
Zofia Bałdyga, Simona Racková,
WIERSZE
A
A
A
Krewetki
Chcieliśmy wszystkiemu uciec
tak jakby tak się dało
Ty na rok z groszami
ja na kilka tygodni, zostały mi dokładnie odmierzone
paskiem pensji, zamknięciem laptopa
A teraz jesteśmy tutaj, jesteśmy rozpakowani
z walizek leją się liany, ich rytm, ich pokłon
w drzewa wrasta deszcz, dotykam – to szkło
A kiedy zasypiamy, liany po cichu kształtują nasze ciała
chcieliśmy wszystkiemu uciec, a dopiero teraz tu jesteśmy
dwa płody w opakowaniu z korzeni
kruche kapilary, żyłkowany relief
gwałtowny, zaciekły wzrost
zarodki, tętniące tkanki
O poranku zostaje nam tylko olśnienie
kości, kontrasty, goły plan podróży
Chcieliśmy wszystkiemu uciec
więc od razu zabieramy się za rachowanie:
tyle dni na miejscu, a tyle nam zostało
Jakże czaruje, płonne planowanie.
Być w drodze znaczy się zatrzymać.
Stajemy więc, przypadkiem, blisko oceanu.
jemy krewetki z papieru, jak sałatkę włoską z bułką
chcieliśmy wszystkiemu uciec, a choć fotografujemy to co turyści
to nie znika. Uderza rytmicznie.
Wieczorem biały przybój, przeciągły, pod nami
Co tam mignęło? Przebiegł cień. Tylko tak mignąć
tylko mignąć
Po zbyt długim czasie pod prysznicem włosy tracą kolor
to, czego nie da się uchywić, swobodnie pływa w przestrzeni.
Chcieliśmy wszystkiemu uciec. Bąbelki
pozornie tak uległe, miękkie
nic tylko łowić je na palec, na grzbiet dłoni i dmuchnąć
albo przekłuć...?
I już ciągniesz mnie za rękaw
tak jakbym jakiś miała.
Tak jakbym tutaj była.
Być w drodze znaczy się zatrzymać.
W trawie mogą być węże, trzeba więc odejść
jeszcze powiesić pranie, mały obowiązek
bez spinaczy, bez sznura, boso
Przygody Pixaru
Czy powinnam przemówić w swojej obronie?
Walczyć z wiatrem, złożyć mu głowę na ramię?
Nie chcę szablonów ani zakupów na tydzień.
Nie musisz układać rzeczy na półce, wybierać miejsc.
Wiedzieć to więzić. Mała marność ciała.
Już tu są, już rozwkitają: zjednoczone apaszki, jedwab
zielony, różowy...Gdzieś muszą być łącznice
gdzieś bardzo wyraźnie je czuję.
Wszystko nawiązuje, połączone kiszeczki,
kwiat powoju, stary gramofon.
Znowu ukłuć się igłą w palec, słuchać
wciąż tego samego songu
w klatce i bez oddechu, sama bez odwołania
Dymki w komiksie, odpłynąć w nieznane
Dobrze, wróćmy na sam początek tropu:
do przedszkola przyszedł czarodziej
krzesełka w półkolu, teraz bądźmy cicho
siedzenie i oparcie, metal skręcony jak ręce za plecami.
Po co patrzeć, kiedy możemy śnić?
Zaszepczę ci do ucha, gdybyś oczywiście tutaj był.
Powinnam przytaczać definicje.
Wystawić je jak precle: kunsztownie, pięknie, jednakowo zakręcone.
Zapewnić im kształt: przełożyć, obłożyć
dopóki ciasto się poddaje. I jeszcze raz, tysiąc razy.
Potem iść się pokazać. Mieć wszystko gotowe. Założyć ręce
już tylko patrzeć na swój nakryty stolik
na stoisko na targu z klamerkami w rogach.
Pogłaskać powierzchnie, potem odejść.
Wrócić do marzeń, do starego ogrodu
z alkoholem, co pali, ze szczotką na mszyce.
Z białymi zwojami, długo je obserwować.
Leżeć i się drapać, widzieć wszystko z bliska
w imię ochrony dawno wyciętych drzew
Wypalanych śliwek, na wpół rozpadających się kosich gniazd.
Wspinanie się po gałęziach, drobne obtarcia
ból, który przeminie. Teraz interesuje mnie, kim właściwie jesteś:
moim przyjacielem czy moim zdrajcą?
Bawi mnie obserwować i jeszcze nie wiedzieć. Nie więzić.
Móc wyrwać kratę z okna na strychu
być dziewczynką, która leży przy płocie i głaszcze palcem powoje.
Jeszcze nie wie, że z mężczyznami można też spać
jeszcze wierzy, że da się nimi też snić.
Jeden strych pełen jest rupieci (podobno powiesiła się tam ciotka)
drugi to sama gleba. Nic tylko się w niej zanurzyć.
Dziś natomiast regularny seks
zawsze rano w weekend. Obok dzieci oglądają
nowe przygody Pixaru.
Są pełne akcji, przytłumią więc dźwięk.
Chętnie bym obejrzała. Ten film.
Co ona, do diabła, cały czas chce, rebeliantka przeklęta?
Mamo, czemu ona włazi na tę skałę. Przecież tam nic nie ma
męczy się zupełnie po nic!
Nie może zrozumieć syn, ma dopiero pięć lat.
Może chce zobaczyć z bliska wodospad
mówię mu. Być na górze, tam, gdzie wieje.
Tak po prostu się rozglądać i ot tak tańczyć. Ot tak sobie tańczyć
aż do zawrotu głowy, wolna, sama.
Zadanie
Pakować się
Znieść wszystko na jedno miejsce
Patrzeć na przedziwne zbiorowisko
rzeczy, które nigdy
nie powinny były
się spotkać
Z różnych miejsc, szaf
galaktyk
Teraz nie ma czasu na przeciągłe sny:
listy
dokładność
terminy
Mimo wszystko nagle nie da się iść dalej
Wyglądają przecież jak mogiły:
grobek mojego kota
który już dawno rozłożył się w ogrodzie, dziś obcy
Jak mocno szarpaliśmy wtedy za klamkę!
Za nią pachniały lilie, chciałam jeszcze raz musnąć ten kolor
Przebarwić się, już nigdy się nie wydostać
Wtedy jamę kopał tata
dzisiaj kopiesz ty
Kolejne zadanie, które odkładamy
bo w lecie nie zapada mrok.
Bo nie ma szans zdążyć.
Mocujesz na samochodzie trumnę z bagażami.
Obudzimy dzieci, zaczną się wakacje.
Jedziemy się radować, radować się latem!
Gdybym była Sylvią Plath
Co się właściwie stało chwilę przed tym
jak ocean pociągnął mnie za kostki?
Co się stało, zanim rzucił mnie
na swoje dno, na moje dno?
Staliśmy na Sunshine Coast, na skraju Pacyfiku
Byłeś moim przyjacielem, więcej niż mężem
jedynym, za którym można lecieć przez pół świata
Ocean to nie morze, ma inną moc, poznasz ją –
chciałeś mnie ochronić, a ja szłam falom naprzeciw
Ta rozkosz była poddana
Ta rozkosz była zalana
Wynurzyliśmy się, znaleźliśmy
ze zdartą skórą, pochłonięci
Nie mogłam się nacieszyć tym żywiołem
a gdy ty planowałeś, kiedy opuścimy to miejsce
– Green Island, Port Douglas, Harvey Bay
wszystkie znaki tęsknoty –
ja myślałam o Virginii Woolf
jak wchodzi do rzeki w długich ciężkich spódnicach
w tych spódnicach z wełny, spódnicach z wełn
Gdybym to ja była Sylvią Plath
jaki byłby mój wybór?
Wczoraj znów czytałam Ariel, wyśmiana, niesiona, pochwycona
Tuż obok moje dzieci budowały tory
zaledwie kawałeczek ode mnie, zaledwie kawałeczek od twojej śmierci, czytałam:
Pokój był zamknięty, a szpara pod drzwiami dokładnie zatkana,
by gaz nie przeniknął do dzieci.
Dokładnie… do diabła z dokładnością!
One tam były, były tam
krzyczały, waliły w drzwi, trzylatek wieszał się na klamce
Sylvio, one tam były, przerażone, wygłodniałe
młodsze ze ściągniętą pieluchą
na twarzy, na drabiniastym wozie łóżeczka, babrze się w kupce
to słowo z tłumaczenia, słowo z twojego wiersza
w czasie gdy matka jest w kuchni, tak jak później mój ojciec
w kuchni, chłodno, w pomieszczeniu bez przyjemności
moja mała Sylvio, będziemy same już zawsze
Bez wątpienia, zawsze już same
Stoję w kuchni, na skraju oceanu
I nie jestem Virginią, nie jestem Sylvią
nie wiem, co wybiorę
ani kiedy
Publikowane wiersze pochodzą z tomu "Tance".
Chcieliśmy wszystkiemu uciec
tak jakby tak się dało
Ty na rok z groszami
ja na kilka tygodni, zostały mi dokładnie odmierzone
paskiem pensji, zamknięciem laptopa
A teraz jesteśmy tutaj, jesteśmy rozpakowani
z walizek leją się liany, ich rytm, ich pokłon
w drzewa wrasta deszcz, dotykam – to szkło
A kiedy zasypiamy, liany po cichu kształtują nasze ciała
chcieliśmy wszystkiemu uciec, a dopiero teraz tu jesteśmy
dwa płody w opakowaniu z korzeni
kruche kapilary, żyłkowany relief
gwałtowny, zaciekły wzrost
zarodki, tętniące tkanki
O poranku zostaje nam tylko olśnienie
kości, kontrasty, goły plan podróży
Chcieliśmy wszystkiemu uciec
więc od razu zabieramy się za rachowanie:
tyle dni na miejscu, a tyle nam zostało
Jakże czaruje, płonne planowanie.
Być w drodze znaczy się zatrzymać.
Stajemy więc, przypadkiem, blisko oceanu.
jemy krewetki z papieru, jak sałatkę włoską z bułką
chcieliśmy wszystkiemu uciec, a choć fotografujemy to co turyści
to nie znika. Uderza rytmicznie.
Wieczorem biały przybój, przeciągły, pod nami
Co tam mignęło? Przebiegł cień. Tylko tak mignąć
tylko mignąć
Po zbyt długim czasie pod prysznicem włosy tracą kolor
to, czego nie da się uchywić, swobodnie pływa w przestrzeni.
Chcieliśmy wszystkiemu uciec. Bąbelki
pozornie tak uległe, miękkie
nic tylko łowić je na palec, na grzbiet dłoni i dmuchnąć
albo przekłuć...?
I już ciągniesz mnie za rękaw
tak jakbym jakiś miała.
Tak jakbym tutaj była.
Być w drodze znaczy się zatrzymać.
W trawie mogą być węże, trzeba więc odejść
jeszcze powiesić pranie, mały obowiązek
bez spinaczy, bez sznura, boso
Przygody Pixaru
Czy powinnam przemówić w swojej obronie?
Walczyć z wiatrem, złożyć mu głowę na ramię?
Nie chcę szablonów ani zakupów na tydzień.
Nie musisz układać rzeczy na półce, wybierać miejsc.
Wiedzieć to więzić. Mała marność ciała.
Już tu są, już rozwkitają: zjednoczone apaszki, jedwab
zielony, różowy...Gdzieś muszą być łącznice
gdzieś bardzo wyraźnie je czuję.
Wszystko nawiązuje, połączone kiszeczki,
kwiat powoju, stary gramofon.
Znowu ukłuć się igłą w palec, słuchać
wciąż tego samego songu
w klatce i bez oddechu, sama bez odwołania
Dymki w komiksie, odpłynąć w nieznane
Dobrze, wróćmy na sam początek tropu:
do przedszkola przyszedł czarodziej
krzesełka w półkolu, teraz bądźmy cicho
siedzenie i oparcie, metal skręcony jak ręce za plecami.
Po co patrzeć, kiedy możemy śnić?
Zaszepczę ci do ucha, gdybyś oczywiście tutaj był.
Powinnam przytaczać definicje.
Wystawić je jak precle: kunsztownie, pięknie, jednakowo zakręcone.
Zapewnić im kształt: przełożyć, obłożyć
dopóki ciasto się poddaje. I jeszcze raz, tysiąc razy.
Potem iść się pokazać. Mieć wszystko gotowe. Założyć ręce
już tylko patrzeć na swój nakryty stolik
na stoisko na targu z klamerkami w rogach.
Pogłaskać powierzchnie, potem odejść.
Wrócić do marzeń, do starego ogrodu
z alkoholem, co pali, ze szczotką na mszyce.
Z białymi zwojami, długo je obserwować.
Leżeć i się drapać, widzieć wszystko z bliska
w imię ochrony dawno wyciętych drzew
Wypalanych śliwek, na wpół rozpadających się kosich gniazd.
Wspinanie się po gałęziach, drobne obtarcia
ból, który przeminie. Teraz interesuje mnie, kim właściwie jesteś:
moim przyjacielem czy moim zdrajcą?
Bawi mnie obserwować i jeszcze nie wiedzieć. Nie więzić.
Móc wyrwać kratę z okna na strychu
być dziewczynką, która leży przy płocie i głaszcze palcem powoje.
Jeszcze nie wie, że z mężczyznami można też spać
jeszcze wierzy, że da się nimi też snić.
Jeden strych pełen jest rupieci (podobno powiesiła się tam ciotka)
drugi to sama gleba. Nic tylko się w niej zanurzyć.
Dziś natomiast regularny seks
zawsze rano w weekend. Obok dzieci oglądają
nowe przygody Pixaru.
Są pełne akcji, przytłumią więc dźwięk.
Chętnie bym obejrzała. Ten film.
Co ona, do diabła, cały czas chce, rebeliantka przeklęta?
Mamo, czemu ona włazi na tę skałę. Przecież tam nic nie ma
męczy się zupełnie po nic!
Nie może zrozumieć syn, ma dopiero pięć lat.
Może chce zobaczyć z bliska wodospad
mówię mu. Być na górze, tam, gdzie wieje.
Tak po prostu się rozglądać i ot tak tańczyć. Ot tak sobie tańczyć
aż do zawrotu głowy, wolna, sama.
Zadanie
Pakować się
Znieść wszystko na jedno miejsce
Patrzeć na przedziwne zbiorowisko
rzeczy, które nigdy
nie powinny były
się spotkać
Z różnych miejsc, szaf
galaktyk
Teraz nie ma czasu na przeciągłe sny:
listy
dokładność
terminy
Mimo wszystko nagle nie da się iść dalej
Wyglądają przecież jak mogiły:
grobek mojego kota
który już dawno rozłożył się w ogrodzie, dziś obcy
Jak mocno szarpaliśmy wtedy za klamkę!
Za nią pachniały lilie, chciałam jeszcze raz musnąć ten kolor
Przebarwić się, już nigdy się nie wydostać
Wtedy jamę kopał tata
dzisiaj kopiesz ty
Kolejne zadanie, które odkładamy
bo w lecie nie zapada mrok.
Bo nie ma szans zdążyć.
Mocujesz na samochodzie trumnę z bagażami.
Obudzimy dzieci, zaczną się wakacje.
Jedziemy się radować, radować się latem!
Gdybym była Sylvią Plath
Co się właściwie stało chwilę przed tym
jak ocean pociągnął mnie za kostki?
Co się stało, zanim rzucił mnie
na swoje dno, na moje dno?
Staliśmy na Sunshine Coast, na skraju Pacyfiku
Byłeś moim przyjacielem, więcej niż mężem
jedynym, za którym można lecieć przez pół świata
Ocean to nie morze, ma inną moc, poznasz ją –
chciałeś mnie ochronić, a ja szłam falom naprzeciw
Ta rozkosz była poddana
Ta rozkosz była zalana
Wynurzyliśmy się, znaleźliśmy
ze zdartą skórą, pochłonięci
Nie mogłam się nacieszyć tym żywiołem
a gdy ty planowałeś, kiedy opuścimy to miejsce
– Green Island, Port Douglas, Harvey Bay
wszystkie znaki tęsknoty –
ja myślałam o Virginii Woolf
jak wchodzi do rzeki w długich ciężkich spódnicach
w tych spódnicach z wełny, spódnicach z wełn
Gdybym to ja była Sylvią Plath
jaki byłby mój wybór?
Wczoraj znów czytałam Ariel, wyśmiana, niesiona, pochwycona
Tuż obok moje dzieci budowały tory
zaledwie kawałeczek ode mnie, zaledwie kawałeczek od twojej śmierci, czytałam:
Pokój był zamknięty, a szpara pod drzwiami dokładnie zatkana,
by gaz nie przeniknął do dzieci.
Dokładnie… do diabła z dokładnością!
One tam były, były tam
krzyczały, waliły w drzwi, trzylatek wieszał się na klamce
Sylvio, one tam były, przerażone, wygłodniałe
młodsze ze ściągniętą pieluchą
na twarzy, na drabiniastym wozie łóżeczka, babrze się w kupce
to słowo z tłumaczenia, słowo z twojego wiersza
w czasie gdy matka jest w kuchni, tak jak później mój ojciec
w kuchni, chłodno, w pomieszczeniu bez przyjemności
moja mała Sylvio, będziemy same już zawsze
Bez wątpienia, zawsze już same
Stoję w kuchni, na skraju oceanu
I nie jestem Virginią, nie jestem Sylvią
nie wiem, co wybiorę
ani kiedy
Publikowane wiersze pochodzą z tomu "Tance".
Przełożyła Zofia Bałdyga
Fot. Ladislav Zedník
Fot. Ladislav Zedník
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |