
KORZYSTAM ABSOLUTNIE Z REZERWUARÓW WOLNOŚCI
A
A
A
Umówiliśmy się, już tradycyjnie, w kamienicy przy ul. Jana Pawła II w Mikołowie. Na pierwsze piętro, przez przyjemnie chłodna klatkę schodową, prowadzi kilkanaście zmurszałych schodów. W środku pierwszego mieszkania po prawej czeka już Maciej Melecki, dyrektor Instytutu Mikołowskiego. Jak zwykle przed czasem, jak zwykle w oparach dymu papierosowego. Obok na wytartej kanapie siedzi Arkadiusz Kremza, czyta felieton Witolda Wirpszy o krzyżówkach. – Absolutnie ponadczasowe – stwierdza Melecki. I sięga po kolejnego papierosa.
Ale dzisiaj plan był inny. Pierwszy raz nie pytałem Meleckiego o ostatnie wydawnictwa Instytutu. Nie wspominałem też Rafała Wojaczka, nie wracałem do filmu Lecha Majewskiego. Chciałem dowiedzieć się w końcu czegoś więcej na jego temat; przyjrzeć się jego pierwszemu wyjściu poza ramy wiersza, wyraźnym poszukiwaniom nowej formy wyrazu. Na kartach siedemdziesięciu stron debiutu prozatorskiego Melecki – apologeta językowych i znaczeniowych labiryntów, po jakich przemieszczali się chociażby Wirpsza, Wat czy Wojaczek – daje upust swojemu współuczestnictwu w otaczającym świecie. Nie stroni od filozoficznych rozważań, dalekosiężnych komentarzy, włączając w to – pozbawione taniego dydaktyzmu – sytuacje i fabuły z życia osobistego.
Czym zatem jest „Gdzieniegdzie” wydane przed miesiącem przez Dom Literatury w Łodzi? Publicznym dziennikiem spisanym prozą? Dziełem w toku, jak określił je Piotr Matywiecki? Opowieść Meleckiego nie ma żadnego wyraźnego początku. Nie ma też i końca. Skrawki nie układają się w opowieść, nie niosą historii. W przypadku krótkich, pisanych na gorąco tekstów przenikliwy obserwator oddaje się sprawom niecierpiącym zwłoki. Dlatego ani on, ani rzeczywistość zdają się nie mieć czasu na sięganie do rozległych form czy stylistycznych sztafaży. Swoje rozważania pisze zatem krótko, niekiedy myśli formułuje prosto, jakby malował je za pomocą oszczędnych pociągnięć pędzla na płótnie. Co nie znaczy, że nie stawia zdecydowanych pytań; bada, z uporem maniaka poszukuje, zastanawia się, wciąż zestawia.
Poezja nie ma niczemu służyć
W „Gdzieniegdzie” warto zwrócić uwagę na kilka kwestii – przede wszystkim na radykalną, ale zarazem ściśle umotywowaną polemikę literacką; niegodzącą się z ideą „mesjańskiego” posłannictwa języka poetyckiego. W tej części książki Melecki wchodzi w wyraźny klincz z koncepcją poezji według Andrzeja Franaszka, a kiedy trzeba, to i z jego mentorami: Miłoszem czy Herbertem – jak czytamy w jednym z pierwszych fragmentów książki – głównymi hamulcowymi poezji polskiej, którzy unieważnili wielotorowy i wielokątny namysł nad nią. Melecki widzi jądro poezji niekoniecznie tam, gdzie chce je dostrzec cała reszta świata. I kto wie, czy podważeniem dominującego porządku literatury nie zawiesił właśnie na plecach tarczy strzelniczej i nie rzucił swojego nazwiska na żer krytyki literackiej: „Opublikowany pod koniec kwietnia w »Gazecie Wyborczej« artykuł autorstwa Andrzeja Franaszka pod tytułem »Poezja jak bluza z kapturem« jawi mi się niezwykle kuriozalnie w swym uzurpatorstwie, a także dalece posuniętej ignorancji. Jest to bodaj najpłytszy i skrajnie destrukcyjny tekst o polskiej poezji, jaki kiedykolwiek czytałem. Mój wstrząs lekturowy jest przeto ogromny. Nie spotkałem się nigdy z tak zaciekle apodyktycznym fundowaniem razów wobec jednej z odnóg i z tak uproszczonym, zmanipulowanym windowaniem drugiej. Deprecjonowanie poezji zanurzonej w język (już to określenie jest uproszczeniem), jakby była jakaś inna poezja, poprzez imputowanie jej wykorzenienia z rzeczywistości jest kompletnie piramidalną bzdurą, o jakiej, w takim wydaniu, jeszcze nie słyszałem”.
Uważam, że to fragment znamienny, w którym poeta-praktyk wobec niepoety-teoretyka nie przebiera w słowach. Nieprzypadkowo zatem rozmowę z Meleckim zacząłem właśnie od części poświęconej językowi – elementowi składowemu poezji, który znajduje się na szczycie jego hierarchii wartości. W ten sposób Melecki niewątpliwie podąża tropem konglomeratu rozważań Wirpszy, dla którego transparentność i figuratywność były siedliskiem fałszu. Szczególnie istotne w tym kontekście zdają się być, darzone przez autorów ogromną estymą, wspomniane polemiki, w których obaj nie szczędzą gorzkich słów pod adresem powierzchownych, gołosłownych argumentacji. Wystarczy tutaj wspomnieć publicystykę Wirpszy wokół noty Juliana Przybosia dotyczącej tomu wierszy Mirona Białoszewskiego (znalazła się w wydanym niedawno przez Instytut Mikołowski zbiorze „Witold Wirpsza: Varia. Eseje. Prozy”), aby dostrzec pewne powinowactwo idei wobec literackiego sporu. Ani jeden, ani drugi nie kruszy bowiem kopi w destrukcyjnej narracji. Nie obarczają winą innych, wcale nie wypuszczają z lampy tak popularnego wśród krytyków literackich „dżina hejtu”. O ich sile stanowią za to autonomiczność, poetycki charyzmat i cała armia argumentów.
Malecki: „Tekst Franaszka w sposób niebywale irytujący zawężał pole odczytań. Przez skurczenie zgromadzonych przykładów wydał mi się tekstem dalece krzywdzącym i manichejskim, traktującym polską poezję w sposób czarno biały, tym samym mocno wypaczając przeogromny wymiar jej zróżnicowania. Franaszak zignorował szereg zjawisk, dlatego też w swojej polemice powołałem się na wypowiedzi Wirpszy czy Karpowicza, którzy pozostają na antypodach pisarstwa Miłosza, Herberta – głównych hamulcowych polskiego wiersza współczesnego. Tym samym dałem upust niezgodzie na pewnego rodzaju dydaktyczno-szkolne ujęcia związane z poezją. Główną dominantą poezji jest sposób podejścia do języka. Jeśli język jest podległy wyłącznie treściom, a nie daj Boże treściom historyczno-etycznym, to we mnie nie ma zgody na tegoż rodzaju ujęcia. Poezja, która służy czemuś konkretnemu, traci swą istotę i przestaje być właściwa samej sobie. Poezja nie ma niczemu służyć, jest wymiarem autotelicznym zwracającym się do siebie samego, może być jedynie podległa pewnym przygodom języka, który to niesie ze sobą jakieś skonkretyzowane treści, jednak treści te przedstawiane w sposób wybiórczy, a zarazem mocno stematyzowany i ujednoznaczniony, przestają być zjawiskami ciekawymi. Jest ona – poezja – zatem przejawem sięgania w zupełnie inny wymiar; wymiar otchłanny, zawierający, powiedzmy, ciasny splot polisemii, metafizyki i egzystencjalnej polifonii. Kiedy poezja zaczyna być traktowana jako oręż ideologiczny, moralny czy czysto emocjonalny, ulega natychmiastowemu spłyceniu i staje się czymś incydentalnym; traci na energii, która jest jej gwarantem na przetrwanie próby czasu”.
Polacy nie pojęli wolności
Lektura „Gdzieniegdzie”, konfrontowana z aktualną sytuacją, ujawnia również niebywałe pokłady erudycji autora, bystrości i intelektualną pokusę, które pozwalają mu na bieżąco odczytywać i potwierdzać swoje analizy sytuacji. U Meleckiego sucha nitka nie zostaje chociażby na „dobrej zmianie”, „lichutkim polskim kinie”, jak również przygodnie spotkanym taksówkarzu – eksponencie lokalnych teorii spiskowych, wedle którego wiersze Wojaczkowi dyktowała pokątnie... Szymborska. Więcej w książce tej jest zresztą takich namacalnych, niepoddających się autokreacji okruchów codzienności, współistniejących gdzieś obok literatury; miasta, w którym nietrudno o spotkanie z drugim człowiekiem, ba – nawet drugim poetą. Ale literatura, której Melecki z tak niebywałą skrupulatnością doszukuje się na każdym kroku, dopada go nie tyle na ulicy, co w sprawozdaniach z lektur lub, chociażby, w wynikach sprzedaży książek Instytutu Mikołowskiego. Dopada zatem w sensie ściśle ekonomicznym, okazując się tworem niekompatybilnym do konsumpcjonizmu, który zżera rodzimą kulturę współczesną od środka: „Na samym końcu łańcucha pokarmowego jest literatura. Każda inna dziedzina życia kulturowego, z racji swej formy, jest dziedziną wymagającą ogromnych dotacji: film, opera, teatr, nawet malarstwo. Sumy, jakie płyną z państwowej kasy na owe dziedziny, są gigantyczne, przynajmniej w skali ogólnej dystrybucji. Jeden kiepski film dotowany z państwowych funduszy zaspokoiłby około tysiąca książek. (…) O ile jeszcze teatr w tym kraju nie upadł doszczętnie, a momentami jawi się wręcz arcyciekawie, to rodzime produkcje filmowe zieją zgrozą. Wczoraj zainaugurowano kolejny canneński festiwal filmowy, na którym swe filmy ma pokazać prawie cała Europa, z nestorami takimi jak Godard na czele. Polskie kino ma być reprezentowane przez dwie etiudy filmowe studentów szkół reżyserskich. Ten przykry fakt uzmysławia, na jakim beznadziejnie niskim poziomie jest nasze lichutkie kino”.
W świetle sukcesu „Idy” Pawlikowskiego, a także triumfów, które na zachodzie święcili chociażby Szumowska („Body/Ciało”), Wasilewski („Zjednoczone stany miłości”), Smoczyńska („Córki dancingu”) czy Marczak („Wszystkie nieprzespane noce”), diagnoza Meleckiego wydaje się co najmniej diagnozą ryzykowną. Być może czuć w tym odrobinę autorskiego malkontenctwa, trochę stronniczych machlojek, nutkę tęsknoty za kinem Wajdy, Konwickiego czy Hasa. Ale najważniejszy w tym całym sporze wciąż zdaje się fakt, że Meleckiemu przyświeca całkowity brak wątpliwości. Innymi słowy: autor nie odstępuje, cierpliwie czeka, by móc z werwą wygłosić swoje i być słyszanym. Ale zarazem nie chodzi tutaj tylko o niego samego, a o konteksty zataczane łukami znacznie szerszymi.
Melecki: „Na najważniejszym festiwalu filmowym w Europie nasz kraj jest reprezentowany dwiema lichutkimi etiudami – taka sytuacja jest dla mnie absurdalna i świadczy zarazem o jednym, a mianowicie bardzo niskim stopniu estetycznej ewokacji i pewnych problematyk poruszanych na poziomie polskiego kina obyczajowego. Nie odbieram nikomu sukcesów, jednak odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z poszczególnymi przypadkami aniżeli wysokim poziomie kina generalnie. Tym samym nie potrafię odnaleźć się entuzjastycznie w tym, co wydarzyło się po 1989 r. Cała twórczość Hasa, czy chociażby »Salto«Konwickiego to arcydzieła, przykłady filmów artystycznie sproblematyzowanych, których od lat nie uświadczyłem w rodzimej, współczesnej kinematografii. Kino otworzyło się na komercję, jego bożkiem stał się odbiorca, frekwencyjność, a zarazem mecenat państwa, które to elementy związane z przeobrażeniami ustrojowymi i nowym dyktatem pieniądza, zdemolowały polskie kino”.
Wspomniany „łańcuch pokarmowy” to w pewnej mierze dość karykaturalne, choć logiczne następstwo radosnej transformacji, świetlistej ery wolnego rynku, zachłyśnięcia modelem stricte zachodnim. Cóż z tego wynika u Meleckiego? Ano tyle, że kapitalistyczne turbulencje w pewnym momencie doprowadziły do przełożenia powierzchownej, badziewnej, jarmarcznej wręcz rozrywki nad podskórną jakość dzieła. Tym samym szacunek do płaszczyka różnych gatunków, konwencji myli nam się z szacunkiem do jakości samej narracji i opowieści. A sztuki tzw. wysokiej nie odróżniamy już od ograniczonych wzorów, które stawia przed nami współczesna popkultura. Melecki zdaje się mówić: drodzy rodacy, coś na tej kulturalnej gałęzi, na której przyszło nam wspólnie zasiadać, ułożyło się zwyczajnie nie tak.
Melecki: „Gigantyczne nakłady na kulturę istniały zawsze. Problem stanowi coś innego, a mianowicie sposób ich parcelowania. Paradoks polega zarazem na tym, że w całej tej strukturze, rankingu pozycjonowań wszystkich działek sztuki, literatura stoi wciąż na wysokim poziomie względem chociażby wspomnianego kina. A mimo to środki przeznaczane na poezję pozostają absolutnie nieporównywalne do nakładów na inne formy wyrazu. To jest w jakiejś mierze niesprawiedliwe i krzywdzące zarazem”.
Potem dodaje jeszcze: „Jednakże tekst ten powstał jeszcze za czasów wolnej Polski, gdy obszar kultury nie krwawił tak obficie. Sytuacja w sposób bardzo stanowczy zmieniła się po ostatnich wyborach, gdy Ministerstwo Kultury zawiadywane przez funkcjonariusza PiS-u, zaczęło narzucać swoją wizję sztuki, wizję historyczno-polityczną, tym samym destruując niebywałe zdobycze polskiej kultury, w tym również literaturę. Najjaskrawszym, najdobitniejszym tego przykładem jest fakt, iż Instytut Książki zaprzestał w tym roku finansowania festiwali literackich, a jedyną nagrodą literacką, która otrzymała jego wsparcie, jest nagroda Orfeusza, organizowana przez środowiska narodowe. Społeczeństwo nieinteresujące się jednak poszczególnymi składowymi związanymi z funkcjonowaniem państwa i jego samego jako obywatela, tego nie spostrzeże. Polacy wciąż nie pojęli, że wolność to przede wszystkim stan możliwości dokonywania wyborów i ponoszenia za nich konsekwencji, a elementem wartościującym jej poziom jest właśnie kapitał duchowo- mentalno-intelektualny. W »Gdzieniegdzie«korzystam absolutnie z rezerwuarów wolności. Tą książką sprawdzam, czy jestem wciąż wolnym człowiekiem”.
Najsroższa pobudka ze wszystkich
Oprócz wyczuwalnego wzburzenia, uporu, konsekwencji myśli i jakże bezkompromisowej konfrontacji z bytem, zdarzają się Meleckiemu chwile ludzkiej niepewności i zwątpienia. Kolejne fragmenty są masywniejsze i utrzymane w ciemniejszej tonacji. W tej części „Gdzieniegdzie” staje się na naszych oczach wypadkową fantomowego bólu istnienia w postaci pantofli, których zapomniał zabrać z domu dla przebywającej w szpitalu matki, a także rozpaczy nad wyrwą, którą dokładnie rok wcześniej zostawiła po sobie śmierć ojca. Ale nawet w tak brutalnie przygnębiających rozważaniach, jak te, autor zachowuje stosowne proporcje. Z jednej strony autor stawia nas w niewygodnej sytuacji, uderza otwartą dłonią swojej prozy prosto w twarz, wypluwa na strony nieprzyjemną prawdę; prawdę rodziny cierpiącej, która to prawda nie powinna wyjść poza cztery ściany ich mieszkania. Z drugiej, Melecki proponuje nam porządek, w którym ból daje mocne poczucie sensu, jest początkiem ku oswojeniu się z rzeczami wstydliwymi, odkładającymi się gdzieś w zakamarkach naszych podświadomości.
„»Stan jest bardzo poważny, czwarty stopień raka« – słyszę. Udaję, że wiem, o co chodzi. Lekarz objaśnia, co należy robić dalej. Dziękuję mu i wychodzę. W milczeniu docieramy pod sam dom. (…) Mętlik. Rwane słowa. Kalekie komunikaty. Idę jak zjawa. Zmętniały. Dzień wcześniej Mama skończyła siedemdziesiąt siedem lat. Dokładnie rok temu zmarł Ojciec. Wczoraj zacząłem pisać o tym wiersz: »Najsroższa pobudka ze wszystkich, kolczasty walec, ta sprzed roku, niczego takiego nie zaznałeś wcześniej, niczego tak innego nie mogłeś znieść, dziurawiony i rozwłóczany, płaski jak garb, podniesiony jak grób«. I teraz jest to już nie tylko o tym”.
Melecki: „To fragmenty wynikające z potrzeby pewnego rodzaju autorefleksji, autoterapii, przyjrzenia się emocjom z perspektywy tekstu. To momenty na przecięciach emocji, refleksji, odczuć, przeczuć, bezpośrednio wywiedzione ze sfery silnego doświadczenia. Doświadczenie to dotyka nas w sposób mimowiedny, do tego stopnia, że stajemy w epicentrum tych zdarzeń, jesteśmy sprowadzeni do pozycji ich zakładników. A literatura w sposób silnie uwyraźniający pozwala unaocznić pewne rzeczy, które wybrzmiewają wraz z uświadomieniem sobie potęgi języka. Oczywiście można zostawić je wewnętrznym przemyśleniom, które zapewne odłożą się w podświadomości, ale może nigdy nie dotarłyby one do nas tak silnie, gdyby nie zostały przelane na papier. Takie werystyczne fragmenty, wywodzą się zresztą bezpośrednio z tradycji literackich. Nakierowanie narracji na rzeczy wstydliwe, brutalne, czy wyparte bywały częstokroć tematami, które tworzyły literaturę wysoką. Literatura jest zatem absorbująca tylko wtedy, kiedy dotyka sfer zamaskowanych, kiedy przedziera się przez pewnego rodzaju fasady i mury, które zasłaniają rzeczy ciężkie w przeżywaniu, a zarazem dotkliwie składające się na nasze życie. To właśnie one stanowią i kierunkują nas jeśli chodzi o egzystencjalne bytowanie bardziej, aniżeli treści letnie czy ocierające się o banał”.
*
Melecki dopala ostatniego papierosa, moje półtorej godziny dobiega końca. Wymieniamy jeszcze kilka spostrzeżeń na temat eseju Davida Foresta Wallace'a na temat Davida Lyncha, wspominamy świętej pamięci Lou Reeda. Kończymy zaś na politycznych perturbacjach w Mikołowie. Pytam, gdzie widzi Instytut za kilka lat? Odpowiedź, zaskakująco konkretnie, przychodzi natychmiast: „Nie mamy na to dużego wpływu. Jeśli będą chcieli, to zmienią ordynację i przyślą do mieszkania Wojaczka komisarza, który urządzi nam wieczorek z poezją patriotyczną”. Piotr Matywiecki określił „Gdzieniegdzie” mianem dzieła w toku, którego rozwinięcie będzie istotnym dokumentem pokoleniowej świadomości. Absolutnie prowokacyjne wypowiedzi Meleckiego nie pozostawiają wątpliwości: ciąg dalszy nastąpi.
Ale dzisiaj plan był inny. Pierwszy raz nie pytałem Meleckiego o ostatnie wydawnictwa Instytutu. Nie wspominałem też Rafała Wojaczka, nie wracałem do filmu Lecha Majewskiego. Chciałem dowiedzieć się w końcu czegoś więcej na jego temat; przyjrzeć się jego pierwszemu wyjściu poza ramy wiersza, wyraźnym poszukiwaniom nowej formy wyrazu. Na kartach siedemdziesięciu stron debiutu prozatorskiego Melecki – apologeta językowych i znaczeniowych labiryntów, po jakich przemieszczali się chociażby Wirpsza, Wat czy Wojaczek – daje upust swojemu współuczestnictwu w otaczającym świecie. Nie stroni od filozoficznych rozważań, dalekosiężnych komentarzy, włączając w to – pozbawione taniego dydaktyzmu – sytuacje i fabuły z życia osobistego.
Czym zatem jest „Gdzieniegdzie” wydane przed miesiącem przez Dom Literatury w Łodzi? Publicznym dziennikiem spisanym prozą? Dziełem w toku, jak określił je Piotr Matywiecki? Opowieść Meleckiego nie ma żadnego wyraźnego początku. Nie ma też i końca. Skrawki nie układają się w opowieść, nie niosą historii. W przypadku krótkich, pisanych na gorąco tekstów przenikliwy obserwator oddaje się sprawom niecierpiącym zwłoki. Dlatego ani on, ani rzeczywistość zdają się nie mieć czasu na sięganie do rozległych form czy stylistycznych sztafaży. Swoje rozważania pisze zatem krótko, niekiedy myśli formułuje prosto, jakby malował je za pomocą oszczędnych pociągnięć pędzla na płótnie. Co nie znaczy, że nie stawia zdecydowanych pytań; bada, z uporem maniaka poszukuje, zastanawia się, wciąż zestawia.
Poezja nie ma niczemu służyć
W „Gdzieniegdzie” warto zwrócić uwagę na kilka kwestii – przede wszystkim na radykalną, ale zarazem ściśle umotywowaną polemikę literacką; niegodzącą się z ideą „mesjańskiego” posłannictwa języka poetyckiego. W tej części książki Melecki wchodzi w wyraźny klincz z koncepcją poezji według Andrzeja Franaszka, a kiedy trzeba, to i z jego mentorami: Miłoszem czy Herbertem – jak czytamy w jednym z pierwszych fragmentów książki – głównymi hamulcowymi poezji polskiej, którzy unieważnili wielotorowy i wielokątny namysł nad nią. Melecki widzi jądro poezji niekoniecznie tam, gdzie chce je dostrzec cała reszta świata. I kto wie, czy podważeniem dominującego porządku literatury nie zawiesił właśnie na plecach tarczy strzelniczej i nie rzucił swojego nazwiska na żer krytyki literackiej: „Opublikowany pod koniec kwietnia w »Gazecie Wyborczej« artykuł autorstwa Andrzeja Franaszka pod tytułem »Poezja jak bluza z kapturem« jawi mi się niezwykle kuriozalnie w swym uzurpatorstwie, a także dalece posuniętej ignorancji. Jest to bodaj najpłytszy i skrajnie destrukcyjny tekst o polskiej poezji, jaki kiedykolwiek czytałem. Mój wstrząs lekturowy jest przeto ogromny. Nie spotkałem się nigdy z tak zaciekle apodyktycznym fundowaniem razów wobec jednej z odnóg i z tak uproszczonym, zmanipulowanym windowaniem drugiej. Deprecjonowanie poezji zanurzonej w język (już to określenie jest uproszczeniem), jakby była jakaś inna poezja, poprzez imputowanie jej wykorzenienia z rzeczywistości jest kompletnie piramidalną bzdurą, o jakiej, w takim wydaniu, jeszcze nie słyszałem”.
Uważam, że to fragment znamienny, w którym poeta-praktyk wobec niepoety-teoretyka nie przebiera w słowach. Nieprzypadkowo zatem rozmowę z Meleckim zacząłem właśnie od części poświęconej językowi – elementowi składowemu poezji, który znajduje się na szczycie jego hierarchii wartości. W ten sposób Melecki niewątpliwie podąża tropem konglomeratu rozważań Wirpszy, dla którego transparentność i figuratywność były siedliskiem fałszu. Szczególnie istotne w tym kontekście zdają się być, darzone przez autorów ogromną estymą, wspomniane polemiki, w których obaj nie szczędzą gorzkich słów pod adresem powierzchownych, gołosłownych argumentacji. Wystarczy tutaj wspomnieć publicystykę Wirpszy wokół noty Juliana Przybosia dotyczącej tomu wierszy Mirona Białoszewskiego (znalazła się w wydanym niedawno przez Instytut Mikołowski zbiorze „Witold Wirpsza: Varia. Eseje. Prozy”), aby dostrzec pewne powinowactwo idei wobec literackiego sporu. Ani jeden, ani drugi nie kruszy bowiem kopi w destrukcyjnej narracji. Nie obarczają winą innych, wcale nie wypuszczają z lampy tak popularnego wśród krytyków literackich „dżina hejtu”. O ich sile stanowią za to autonomiczność, poetycki charyzmat i cała armia argumentów.
Malecki: „Tekst Franaszka w sposób niebywale irytujący zawężał pole odczytań. Przez skurczenie zgromadzonych przykładów wydał mi się tekstem dalece krzywdzącym i manichejskim, traktującym polską poezję w sposób czarno biały, tym samym mocno wypaczając przeogromny wymiar jej zróżnicowania. Franaszak zignorował szereg zjawisk, dlatego też w swojej polemice powołałem się na wypowiedzi Wirpszy czy Karpowicza, którzy pozostają na antypodach pisarstwa Miłosza, Herberta – głównych hamulcowych polskiego wiersza współczesnego. Tym samym dałem upust niezgodzie na pewnego rodzaju dydaktyczno-szkolne ujęcia związane z poezją. Główną dominantą poezji jest sposób podejścia do języka. Jeśli język jest podległy wyłącznie treściom, a nie daj Boże treściom historyczno-etycznym, to we mnie nie ma zgody na tegoż rodzaju ujęcia. Poezja, która służy czemuś konkretnemu, traci swą istotę i przestaje być właściwa samej sobie. Poezja nie ma niczemu służyć, jest wymiarem autotelicznym zwracającym się do siebie samego, może być jedynie podległa pewnym przygodom języka, który to niesie ze sobą jakieś skonkretyzowane treści, jednak treści te przedstawiane w sposób wybiórczy, a zarazem mocno stematyzowany i ujednoznaczniony, przestają być zjawiskami ciekawymi. Jest ona – poezja – zatem przejawem sięgania w zupełnie inny wymiar; wymiar otchłanny, zawierający, powiedzmy, ciasny splot polisemii, metafizyki i egzystencjalnej polifonii. Kiedy poezja zaczyna być traktowana jako oręż ideologiczny, moralny czy czysto emocjonalny, ulega natychmiastowemu spłyceniu i staje się czymś incydentalnym; traci na energii, która jest jej gwarantem na przetrwanie próby czasu”.
Polacy nie pojęli wolności
Lektura „Gdzieniegdzie”, konfrontowana z aktualną sytuacją, ujawnia również niebywałe pokłady erudycji autora, bystrości i intelektualną pokusę, które pozwalają mu na bieżąco odczytywać i potwierdzać swoje analizy sytuacji. U Meleckiego sucha nitka nie zostaje chociażby na „dobrej zmianie”, „lichutkim polskim kinie”, jak również przygodnie spotkanym taksówkarzu – eksponencie lokalnych teorii spiskowych, wedle którego wiersze Wojaczkowi dyktowała pokątnie... Szymborska. Więcej w książce tej jest zresztą takich namacalnych, niepoddających się autokreacji okruchów codzienności, współistniejących gdzieś obok literatury; miasta, w którym nietrudno o spotkanie z drugim człowiekiem, ba – nawet drugim poetą. Ale literatura, której Melecki z tak niebywałą skrupulatnością doszukuje się na każdym kroku, dopada go nie tyle na ulicy, co w sprawozdaniach z lektur lub, chociażby, w wynikach sprzedaży książek Instytutu Mikołowskiego. Dopada zatem w sensie ściśle ekonomicznym, okazując się tworem niekompatybilnym do konsumpcjonizmu, który zżera rodzimą kulturę współczesną od środka: „Na samym końcu łańcucha pokarmowego jest literatura. Każda inna dziedzina życia kulturowego, z racji swej formy, jest dziedziną wymagającą ogromnych dotacji: film, opera, teatr, nawet malarstwo. Sumy, jakie płyną z państwowej kasy na owe dziedziny, są gigantyczne, przynajmniej w skali ogólnej dystrybucji. Jeden kiepski film dotowany z państwowych funduszy zaspokoiłby około tysiąca książek. (…) O ile jeszcze teatr w tym kraju nie upadł doszczętnie, a momentami jawi się wręcz arcyciekawie, to rodzime produkcje filmowe zieją zgrozą. Wczoraj zainaugurowano kolejny canneński festiwal filmowy, na którym swe filmy ma pokazać prawie cała Europa, z nestorami takimi jak Godard na czele. Polskie kino ma być reprezentowane przez dwie etiudy filmowe studentów szkół reżyserskich. Ten przykry fakt uzmysławia, na jakim beznadziejnie niskim poziomie jest nasze lichutkie kino”.
W świetle sukcesu „Idy” Pawlikowskiego, a także triumfów, które na zachodzie święcili chociażby Szumowska („Body/Ciało”), Wasilewski („Zjednoczone stany miłości”), Smoczyńska („Córki dancingu”) czy Marczak („Wszystkie nieprzespane noce”), diagnoza Meleckiego wydaje się co najmniej diagnozą ryzykowną. Być może czuć w tym odrobinę autorskiego malkontenctwa, trochę stronniczych machlojek, nutkę tęsknoty za kinem Wajdy, Konwickiego czy Hasa. Ale najważniejszy w tym całym sporze wciąż zdaje się fakt, że Meleckiemu przyświeca całkowity brak wątpliwości. Innymi słowy: autor nie odstępuje, cierpliwie czeka, by móc z werwą wygłosić swoje i być słyszanym. Ale zarazem nie chodzi tutaj tylko o niego samego, a o konteksty zataczane łukami znacznie szerszymi.
Melecki: „Na najważniejszym festiwalu filmowym w Europie nasz kraj jest reprezentowany dwiema lichutkimi etiudami – taka sytuacja jest dla mnie absurdalna i świadczy zarazem o jednym, a mianowicie bardzo niskim stopniu estetycznej ewokacji i pewnych problematyk poruszanych na poziomie polskiego kina obyczajowego. Nie odbieram nikomu sukcesów, jednak odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z poszczególnymi przypadkami aniżeli wysokim poziomie kina generalnie. Tym samym nie potrafię odnaleźć się entuzjastycznie w tym, co wydarzyło się po 1989 r. Cała twórczość Hasa, czy chociażby »Salto«Konwickiego to arcydzieła, przykłady filmów artystycznie sproblematyzowanych, których od lat nie uświadczyłem w rodzimej, współczesnej kinematografii. Kino otworzyło się na komercję, jego bożkiem stał się odbiorca, frekwencyjność, a zarazem mecenat państwa, które to elementy związane z przeobrażeniami ustrojowymi i nowym dyktatem pieniądza, zdemolowały polskie kino”.
Wspomniany „łańcuch pokarmowy” to w pewnej mierze dość karykaturalne, choć logiczne następstwo radosnej transformacji, świetlistej ery wolnego rynku, zachłyśnięcia modelem stricte zachodnim. Cóż z tego wynika u Meleckiego? Ano tyle, że kapitalistyczne turbulencje w pewnym momencie doprowadziły do przełożenia powierzchownej, badziewnej, jarmarcznej wręcz rozrywki nad podskórną jakość dzieła. Tym samym szacunek do płaszczyka różnych gatunków, konwencji myli nam się z szacunkiem do jakości samej narracji i opowieści. A sztuki tzw. wysokiej nie odróżniamy już od ograniczonych wzorów, które stawia przed nami współczesna popkultura. Melecki zdaje się mówić: drodzy rodacy, coś na tej kulturalnej gałęzi, na której przyszło nam wspólnie zasiadać, ułożyło się zwyczajnie nie tak.
Melecki: „Gigantyczne nakłady na kulturę istniały zawsze. Problem stanowi coś innego, a mianowicie sposób ich parcelowania. Paradoks polega zarazem na tym, że w całej tej strukturze, rankingu pozycjonowań wszystkich działek sztuki, literatura stoi wciąż na wysokim poziomie względem chociażby wspomnianego kina. A mimo to środki przeznaczane na poezję pozostają absolutnie nieporównywalne do nakładów na inne formy wyrazu. To jest w jakiejś mierze niesprawiedliwe i krzywdzące zarazem”.
Potem dodaje jeszcze: „Jednakże tekst ten powstał jeszcze za czasów wolnej Polski, gdy obszar kultury nie krwawił tak obficie. Sytuacja w sposób bardzo stanowczy zmieniła się po ostatnich wyborach, gdy Ministerstwo Kultury zawiadywane przez funkcjonariusza PiS-u, zaczęło narzucać swoją wizję sztuki, wizję historyczno-polityczną, tym samym destruując niebywałe zdobycze polskiej kultury, w tym również literaturę. Najjaskrawszym, najdobitniejszym tego przykładem jest fakt, iż Instytut Książki zaprzestał w tym roku finansowania festiwali literackich, a jedyną nagrodą literacką, która otrzymała jego wsparcie, jest nagroda Orfeusza, organizowana przez środowiska narodowe. Społeczeństwo nieinteresujące się jednak poszczególnymi składowymi związanymi z funkcjonowaniem państwa i jego samego jako obywatela, tego nie spostrzeże. Polacy wciąż nie pojęli, że wolność to przede wszystkim stan możliwości dokonywania wyborów i ponoszenia za nich konsekwencji, a elementem wartościującym jej poziom jest właśnie kapitał duchowo- mentalno-intelektualny. W »Gdzieniegdzie«korzystam absolutnie z rezerwuarów wolności. Tą książką sprawdzam, czy jestem wciąż wolnym człowiekiem”.
Najsroższa pobudka ze wszystkich
Oprócz wyczuwalnego wzburzenia, uporu, konsekwencji myśli i jakże bezkompromisowej konfrontacji z bytem, zdarzają się Meleckiemu chwile ludzkiej niepewności i zwątpienia. Kolejne fragmenty są masywniejsze i utrzymane w ciemniejszej tonacji. W tej części „Gdzieniegdzie” staje się na naszych oczach wypadkową fantomowego bólu istnienia w postaci pantofli, których zapomniał zabrać z domu dla przebywającej w szpitalu matki, a także rozpaczy nad wyrwą, którą dokładnie rok wcześniej zostawiła po sobie śmierć ojca. Ale nawet w tak brutalnie przygnębiających rozważaniach, jak te, autor zachowuje stosowne proporcje. Z jednej strony autor stawia nas w niewygodnej sytuacji, uderza otwartą dłonią swojej prozy prosto w twarz, wypluwa na strony nieprzyjemną prawdę; prawdę rodziny cierpiącej, która to prawda nie powinna wyjść poza cztery ściany ich mieszkania. Z drugiej, Melecki proponuje nam porządek, w którym ból daje mocne poczucie sensu, jest początkiem ku oswojeniu się z rzeczami wstydliwymi, odkładającymi się gdzieś w zakamarkach naszych podświadomości.
„»Stan jest bardzo poważny, czwarty stopień raka« – słyszę. Udaję, że wiem, o co chodzi. Lekarz objaśnia, co należy robić dalej. Dziękuję mu i wychodzę. W milczeniu docieramy pod sam dom. (…) Mętlik. Rwane słowa. Kalekie komunikaty. Idę jak zjawa. Zmętniały. Dzień wcześniej Mama skończyła siedemdziesiąt siedem lat. Dokładnie rok temu zmarł Ojciec. Wczoraj zacząłem pisać o tym wiersz: »Najsroższa pobudka ze wszystkich, kolczasty walec, ta sprzed roku, niczego takiego nie zaznałeś wcześniej, niczego tak innego nie mogłeś znieść, dziurawiony i rozwłóczany, płaski jak garb, podniesiony jak grób«. I teraz jest to już nie tylko o tym”.
Melecki: „To fragmenty wynikające z potrzeby pewnego rodzaju autorefleksji, autoterapii, przyjrzenia się emocjom z perspektywy tekstu. To momenty na przecięciach emocji, refleksji, odczuć, przeczuć, bezpośrednio wywiedzione ze sfery silnego doświadczenia. Doświadczenie to dotyka nas w sposób mimowiedny, do tego stopnia, że stajemy w epicentrum tych zdarzeń, jesteśmy sprowadzeni do pozycji ich zakładników. A literatura w sposób silnie uwyraźniający pozwala unaocznić pewne rzeczy, które wybrzmiewają wraz z uświadomieniem sobie potęgi języka. Oczywiście można zostawić je wewnętrznym przemyśleniom, które zapewne odłożą się w podświadomości, ale może nigdy nie dotarłyby one do nas tak silnie, gdyby nie zostały przelane na papier. Takie werystyczne fragmenty, wywodzą się zresztą bezpośrednio z tradycji literackich. Nakierowanie narracji na rzeczy wstydliwe, brutalne, czy wyparte bywały częstokroć tematami, które tworzyły literaturę wysoką. Literatura jest zatem absorbująca tylko wtedy, kiedy dotyka sfer zamaskowanych, kiedy przedziera się przez pewnego rodzaju fasady i mury, które zasłaniają rzeczy ciężkie w przeżywaniu, a zarazem dotkliwie składające się na nasze życie. To właśnie one stanowią i kierunkują nas jeśli chodzi o egzystencjalne bytowanie bardziej, aniżeli treści letnie czy ocierające się o banał”.
*
Melecki dopala ostatniego papierosa, moje półtorej godziny dobiega końca. Wymieniamy jeszcze kilka spostrzeżeń na temat eseju Davida Foresta Wallace'a na temat Davida Lyncha, wspominamy świętej pamięci Lou Reeda. Kończymy zaś na politycznych perturbacjach w Mikołowie. Pytam, gdzie widzi Instytut za kilka lat? Odpowiedź, zaskakująco konkretnie, przychodzi natychmiast: „Nie mamy na to dużego wpływu. Jeśli będą chcieli, to zmienią ordynację i przyślą do mieszkania Wojaczka komisarza, który urządzi nam wieczorek z poezją patriotyczną”. Piotr Matywiecki określił „Gdzieniegdzie” mianem dzieła w toku, którego rozwinięcie będzie istotnym dokumentem pokoleniowej świadomości. Absolutnie prowokacyjne wypowiedzi Meleckiego nie pozostawiają wątpliwości: ciąg dalszy nastąpi.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |