średniowiecznych i renesansowych, wszelkie panujące wówczas zasady mecenatu i ograniczenia, które spoczywały na ówczesnych twórcach. Tym, co razi najbardziej, jest fakt, iż Lewis wyraźnie niweluje dysonans, który powstaje na styku różnych koncepcji miłości i zasad chrześcijaństwa, nie tyle nawet ignoruje te kwestie czy nimi manipuluje, zdaje się być po prostu nieświadomy innej linii interpretacyjnej. Siłą rzeczy nie mógł przewidzieć, co stanie się z obrazami miłości w literaturze współczesnej, jakim wyzwaniem stanie się mówienie o niej w taki sposób, aby wymknąć się schematom i wydmuszkowości pewnych pojęć. Nie jest to oczywiście wina autora, ale niezaprzeczalnie jest to perspektywa współczesnego odbiorcy, której ten w żaden sposób nie może zignorować.
Czytelnicy Lewisa siłą rzeczy darzyć go będą więc pewnym sentymentem, którego jednak nie sposób nie zredefiniować, kiedy poddaje się lekturze jego prace badawcze. Nie zmienia to jednak faktu, że model lektury, powolnej i dokładnej, jaki reprezentują profesorskie rozważania, stanowi pewien godny pozazdroszczenia, niedościgniony dziś wzorzec.
Pozostaje mi poczynić jeszcze jedną uwagę na marginesie lektury. Chodzi mianowicie o pewne rażące uproszczenie. Nie zamierzam rozwodzić się nad uprzedmiotawiającym traktowaniem Lewisa tylko jako swoistego „obrońcy chrześcijaństwa”. Jak już pisałam, pewność wiary zastąpiłabym w czasie lektury jego dzieł ciekawością, potrzebą i ciągłym poszukiwaniem, Lewis uczy o chrześcijaństwie, także, co niezwykle istotne, siebie samego, ale daleki jest od pouczania czy wieszczenia. Kwestia recepcji tych idei jest jednak z pewnością sprawą indywidualną odbiorców, choć stanowi ciekawe zagadnienie i materiał na osobne omówienie.
Uproszczenie, do którego się odniosę, jeżeli chodzi o omawianą pozycję wydawniczą, dotyczy kwestii zdecydowanie mniej ważkiej, mianowicie okładki. Lewis w swoim opracowaniu, choć świadomy pewnej stereotypowości prowansalskich poematów miłosnych, przede wszystkim zaś wykazujący się wiedzą o kulturowym podłożu, które wpływało na kształt tej twórczości (kwestie feudalne, schematy obyczajowe, et cetera), przede wszystkim stara się pokazać, iż przykładowo poematy Chaucera to jednak coś więcej niż rycerze w lśniącej zbroi na białych koniach i nobliwe białogłowy emanujące niewinnością i delikatnością. Moim zdaniem, szata graficzna okładki tej publikacji zwyczajnie upraszcza przekaz autora, nawet jeżeli estetycznie sprawia wrażenie „przyjemnej dla oka”. Razić to może zwłaszcza w kontekście dotychczasowej strategii, wedle której dzieła Lewisa w wydawnictwie Esprit ilustrowane były w sposób właśnie uwspółcześniający, minimalistyczny, nieprzerysowany. Obecna odsłona bardziej kojarzyć się będzie odbiorcy z hiperbolą niż alegorią. Oczywiście okładka książki to sprawa drugorzędna i nie powinna wpływać na odbiór zawartości merytorycznej oraz na fakt, iż publikacja „Alegorii miłości” uzupełnia nasze półki o kolejne, zdaje się ważne, zwłaszcza w kontekście twórczości beletrystycznej Lewisa, dzieło tego autora.
Książka autora „Błądzenia pielgrzyma” posiada na polskim rynku wydawniczym pewną dość oczywistą przewagę. Po pierwsze, skoro pisarz z Belfastu zyskał u nas popularność przede wszystkim jako twórca powieści, to jego wypowiedzi krytyczne fantastycznie oświetlają jego twórczość, dodając do niej nowe konteksty i kreując nowe lekturowe tropy. To także książka, która, choć nie jest pozbawiona nawiązań do chrześcijaństwa, pokazuje inne, mniej znane oblicze badacza, literata i człowieka, który skazany jest w naszej recepcji na skojarzenie „ten, który stworzył Narnię”. Po drugie, o ile nie brakuje studiów dotyczących metafory i symbolu, to odnoszę wrażenie, iż alegoria i, co w przypadku książki Lewisa istotne, alegoreza cieszą się zdecydowanie mniejszą „popularnością”. Brak ten jest ewidentny, nawet, kiedy spojrzymy poza ramy nakreślone edukacją szkolną, w której alegoria pojawia się przede wszystkim w kontekście oświeceniowych bajek, a zdecydowanie częściej jako definicja, która, na zasadzie prostej antynomii, pomóc ma w zapamiętaniu roli i znaczenia symbolu.
Niezaprzeczalnie C.S. Lewis poszerza perspektywę patrzenia na literackie alegorie i sposoby ich kreowania, ale także mechanizmów interpretacji pewnych elementów świata przedstawionego poszczególnych dzieł, które przecież odzwierciedlają jedną z prymarnych cech ludzkiego myślenia – zastępowania przystępnymi semantycznie obrazami tego, czego nie jesteśmy w stanie dostrzec za pomocą zmysłów czy nazwać przy pomocy adekwatnych określeń. Autor ukazuje także, iż język literacki czy poetycki operuje alegoriami nie po to, by informować, ale po to, by oddziaływać na czytelnika, pozwalając mu jednocześnie na pewną samodzielność odbioru i interpretacji: „Poeci zawsze mówią nam, że trawa jest zielona, grzmot donośny, a usta czerwone. Nie zawsze jednak, z wyjątkiem złych poetów, powiadają nam, że coś jest okropne albo cudowne” [Lewis 1969, s. 62].
LITERATURA:
C.S. Lewis: „Rozważania o chrześcijaństwie”. Przeł. I. Doleżal-Nowicka. Warszawa 1969.
C.S. Lewis: „Odrzucony obraz”. Przeł. W. Ostrowski. Warszawa 1986.
Niepokojące (?) zachowania badacza…
Pisma „Jacka” są oczywiście znane, ale nie wiodły nigdy prymu w poszczególnych szkołach i nurtach metodologicznych. Fakt ten nie dziwi jednak, kiedy zagłębimy się w sposób, w jaki Lewis konstruuje swoje teksty – eseje krytycznoliterackie, studia filozoficzne. Odnosi się wówczas nieodparte wrażenie, iż powstają one bardziej z zamiłowania wobec samego procesu lektury, odkrywania kontekstów, szczegółowych odczytań, niż z poczucia dydaktycznej misji czy ambicji opiniotwórczych. W książce „Alegoria miłości”, opublikowanej w tym roku nakładem wydawnictwa Esprit, pewien opór współczesnego odbiorcy wywoła już sama tematyka rozważań. Jak zaznacza jednak, z charakterystycznym dla siebie poczuciem dystansu, sam autor: „Studiowanie tej tradycji początkowo może się wydawać kolejnym przykładem mody na »ożywianie« tradycji; ta niemożność zostawienia trupa w spokoju jest jednym z najbardziej niepokojących zachowań badaczy” (s. 13). Od razu jednak należy wytłumaczyć, iż Lewis nie próbował skazać się na naukowe wygnanie, nie sabotował także własnej pozycji w akademickim świecie. Przekonanie, iż literaturę średniowieczną czy pisma starożytnych filozofów należy poddawać nieustającej lekturze i procesom (re)interpretacji, wynikała z bardzo istotnych dla twórcy z Belfastu założeń metodologicznych. W każdej jego książce fundamentalne znaczenie ma bowiem świadomość ciągłości procesu – nie tylko historycznoliterackiego, ale kulturotwórczego. Jak zaznacza we wstępnych partiach omawianej książki: „Ani forma, ani nastrój tej dawnej poezji nie przeminęły bez odciśnięcia trwałego śladu w naszych umysłach” (s. 14). Zanim więc przyjrzymy się zebranym w książce badaniom dotyczącym kształtowania pewnych alegorycznych struktur literackich, należy, choć skrótowo, przypomnieć, z jakim twórcą/czytelnikiem mamy w tym przypadku do czynienia.
Lewis wykreował w swoich pismach niezwykle konsekwentny, spójny i charakterystyczny dla niego dyskurs. Stosował w badawczych rozważaniach podwójną perspektywę: zawsze postrzegał zjawiska sobie współczesne (nie tylko literackie) jako, mniej lub bardziej bezpośrednie, następstwa kultury starożytnej i średniowiecznej, jednocześnie obserwując swój przedmiot badań w taki sposób, aby mógł stać się narzędziem pomocnym w zrozumieniu różnych procesów zachodzących we współczesności: „W rzeczywistości jednak istnieje niewątpliwa kontynuacja między prowansalskimi pieśniami miłosnymi a późnośredniowieczną poezją miłosną, a przez nią – za pośrednictwem Petrarki i innych – poezją miłosną doby współczesnej” (s. 16).
Konstrukcja „Alegorii miłości” jest dość przejrzysta, reprezentuje klasyczny model akademickiego podręcznika. Rozpoczyna ją wyczerpujący wstęp dotyczący pierwszych znanych nam reprezentacji literackich miłości dworskiej, zawierający analizy poszczególnych partii wybranych poematów, następnie rozprawa ukazuje powstanie i rozwój alegorii jako sposobu organizacji świata tekstu, by zakończyć się ważnym odróżnieniem jej od personifikacji i symbolu. Książka składa się właściwie z dwóch części, po owym teoretycznym wprowadzeniu Lewis zamieszcza bowiem niezwykłe szczegółowe opisy alegorycznych struktur w poszczególnych dziełach literackich.
W tym miejscu warto przyjrzeć się nieco dokładniej metodzie podawczej oksfordzkiego profesora. Jego wyczerpujące sposoby katalogowania, szczegółowe opisy mogą bowiem „wyczerpać” także czytelnika. Uparta wierność zestawieniom chronologicznym sprawia, iż pewne zjawiska przedstawione są w sposób nieczytelny i przegadany, pozbawiony konkretnych rozwiązań. Pismom Lewisa zdaje się brakować syntetyczności, co oczywiście skutkuje dokładnością przedstawienia i niweluje możliwie jak najwięcej tekstowych luk czy niedopowiedzeń, ale także sprawia wrażenie rozmycia pewnych wniosków, które czytelnik powinien móc z tej lektury wyciągnąć samodzielnie. Nie chodzi mi oczywiście o lekturowe „ułatwianie życia” odbiorcy tekstu, daleka jestem od zakończeń, które w skondensowany sposób zestawiają wszystkie poruszane treści, pozbawiając czytelnika możliwości samorozwoju i samodzielnego formułowania pytań, ale o pewien nadmiar i rodzący się z niego chaos przedstawienia, który niejednokrotnie skutkuje myleniem alegorii z metaforą czy niekonsekwencją gramatyczną – nieuzasadnionymi przejściami od „ja” do „my” autorskiego.
Nie można oprzeć się wrażeniu, iż osobowość pisarza, który posiadał zdolność powoływania do życia niezwykle komplementarnego i szczegółowego świata powieściowego, zdominowała cele badawcze. Żywioł narracji, snucie rozbudowanej wielowątkowej opowieści (literackiej czy literaturoznawczej) zdaje się przesłaniać w tekstach Lewisa kierunek, w którym zmierzać ma owa historia i cel, jaki ma realizować. Z drugiej strony, nie można jednak nie dostrzec w owej metodzie jednego aspektu, którego nie sposób nie doceniać w czasach szybkiej i niejednokrotnie pobieżnej lektury – pasji dociekania i tworzenia. Autor nie goni za znaczeniem, dojrzewa do niego wraz z pogłębioną lekturą.
Owa szczegółowość skutkuje jednak jednym z ciekawszych stwierdzeń prezentowanych w książce Lewisa. Autor nakreśla dwa kierunki lektury i mechanizmów „tworzenia” alegorii: kreowanie obrazów, które później mają zostać właśnie jako alegoria odczytane, i zjawisko przeciwstawne – według badacza pewne niewygodne obrazy i prawdy społeczne, pierwotnie traktowane dosłownie, stają się w kolejnym odczytaniu alegoriami. W ten sposób kultura łatwiej je akceptuje. Lewis opisuje więc nie tylko powstawanie i kreowanie alegorii, ale także mechanizmy alegorezy, czyniąc to przy pomocy błyskotliwych zestawień. Dekonstruuje w ten sposób pewne istotne mechanizmy: manipulowania lekturą tekstu, prezentowanych przez niego znaczeń i manipulacji odbiorcą poprzez odpowiednio skonstruowaną lekturę. W omawianej książce autor przekazuje nam więc przede wszystkim spójną metodę i filozofię lektury. Czyta wnikliwie, szczegółowo, z angażowaniem, niezmiennie świadomy ciągłości historycznoliterackiej i podstaw, które ukształtowały europejską kulturę, także kulturę literacką.
Figura pielgrzyma
Czytelnik Lewisa może jednak odnaleźć w jego dziełach ślady jeszcze jednego procesu – permanentnego poszukiwania.
Mówienie o nawróceniu brytyjskiego twórcy, o wpływach chrześcijaństwa na jego kreacje literackie, to już truizm, ale też nie sposób o nich nie wspomnieć, skoro pojawiają się w każdym właściwie dziele autora – oczywiście w „Opowieściach z Narnii”, „Mrocznej wieży”, powieści „Dopóki mamy twarze” czy w „Błądzeniu pielgrzyma”. Przy czym zdaje się, iż nie ma w tych nawiązaniach jedynie butnej pewności pozbawionej jakichkolwiek wahań. Lewis poszukuje odpowiedzi, poznaje chrześcijaństwo od podstaw, studiuje starożytność, pisma filozofów i Ojców Kościoła, literaturę. W książkach Lewisa nie brakuje jednak przede wszystkim jeszcze jednego elementu – alegorii.
Po lekturze „Alegorii miłości” nie sposób także nie zastanawiać się nad potencjałem semantycznym powieści autora omawianego studium. Zadajemy sobie więc pytania: jak wielką wagę odgrywała jego literaturoznawcza, lekturowa świadomość w procesie twórczym? Gdzie przebiega w „Narnii” granica pewnych zjawisk? Które kwestie wciąż pozostają otwarte na interpretację? Jakie obrazy zakwalifikowane zostaną jako alegorie, a którym wtórnie – wobec intencji dzieła – nadaliśmy takie znaczenie (mając oczywiście do tego pełne interpretacyjne prawo)? Dookreślając pewne kategorie, autor uruchamia więc nowe ścieżki interpretacji własnych powieści, ale także dzieł współczesnych. Choć niezaprzeczalnie prezentowana książka ogranicza się do alegorii miłości, kształtowania się i ewoluowania tego, co zwykliśmy określać mianem miłości dworskiej, to odnajdziemy w niej pewne uniwersalne lekturowe narzędzia. Przydatnym okazać się może świetny wstęp o różnicy między reprezentacją, a tym, co owej bezpośredniej reprezentacji pozbawione – polskim czytelnikom zagadnienie to oczywiście zostało przybliżone przez Michała Pawła Markowskiego. Lewis wykorzystuje jednak zupełnie inny zestaw przykładów, uruchamia odmienną (choć niestety węższą) perspektywę. Ważnym staje się także wieloaspektowe rozumienie pojęcia alegorii i kategoryczne odróżnienie jej od symbolu. Autor wykorzystuje do tego dzieła Dantego, religię starożytnych, przeciwstawienie alegorii i personifikacji (choć ta część jest nieco zawiła i sprawia wrażenie niespójnej), zarysowując początki procesów ważnych dla definiowania wybranych pojęć.
Lewis zwraca także uwagę czytelnika na jeszcze jeden ważny element – wolimy widzieć w literaturze wymiar symboliczny, zapewne przede wszystkim dlatego, iż współczesny czytelnik nie jest zwolennikiem nakładanych na niego ograniczeń, bez względu na znajomość narzędzi i metod filologicznych woli pozostawać poza jakąkolwiek semantyczną dyktaturą i czytać także poprzez siebie i własne kulturowe, obyczajowe zaplecze. Może to być jeden z powodów, dla których książka Lewisa stawia odbiorcy w XXI wieku pewien zasadniczy opór.
Dyktat (?) sentymentu (Lewis w XXI wieku)
Współczesny czytelnik, zwłaszcza jeżeli „wychował się” na opowieściach z Narnii, może odczuwać dyskomfort przed ponowną rewizją prezentowanych przez Lewisa sposobów postrzegania i kreowania świata. Wiadomo bowiem, że skazuje się tym samym na zmianę sposobu lektury, może na rozczarowania. Współczesny badacz jednakże, bez względu na ograniczenia diachroniczne, musi spojrzeć na książki Lewisa z perspektywy postępu metodologicznego. Nie sposób nie uśmiechnąć się w czasie lektury pewnych fraz, choćby mając świadomość osiągnięć studiów genderowych, znając schematyczność dzieł średniowiecznych i renesansowych, wszelkie panujące wówczas zasady mecenatu i ograniczenia, które spoczywały na ówczesnych twórcach. Tym, co razi najbardziej, jest fakt, iż Lewis wyraźnie niweluje dysonans, który powstaje na styku różnych koncepcji miłości i zasad chrześcijaństwa, nie tyle nawet ignoruje te kwestie czy nimi manipuluje, zdaje się być po prostu nieświadomy innej linii interpretacyjnej. Siłą rzeczy nie mógł przewidzieć, co stanie się z obrazami miłości w literaturze współczesnej, jakim wyzwaniem stanie się mówienie o niej w taki sposób, aby wymknąć się schematom i wydmuszkowości pewnych pojęć. Nie jest to oczywiście wina autora, ale niezaprzeczalnie jest to perspektywa współczesnego odbiorcy, której ten w żaden sposób nie może zignorować.
Czytelnicy Lewisa siłą rzeczy darzyć go będą więc pewnym sentymentem, którego jednak nie sposób nie zredefiniować, kiedy poddaje się lekturze jego prace badawcze. Nie zmienia to jednak faktu, że model lektury, powolnej i dokładnej, jaki reprezentują profesorskie rozważania, stanowi pewien godny pozazdroszczenia, niedościgniony dziś wzorzec.
Pozostaje mi poczynić jeszcze jedną uwagę na marginesie lektury. Chodzi mianowicie o pewne rażące uproszczenie. Nie zamierzam rozwodzić się nad uprzedmiotawiającym traktowaniem Lewisa tylko jako swoistego „obrońcy chrześcijaństwa”. Jak już pisałam, pewność wiary zastąpiłabym w czasie lektury jego dzieł ciekawością, potrzebą i ciągłym poszukiwaniem, Lewis uczy o chrześcijaństwie, także, co niezwykle istotne, siebie samego, ale daleki jest od pouczania czy wieszczenia. Kwestia recepcji tych idei jest jednak z pewnością sprawą indywidualną odbiorców, choć stanowi ciekawe zagadnienie i materiał na osobne omówienie.
Uproszczenie, do którego się odniosę, jeżeli chodzi o omawianą pozycję wydawniczą, dotyczy kwestii zdecydowanie mniej ważkiej, mianowicie okładki. Lewis w swoim opracowaniu, choć świadomy pewnej stereotypowości prowansalskich poematów miłosnych, przede wszystkim zaś wykazujący się wiedzą o kulturowym podłożu, które wpływało na kształt tej twórczości (kwestie feudalne, schematy obyczajowe, et cetera), przede wszystkim stara się pokazać, iż przykładowo poematy Chaucera to jednak coś więcej niż rycerze w lśniącej zbroi na białych koniach i nobliwe białogłowy emanujące niewinnością i delikatnością. Moim zdaniem, szata graficzna okładki tej publikacji zwyczajnie upraszcza przekaz autora, nawet jeżeli estetycznie sprawia wrażenie „przyjemnej dla oka”. Razić to może zwłaszcza w kontekście dotychczasowej strategii, wedle której dzieła Lewisa w wydawnictwie Esprit ilustrowane były w sposób właśnie uwspółcześniający, minimalistyczny, nieprzerysowany. Obecna odsłona bardziej kojarzyć się będzie odbiorcy z hiperbolą niż alegorią. Oczywiście okładka książki to sprawa drugorzędna i nie powinna wpływać na odbiór zawartości merytorycznej oraz na fakt, iż publikacja „Alegorii miłości” uzupełnia nasze półki o kolejne, zdaje się ważne, zwłaszcza w kontekście twórczości beletrystycznej Lewisa, dzieło tego autora.
Książka autora „Błądzenia pielgrzyma” posiada na polskim rynku wydawniczym pewną dość oczywistą przewagę. Po pierwsze, skoro pisarz z Belfastu zyskał u nas popularność przede wszystkim jako twórca powieści, to jego wypowiedzi krytyczne fantastycznie oświetlają jego twórczość, dodając do niej nowe konteksty i kreując nowe lekturowe tropy. To także książka, która, choć nie jest pozbawiona nawiązań do chrześcijaństwa, pokazuje inne, mniej znane oblicze badacza, literata i człowieka, który skazany jest w naszej recepcji na skojarzenie „ten, który stworzył Narnię”. Po drugie, o ile nie brakuje studiów dotyczących metafory i symbolu, to odnoszę wrażenie, iż alegoria i, co w przypadku książki Lewisa istotne, alegoreza cieszą się zdecydowanie mniejszą „popularnością”. Brak ten jest ewidentny, nawet, kiedy spojrzymy poza ramy nakreślone edukacją szkolną, w której alegoria pojawia się przede wszystkim w kontekście oświeceniowych bajek, a zdecydowanie częściej jako definicja, która, na zasadzie prostej antynomii, pomóc ma w zapamiętaniu roli i znaczenia symbolu.
Niezaprzeczalnie C.S. Lewis poszerza perspektywę patrzenia na literackie alegorie i sposoby ich kreowania, ale także mechanizmów interpretacji pewnych elementów świata przedstawionego poszczególnych dzieł, które przecież odzwierciedlają jedną z prymarnych cech ludzkiego myślenia – zastępowania przystępnymi semantycznie obrazami tego, czego nie jesteśmy w stanie dostrzec za pomocą zmysłów czy nazwać przy pomocy adekwatnych określeń. Autor ukazuje także, iż język literacki czy poetycki operuje alegoriami nie po to, by informować, ale po to, by oddziaływać na czytelnika, pozwalając mu jednocześnie na pewną samodzielność odbioru i interpretacji: „Poeci zawsze mówią nam, że trawa jest zielona, grzmot donośny, a usta czerwone. Nie zawsze jednak, z wyjątkiem złych poetów, powiadają nam, że coś jest okropne albo cudowne” [Lewis 1969, s. 62].
LITERATURA:
C.S. Lewis: „Rozważania o chrześcijaństwie”. Przeł. I. Doleżal-Nowicka. Warszawa 1969.
C.S. Lewis: „Odrzucony obraz”. Przeł. W. Ostrowski. Warszawa 1986.
Clive Staples Lewis: „Alegoria miłości. Przeł. Magdalena Sobolewska. Wydawnictwo Esprit. Kraków 2017.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |