PUDEŁKO ZAPAŁEK, KWIT Z PRALNI ECO (UMBERTO ECO: 'PAPE SATAN ALEPPE')
A
A
A
Pisarz, który umiera, doznaje szczególnego rodzaju nobilitacji (można by to też nazwać zgoła inaczej) ze strony wydawców, trochę tak jakby dostał Literacką Nagrodę Nobla. Temu należałoby przypisać tak szybkie wydanie „Pape Satàn aleppe” – książki, która w innych okolicznościach mogłaby się w ogóle nie ukazać. Teraz jest jednak ostatnią, pośmiertną (choć przygotowaną jeszcze przez samego autora) publikacją wielkiego pisarza, intelektualisty i naukowca.
„Pape Satàn aleppe. Kroniki płynnego społeczeństwa” to wybór z felietonów, które Umberto Eco publikował w rubryce „La Bustina di Minerva” na łamach „L’Espresso” w latach 2000-2015. Wcześniejsze felietony z tego samego cyklu, który Eco zainicjował już w 1985 roku, są także dostępne polskiemu czytelnikowi jako trzy tomy „Zapisków na pudełku od zapałek” (1993, 1994, 1997), tytułem nawiązujące do oryginału – pudełka od zapałek firmy Minerva, na których Eco znalazł miejsce na robienie notatek.
Nowa książka to oczywiście tylko wybór – wszystkiego nie dałoby się opublikować, nie wszystko też warto by za pewne wydać. Czy zresztą cokolwiek warto? Przypomina mi się słynny fragment z klasycznego tekstu Michela Foucaulta „Kim jest autor?”: „Oczywiście wydać trzeba wszystko, lecz cóż znaczy owo »wszystko«? (…) Bruliony dzieł? Rzecz jasna. Wstępne rzuty aforyzmów? Tak. Skreślenia, notatki na marginesie? Oczywiście. Jak jednak postąpić w sytuacji, gdy między zapisanymi w notatniku aforyzmami znajdziemy czyjś adres, termin spotkania, kwit z pralni: dzieło to czy nie dzieło? A dlaczegóż by nie? I tak bez końca” (Foucault 1999: 202-203).
Na tle ważnych i dobrych, a nawet tych średnich książek, które Eco napisał i wydał, ostatni zbiór felietonów jest nie więcej niż właśnie takim kwitem z pralni – świadectwem tego, że inteligentny człowiek jakoś musi zarabiać na życie. Jestem pewien, że „La Bustina di Minerva” miała przez wszystkie lata swojego istnienia licznych i wiernych czytelników, część pewnie tylko dla tej rubryki kupowała tygodnik. Ale teksty te absolutnie nie mają większej ambicji niż bieżący materiał gazetowy, czasem błyskotliwy, a czasem tylko wypełniający pustą szpaltę. Po odrzuceniu założenia, że wszystko, co autor napisał, ma ujrzeć światło dzienne, to z „Pape Satàn aleppe” zostać powinno ledwie „Satàn” – nie więcej niż jedna trzecia opublikowanego materiału, która jest wystarczająca wyraźna, odważna i ciekawa. Wówczas, jako recenzent, miałbym komfort pisania o dobrej książce.
Eco zdaje się z tego dobrze zdawać sobie sprawę, o czym najlepiej świadczy wspomniany wyżej tytuł (i podtytuł, o czym za chwilę) – usprawiedliwienie w czystej formie. „Pape Satàn aleppe”, jak wyjaśnia sam autor we wstępie, nie znaczy absolutnie nic konkretnego, a przeciwnie – znaczy znaczenie niejasne i „pasuje do wszelkiego rodzaju tematów” (s. 6). Słowa zaczerpnięte z VII pieśni „Piekła” z „Boskiej komedii” Dantego – jak relacjonuje Eco – od lat budzą spory i wątpliwości filologów, tym większe, że mamy w nim do czynienia z pomieszaniem języków: łaciny i hebrajskiego.
Unieważniając znaczenie tytułu, Eco nieco sobie z nami pogrywa, bo tytuł rzecz jasna ma znaczenie, tylko że autor nie chce nam go wprost przekazać – być może po prostu się go wstydzi. Jeśli ufać polskim tłumaczom (klasyczne tłumaczenie Porębowicza pozostawia oryginalny tekst, dodając do niego przypis), to w tytułowej frazie otwierającej pieśń VII chodzi o krzyk Plutona (boga piekieł, łacińskiego odpowiednika Hadesa), oburzonego tym, co widzi – swobodnie spacerującymi po piekle Dantem i Wergiliuszem. Takim bogiem starego porządku, oburzającym się na nowe czasy i śmiałe, bezczelne poczynania współczesnych spacerowiczów, jest właśnie Eco w swojej ostatniej książce.
Główny powód mojego rozczarowania znajduje się na początku tomu – tam są najsłabsze, momentami żenujące wręcz rozważania „podstarzałego mędrca”, który niezupełnie dobrze rozumie, o co chodzi z tym internetem, z telefonami, nawet z telewizją we współczesnym wydaniu – i w związku z tym marudzi. Przez pierwsze sto stron Eco naprawdę tylko i wyłącznie marudzi, i to w klasycznej, najbardziej typowej formie „ach ta dzisiejsza młodzież” (choć czasem narzeka też na starsze pokolenia, dostaje się wszystkim). W telefony się gapią, dają się manipulować, w pornografii internetowej się lubują, co z nich będzie? Przykre wręcz w odbiorze jest to, jak słynny semiotyk zupełnie nie rozumie mechanizmów rządzących współczesną reklamą, którą próbuje rozgryźć w jednym z pierwszych tekstów.
W podtytule swojej książki Eco umieścił (pseudo)gatunkowe uszczegółowienie: „Kroniki płynnego społeczeństwa”. Schemat mamy tu ten sam co w tytule. Wydaje się z początku, że chodzi wyłącznie o usprawiedliwienie: omawiane problemy są błahe, a rozpiętość tematyczna książki okazuje się ogromna, bo czego innego można by się spodziewać po zbiorze felietonów z kilkunastu lat, które na dodatek są latami płynnej nowoczesności? Ta płynna nowoczesność, czy też ponowoczesność, zdaniem Eco, opartym na zdaniu Baumana, właśnie się kończy, pozostawiając po sobie zgliszcza po ideach takich jak państwo i wspólnota. O czasach, kiedy „każdy sobie”, także więc pisać należy „tak sobie”. Po cichu jednak autor podpowiada nam inne rozwiązanie dla swojej książki, niejako mówiąc (to nie cytat): rozumiem, że dziś moje słowa mogą się wam wydać błahe, ale je zachowajcie, bo, jako wasze kroniki, kiedyś będą świadczyć o naszych czasach. Nie jako wybitne dzieło – tych już wam więcej nie dam, dodaje po cichu Eco – ale właśnie jako kroniki.
Tak jak dziś czytamy Boya, żeby zrozumieć Młodą Polskę, i Słonimskiego, żeby przywołać sobie dwudziestolecie, tak może kiedyś będzie się sięgać po Eco. To jednak znaczy dokładnie tyle, że dziś jeszcze za wcześnie na tę lekturę. Rzeczywiście, moim zdaniem, tak jest – książka nie trafia jeszcze na swoje czasy. To, co Eco pisze w 2014 czy 2015 roku, wydaje się jeszcze znośne, ale wiele tekstów z 2004 czy 2006 roku, dotyczących internetu i reality shows, z krótkiej-długiej dziesięcioletniej perspektywy sprawia wrażenie po prostu płytkich i niekompetentnych.
Kiedy udało mi się przebrnąć – tylko z recenzenckiej rzetelności – przez ten fatalny początek i dotarłem w końcu, około 250 strony, do tematów, w których Eco czuje się swobodnie i kompetentnie, pomyślałem sobie, że może to wszystko był żart, taki żart w stylu tego włoskiego pisarza, który lubi zagrać sobie z czytelnikiem. Może specjalnie poukrywał dobre teksty, tylko dla wytrwałych. To trochę tak jak z powieściami Tomasza Manna – są genialne, niesamowite, ale żeby to stwierdzić, trzeba przez wstępne 200 stron wchodzić pomału i cierpliwie w świat powieści. Tyle że tutaj takie działanie nie znajduje żadnego uzasadnienia i spodziewam się, że większość czytelników poza wiernymi fanami Eco i wiernymi fanami czytania mimo wszystko – może nie dotrwać.
A szkoda, bo dalej jest już całkiem dobrze. Nie ma może tekstów wybitnych, ale przecież są to felietony, a nie rozprawy naukowe, nawet nie eseje. Jest za to sporo tekstów ciekawych, operujących interesującymi zagadnieniami i omawiających sprawy, w których autor czuje się jak ryba w wodzie. A więc przede wszystkim książki, dużo książek – dobrych i ciekawie opowiedzianych (Eco deklaruje, że recenzuje wyłącznie te książki, które uzna za dobre). Jest trochę rozsądnych (obok kilku „aleppe”) rozważań o edukacji i uniwersytetach. Sporo polityki – jak to w bieżącej felietonistyce. Najciekawsze, moim zdaniem, są teksty z zakresu, który zawsze był autorowi „Imienia róży” najbliższy – pogranicze kultury, religii, filozofii i społeczeństwa.
Niektóre z tych tekstów ujawniają to, co w publicystyce zwykle najciekawsze – zmysł polemiczny. I piszę to pomimo tego, że w jednym z wcześniejszych felietonów Eco narzeka na to, że w mediach kłótnie są ważniejsze od opinii. Właśnie w momencie starcia odżywa w nim bystry, ostry i ironiczny intelektualista, który najtrudniejsze pojęcia filozoficzne potrafi opowiedzieć w języku felietonowym – czasem tylko po to, żeby komuś, kto powiedział, że się nie da, udowodnić, że jednak się da (na przykład odróżnić fakty od interpretacji albo pokazać sprzeczności między różnymi typami i odcieniami relatywizmu poznawczego).
Eco jest rzetelny, dydaktyczny i erudycyjny… przynajmniej tam, gdzie uznaje to za właściwe. Jeśli więc mowa o filozofii, historii czy literaturze, to zawsze stara się wyważyć swoją opinię i oprzeć ją na dobrych lekturach. Kiedy mówi o teoriach czy pojęciach, zawsze odsyła do źródeł. Jeśli uważa, że temat może kogoś zainteresować, podpowiada ciekawe teksty. Jest to zdecydowanie najmocniejsza część tej książki, chociaż oczywiście nie ma co liczyć na iluminację przy lekturze; z pewnością jednak na pewną przyjemność.
Z całości zbioru wyłania się dziwne doświadczenie czytelnicze. Zrozumienie tekstów z zakresu, o którym wspomniałem w poprzednim akapicie, wymaga od czytelnika pewnej, podstawowej przynajmniej wiedzy i rozeznania w świecie – jak choćby rozumienia różnicy między boskością Jezusa w chrześcijańskie a proroczą rolą Mahometa w islamie czy znajomości podstawowych dla naszej kultury tekstów – aby pojąć komentarze, aluzje i żarty Eco. Tymczasem przy lekturze „informatycznych” i „płynnych” artykułów każda wiedza jest szkodliwa, budzi niemal wstyd wobec autora, do którego odczuwamy wyraźny dystans. Pięć czy dziesięć lat oznacza tu całą epokę, a zdaje się, że już w tamtych czasach Eco niespecjalnie podążał za technologicznymi nowinkami, a jednak czuł się w obowiązku je komentować.
Warto jeszcze trochę powiedzieć o tym, jak książka została przeniesiona „z ziemi włoskiej do Polski”. Nie znam włoskiego oryginału (wiem tylko, że zaadaptowana jest także okropna, różowa obwoluta) ani innych tłumaczeń, ale do pracy Alicji Bruś jako tłumaczki nie ma większych zastrzeżeń – styl jest sprawny i nie budzi dysonansu wobec naszych dotychczasowych doświadczeń Eco-czytelniczych. Trochę powagi, nieco zagmatwania, jasność wywodu, sporo ironii – wszystko jest na miejscu.
Niestety, niektóre artykuły zostały wyraźne skierowane do włoskiego czytelnika i nie bardzo rozumiem sens ich dokładania do i tak sporego tomu, oczywiście poza filologiczną poprawnością. Ale książka nie ma ambicji filologicznych, co najwyżej kolekcjonerskie, o czym świadczyć może twarda oprawa (ale ta okropna różowa obwoluta…), być może chodzi więc o umowy wydawnicze. Albo po prostu nikt nie pomyślał o tym, że niewiele wiemy o problemach rumuńskiej mniejszości we Włoszech w 2009 roku i felieton oparty na związanych z tym zagadnieniem ówczesnych włoskich doniesieniach medialnych może nie być dla nas specjalnie interesujący i zrozumiały, nawet jeśli żarty językowe zostaną wyjaśnione w przypisie. To samo tyczy się – błyskotliwej za pewne w oryginale – pełnej strony (trzystronicowego felietonu) ciągłych wyliczeń włoskich obelg, pozostawionych w oryginale (tłumaczenie to pewnie praca na licencjat z filologii), odnoszących się do zagadnienia poprawności politycznej.
Ostatecznie więc otrzymujemy książkę bardzo średnią, którą polecam tylko tym, którym naprawdę zależy na posiadaniu dzieł wszystkich Umberto Eco. Dla nich jedna rada – układając książkę na półce, zdejmijcie kłującą w oczy obwolutę, a pod spodem znajdziecie prawdziwe, blade, bladoniebieskie oblicze tego ostatniego dzieła wielkiego mistrza.
LITERATURA:
Foucault M.: „Kim jest autor?”. W: tegoż: „Powiedziane, napisane. Szaleństwo i literatura”. Przeł. M.P. Markowski. Warszawa 1999.
„Pape Satàn aleppe. Kroniki płynnego społeczeństwa” to wybór z felietonów, które Umberto Eco publikował w rubryce „La Bustina di Minerva” na łamach „L’Espresso” w latach 2000-2015. Wcześniejsze felietony z tego samego cyklu, który Eco zainicjował już w 1985 roku, są także dostępne polskiemu czytelnikowi jako trzy tomy „Zapisków na pudełku od zapałek” (1993, 1994, 1997), tytułem nawiązujące do oryginału – pudełka od zapałek firmy Minerva, na których Eco znalazł miejsce na robienie notatek.
Nowa książka to oczywiście tylko wybór – wszystkiego nie dałoby się opublikować, nie wszystko też warto by za pewne wydać. Czy zresztą cokolwiek warto? Przypomina mi się słynny fragment z klasycznego tekstu Michela Foucaulta „Kim jest autor?”: „Oczywiście wydać trzeba wszystko, lecz cóż znaczy owo »wszystko«? (…) Bruliony dzieł? Rzecz jasna. Wstępne rzuty aforyzmów? Tak. Skreślenia, notatki na marginesie? Oczywiście. Jak jednak postąpić w sytuacji, gdy między zapisanymi w notatniku aforyzmami znajdziemy czyjś adres, termin spotkania, kwit z pralni: dzieło to czy nie dzieło? A dlaczegóż by nie? I tak bez końca” (Foucault 1999: 202-203).
Na tle ważnych i dobrych, a nawet tych średnich książek, które Eco napisał i wydał, ostatni zbiór felietonów jest nie więcej niż właśnie takim kwitem z pralni – świadectwem tego, że inteligentny człowiek jakoś musi zarabiać na życie. Jestem pewien, że „La Bustina di Minerva” miała przez wszystkie lata swojego istnienia licznych i wiernych czytelników, część pewnie tylko dla tej rubryki kupowała tygodnik. Ale teksty te absolutnie nie mają większej ambicji niż bieżący materiał gazetowy, czasem błyskotliwy, a czasem tylko wypełniający pustą szpaltę. Po odrzuceniu założenia, że wszystko, co autor napisał, ma ujrzeć światło dzienne, to z „Pape Satàn aleppe” zostać powinno ledwie „Satàn” – nie więcej niż jedna trzecia opublikowanego materiału, która jest wystarczająca wyraźna, odważna i ciekawa. Wówczas, jako recenzent, miałbym komfort pisania o dobrej książce.
Eco zdaje się z tego dobrze zdawać sobie sprawę, o czym najlepiej świadczy wspomniany wyżej tytuł (i podtytuł, o czym za chwilę) – usprawiedliwienie w czystej formie. „Pape Satàn aleppe”, jak wyjaśnia sam autor we wstępie, nie znaczy absolutnie nic konkretnego, a przeciwnie – znaczy znaczenie niejasne i „pasuje do wszelkiego rodzaju tematów” (s. 6). Słowa zaczerpnięte z VII pieśni „Piekła” z „Boskiej komedii” Dantego – jak relacjonuje Eco – od lat budzą spory i wątpliwości filologów, tym większe, że mamy w nim do czynienia z pomieszaniem języków: łaciny i hebrajskiego.
Unieważniając znaczenie tytułu, Eco nieco sobie z nami pogrywa, bo tytuł rzecz jasna ma znaczenie, tylko że autor nie chce nam go wprost przekazać – być może po prostu się go wstydzi. Jeśli ufać polskim tłumaczom (klasyczne tłumaczenie Porębowicza pozostawia oryginalny tekst, dodając do niego przypis), to w tytułowej frazie otwierającej pieśń VII chodzi o krzyk Plutona (boga piekieł, łacińskiego odpowiednika Hadesa), oburzonego tym, co widzi – swobodnie spacerującymi po piekle Dantem i Wergiliuszem. Takim bogiem starego porządku, oburzającym się na nowe czasy i śmiałe, bezczelne poczynania współczesnych spacerowiczów, jest właśnie Eco w swojej ostatniej książce.
Główny powód mojego rozczarowania znajduje się na początku tomu – tam są najsłabsze, momentami żenujące wręcz rozważania „podstarzałego mędrca”, który niezupełnie dobrze rozumie, o co chodzi z tym internetem, z telefonami, nawet z telewizją we współczesnym wydaniu – i w związku z tym marudzi. Przez pierwsze sto stron Eco naprawdę tylko i wyłącznie marudzi, i to w klasycznej, najbardziej typowej formie „ach ta dzisiejsza młodzież” (choć czasem narzeka też na starsze pokolenia, dostaje się wszystkim). W telefony się gapią, dają się manipulować, w pornografii internetowej się lubują, co z nich będzie? Przykre wręcz w odbiorze jest to, jak słynny semiotyk zupełnie nie rozumie mechanizmów rządzących współczesną reklamą, którą próbuje rozgryźć w jednym z pierwszych tekstów.
W podtytule swojej książki Eco umieścił (pseudo)gatunkowe uszczegółowienie: „Kroniki płynnego społeczeństwa”. Schemat mamy tu ten sam co w tytule. Wydaje się z początku, że chodzi wyłącznie o usprawiedliwienie: omawiane problemy są błahe, a rozpiętość tematyczna książki okazuje się ogromna, bo czego innego można by się spodziewać po zbiorze felietonów z kilkunastu lat, które na dodatek są latami płynnej nowoczesności? Ta płynna nowoczesność, czy też ponowoczesność, zdaniem Eco, opartym na zdaniu Baumana, właśnie się kończy, pozostawiając po sobie zgliszcza po ideach takich jak państwo i wspólnota. O czasach, kiedy „każdy sobie”, także więc pisać należy „tak sobie”. Po cichu jednak autor podpowiada nam inne rozwiązanie dla swojej książki, niejako mówiąc (to nie cytat): rozumiem, że dziś moje słowa mogą się wam wydać błahe, ale je zachowajcie, bo, jako wasze kroniki, kiedyś będą świadczyć o naszych czasach. Nie jako wybitne dzieło – tych już wam więcej nie dam, dodaje po cichu Eco – ale właśnie jako kroniki.
Tak jak dziś czytamy Boya, żeby zrozumieć Młodą Polskę, i Słonimskiego, żeby przywołać sobie dwudziestolecie, tak może kiedyś będzie się sięgać po Eco. To jednak znaczy dokładnie tyle, że dziś jeszcze za wcześnie na tę lekturę. Rzeczywiście, moim zdaniem, tak jest – książka nie trafia jeszcze na swoje czasy. To, co Eco pisze w 2014 czy 2015 roku, wydaje się jeszcze znośne, ale wiele tekstów z 2004 czy 2006 roku, dotyczących internetu i reality shows, z krótkiej-długiej dziesięcioletniej perspektywy sprawia wrażenie po prostu płytkich i niekompetentnych.
Kiedy udało mi się przebrnąć – tylko z recenzenckiej rzetelności – przez ten fatalny początek i dotarłem w końcu, około 250 strony, do tematów, w których Eco czuje się swobodnie i kompetentnie, pomyślałem sobie, że może to wszystko był żart, taki żart w stylu tego włoskiego pisarza, który lubi zagrać sobie z czytelnikiem. Może specjalnie poukrywał dobre teksty, tylko dla wytrwałych. To trochę tak jak z powieściami Tomasza Manna – są genialne, niesamowite, ale żeby to stwierdzić, trzeba przez wstępne 200 stron wchodzić pomału i cierpliwie w świat powieści. Tyle że tutaj takie działanie nie znajduje żadnego uzasadnienia i spodziewam się, że większość czytelników poza wiernymi fanami Eco i wiernymi fanami czytania mimo wszystko – może nie dotrwać.
A szkoda, bo dalej jest już całkiem dobrze. Nie ma może tekstów wybitnych, ale przecież są to felietony, a nie rozprawy naukowe, nawet nie eseje. Jest za to sporo tekstów ciekawych, operujących interesującymi zagadnieniami i omawiających sprawy, w których autor czuje się jak ryba w wodzie. A więc przede wszystkim książki, dużo książek – dobrych i ciekawie opowiedzianych (Eco deklaruje, że recenzuje wyłącznie te książki, które uzna za dobre). Jest trochę rozsądnych (obok kilku „aleppe”) rozważań o edukacji i uniwersytetach. Sporo polityki – jak to w bieżącej felietonistyce. Najciekawsze, moim zdaniem, są teksty z zakresu, który zawsze był autorowi „Imienia róży” najbliższy – pogranicze kultury, religii, filozofii i społeczeństwa.
Niektóre z tych tekstów ujawniają to, co w publicystyce zwykle najciekawsze – zmysł polemiczny. I piszę to pomimo tego, że w jednym z wcześniejszych felietonów Eco narzeka na to, że w mediach kłótnie są ważniejsze od opinii. Właśnie w momencie starcia odżywa w nim bystry, ostry i ironiczny intelektualista, który najtrudniejsze pojęcia filozoficzne potrafi opowiedzieć w języku felietonowym – czasem tylko po to, żeby komuś, kto powiedział, że się nie da, udowodnić, że jednak się da (na przykład odróżnić fakty od interpretacji albo pokazać sprzeczności między różnymi typami i odcieniami relatywizmu poznawczego).
Eco jest rzetelny, dydaktyczny i erudycyjny… przynajmniej tam, gdzie uznaje to za właściwe. Jeśli więc mowa o filozofii, historii czy literaturze, to zawsze stara się wyważyć swoją opinię i oprzeć ją na dobrych lekturach. Kiedy mówi o teoriach czy pojęciach, zawsze odsyła do źródeł. Jeśli uważa, że temat może kogoś zainteresować, podpowiada ciekawe teksty. Jest to zdecydowanie najmocniejsza część tej książki, chociaż oczywiście nie ma co liczyć na iluminację przy lekturze; z pewnością jednak na pewną przyjemność.
Z całości zbioru wyłania się dziwne doświadczenie czytelnicze. Zrozumienie tekstów z zakresu, o którym wspomniałem w poprzednim akapicie, wymaga od czytelnika pewnej, podstawowej przynajmniej wiedzy i rozeznania w świecie – jak choćby rozumienia różnicy między boskością Jezusa w chrześcijańskie a proroczą rolą Mahometa w islamie czy znajomości podstawowych dla naszej kultury tekstów – aby pojąć komentarze, aluzje i żarty Eco. Tymczasem przy lekturze „informatycznych” i „płynnych” artykułów każda wiedza jest szkodliwa, budzi niemal wstyd wobec autora, do którego odczuwamy wyraźny dystans. Pięć czy dziesięć lat oznacza tu całą epokę, a zdaje się, że już w tamtych czasach Eco niespecjalnie podążał za technologicznymi nowinkami, a jednak czuł się w obowiązku je komentować.
Warto jeszcze trochę powiedzieć o tym, jak książka została przeniesiona „z ziemi włoskiej do Polski”. Nie znam włoskiego oryginału (wiem tylko, że zaadaptowana jest także okropna, różowa obwoluta) ani innych tłumaczeń, ale do pracy Alicji Bruś jako tłumaczki nie ma większych zastrzeżeń – styl jest sprawny i nie budzi dysonansu wobec naszych dotychczasowych doświadczeń Eco-czytelniczych. Trochę powagi, nieco zagmatwania, jasność wywodu, sporo ironii – wszystko jest na miejscu.
Niestety, niektóre artykuły zostały wyraźne skierowane do włoskiego czytelnika i nie bardzo rozumiem sens ich dokładania do i tak sporego tomu, oczywiście poza filologiczną poprawnością. Ale książka nie ma ambicji filologicznych, co najwyżej kolekcjonerskie, o czym świadczyć może twarda oprawa (ale ta okropna różowa obwoluta…), być może chodzi więc o umowy wydawnicze. Albo po prostu nikt nie pomyślał o tym, że niewiele wiemy o problemach rumuńskiej mniejszości we Włoszech w 2009 roku i felieton oparty na związanych z tym zagadnieniem ówczesnych włoskich doniesieniach medialnych może nie być dla nas specjalnie interesujący i zrozumiały, nawet jeśli żarty językowe zostaną wyjaśnione w przypisie. To samo tyczy się – błyskotliwej za pewne w oryginale – pełnej strony (trzystronicowego felietonu) ciągłych wyliczeń włoskich obelg, pozostawionych w oryginale (tłumaczenie to pewnie praca na licencjat z filologii), odnoszących się do zagadnienia poprawności politycznej.
Ostatecznie więc otrzymujemy książkę bardzo średnią, którą polecam tylko tym, którym naprawdę zależy na posiadaniu dzieł wszystkich Umberto Eco. Dla nich jedna rada – układając książkę na półce, zdejmijcie kłującą w oczy obwolutę, a pod spodem znajdziecie prawdziwe, blade, bladoniebieskie oblicze tego ostatniego dzieła wielkiego mistrza.
LITERATURA:
Foucault M.: „Kim jest autor?”. W: tegoż: „Powiedziane, napisane. Szaleństwo i literatura”. Przeł. M.P. Markowski. Warszawa 1999.
Umberto Eco: „Pape Satàn aleppe. Kroniki płynnego społeczeństwa”. Przeł. Alicja Bruś. Dom Wydawniczy REBIS. Poznań 2017.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |