ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (331) / 2017

Zofia Bałdyga, Simona Racková,

WIERSZE

A A A
Krewetki

Chcieliśmy wszystkiemu uciec

tak jakby tak się dało

Ty na rok z groszami

ja na kilka tygodni, zostały mi dokładnie odmierzone

paskiem pensji, zamknięciem laptopa



A teraz jesteśmy tutaj, jesteśmy rozpakowani

z walizek leją się liany, ich rytm, ich pokłon

w drzewa wrasta deszcz, dotykam – to szkło

A kiedy zasypiamy, liany po cichu kształtują nasze ciała

chcieliśmy wszystkiemu uciec, a dopiero teraz tu jesteśmy

dwa płody w opakowaniu z korzeni

kruche kapilary, żyłkowany relief

gwałtowny, zaciekły wzrost

zarodki, tętniące tkanki



O poranku zostaje nam tylko olśnienie

kości, kontrasty, goły plan podróży

Chcieliśmy wszystkiemu uciec

więc od razu zabieramy się za rachowanie:

tyle dni na miejscu, a tyle nam zostało

Jakże czaruje, płonne planowanie.



Być w drodze znaczy się zatrzymać.

Stajemy więc, przypadkiem, blisko oceanu.

jemy krewetki z papieru, jak sałatkę włoską z bułką

chcieliśmy wszystkiemu uciec, a choć fotografujemy to co turyści

to nie znika. Uderza rytmicznie.



Wieczorem biały przybój, przeciągły, pod nami

Co tam mignęło? Przebiegł cień. Tylko tak mignąć

tylko mignąć

Po zbyt długim czasie pod prysznicem włosy tracą kolor

to, czego nie da się uchywić, swobodnie pływa w przestrzeni.

Chcieliśmy wszystkiemu uciec. Bąbelki

pozornie tak uległe, miękkie

nic tylko łowić je na palec, na grzbiet dłoni i dmuchnąć

albo przekłuć...?

I już ciągniesz mnie za rękaw

tak jakbym jakiś miała.

Tak jakbym tutaj była.



Być w drodze znaczy się zatrzymać.



W trawie mogą być węże, trzeba więc odejść

jeszcze powiesić pranie, mały obowiązek

bez spinaczy, bez sznura, boso



Przygody Pixaru

Czy powinnam przemówić w swojej obronie?

Walczyć z wiatrem, złożyć mu głowę na ramię?

Nie chcę szablonów ani zakupów na tydzień.

Nie musisz układać rzeczy na półce, wybierać miejsc.

Wiedzieć to więzić. Mała marność ciała.

Już tu są, już rozwkitają: zjednoczone apaszki, jedwab

zielony, różowy...Gdzieś muszą być łącznice

gdzieś bardzo wyraźnie je czuję.

Wszystko nawiązuje, połączone kiszeczki,

kwiat powoju, stary gramofon.

Znowu ukłuć się igłą w palec, słuchać

wciąż tego samego songu

w klatce i bez oddechu, sama bez odwołania

Dymki w komiksie, odpłynąć w nieznane

Dobrze, wróćmy na sam początek tropu:

do przedszkola przyszedł czarodziej

krzesełka w półkolu, teraz bądźmy cicho

siedzenie i oparcie, metal skręcony jak ręce za plecami.

Po co patrzeć, kiedy możemy śnić?

Zaszepczę ci do ucha, gdybyś oczywiście tutaj był.

Powinnam przytaczać definicje.

Wystawić je jak precle: kunsztownie, pięknie, jednakowo zakręcone.

Zapewnić im kształt: przełożyć, obłożyć

dopóki ciasto się poddaje. I jeszcze raz, tysiąc razy.

Potem iść się pokazać. Mieć wszystko gotowe. Założyć ręce

już tylko patrzeć na swój nakryty stolik

na stoisko na targu z klamerkami w rogach.

Pogłaskać powierzchnie, potem odejść.

Wrócić do marzeń, do starego ogrodu

z alkoholem, co pali, ze szczotką na mszyce.

Z białymi zwojami, długo je obserwować.

Leżeć i się drapać, widzieć wszystko z bliska

w imię ochrony dawno wyciętych drzew

Wypalanych śliwek, na wpół rozpadających się kosich gniazd.

Wspinanie się po gałęziach, drobne obtarcia

ból, który przeminie. Teraz interesuje mnie, kim właściwie jesteś:

moim przyjacielem czy moim zdrajcą?

Bawi mnie obserwować i jeszcze nie wiedzieć. Nie więzić.

Móc wyrwać kratę z okna na strychu

być dziewczynką, która leży przy płocie i głaszcze palcem powoje.

Jeszcze nie wie, że z mężczyznami można też spać

jeszcze wierzy, że da się nimi też snić.

Jeden strych pełen jest rupieci (podobno powiesiła się tam ciotka)

drugi to sama gleba. Nic tylko się w niej zanurzyć.

Dziś natomiast regularny seks

zawsze rano w weekend. Obok dzieci oglądają

nowe przygody Pixaru.

Są pełne akcji, przytłumią więc dźwięk.

Chętnie bym obejrzała. Ten film.

Co ona, do diabła, cały czas chce, rebeliantka przeklęta?

Mamo, czemu ona włazi na tę skałę. Przecież tam nic nie ma

męczy się zupełnie po nic!

Nie może zrozumieć syn, ma dopiero pięć lat.

Może chce zobaczyć z bliska wodospad

mówię mu. Być na górze, tam, gdzie wieje.

Tak po prostu się rozglądać i ot tak tańczyć. Ot tak sobie tańczyć

aż do zawrotu głowy, wolna, sama.



Zadanie

Pakować się

Znieść wszystko na jedno miejsce

Patrzeć na przedziwne zbiorowisko

rzeczy, które nigdy

nie powinny były

się spotkać

Z różnych miejsc, szaf

galaktyk



Teraz nie ma czasu na przeciągłe sny:

listy

dokładność

terminy

Mimo wszystko nagle nie da się iść dalej

Wyglądają przecież jak mogiły:

grobek mojego kota

który już dawno rozłożył się w ogrodzie, dziś obcy



Jak mocno szarpaliśmy wtedy za klamkę!

Za nią pachniały lilie, chciałam jeszcze raz musnąć ten kolor

Przebarwić się, już nigdy się nie wydostać

Wtedy jamę kopał tata

dzisiaj kopiesz ty



Kolejne zadanie, które odkładamy

bo w lecie nie zapada mrok.



Bo nie ma szans zdążyć.



Mocujesz na samochodzie trumnę z bagażami.

Obudzimy dzieci, zaczną się wakacje.



Jedziemy się radować, radować się latem!



Gdybym była Sylvią Plath

Co się właściwie stało chwilę przed tym

jak ocean pociągnął mnie za kostki?

Co się stało, zanim rzucił mnie

na swoje dno, na moje dno?

Staliśmy na Sunshine Coast, na skraju Pacyfiku

Byłeś moim przyjacielem, więcej niż mężem

jedynym, za którym można lecieć przez pół świata

Ocean to nie morze, ma inną moc, poznasz ją –

chciałeś mnie ochronić, a ja szłam falom naprzeciw

Ta rozkosz była poddana

Ta rozkosz była zalana



Wynurzyliśmy się, znaleźliśmy

ze zdartą skórą, pochłonięci

Nie mogłam się nacieszyć tym żywiołem

a gdy ty planowałeś, kiedy opuścimy to miejsce

– Green Island, Port Douglas, Harvey Bay

wszystkie znaki tęsknoty –

ja myślałam o Virginii Woolf

jak wchodzi do rzeki w długich ciężkich spódnicach

w tych spódnicach z wełny, spódnicach z wełn



Gdybym to ja była Sylvią Plath

jaki byłby mój wybór?



Wczoraj znów czytałam Ariel, wyśmiana, niesiona, pochwycona

Tuż obok moje dzieci budowały tory

zaledwie kawałeczek ode mnie, zaledwie kawałeczek od twojej śmierci, czytałam:

Pokój był zamknięty, a szpara pod drzwiami dokładnie zatkana,

by gaz nie przeniknął do dzieci.

Dokładnie… do diabła z dokładnością!

One tam były, były tam

krzyczały, waliły w drzwi, trzylatek wieszał się na klamce

Sylvio, one tam były, przerażone, wygłodniałe

młodsze ze ściągniętą pieluchą

na twarzy, na drabiniastym wozie łóżeczka, babrze się w kupce

to słowo z tłumaczenia, słowo z twojego wiersza

w czasie gdy matka jest w kuchni, tak jak później mój ojciec

w kuchni, chłodno, w pomieszczeniu bez przyjemności

moja mała Sylvio, będziemy same już zawsze



Bez wątpienia, zawsze już same

Stoję w kuchni, na skraju oceanu

I nie jestem Virginią, nie jestem Sylvią

nie wiem, co wybiorę

ani kiedy

Publikowane wiersze pochodzą z tomu "Tance".
Przełożyła Zofia Bałdyga

Fot. Ladislav Zedník