Maja Baczyńska, Iwona Jędruch,
WODZIĆ MONETĄ PO SZYBIE
A
A
A
Maja Baczyńska: Na ilu instrumentach grasz, które są dla Ciebie szczególne i dlaczego?
Iwona Jędruch: Naukę gry na skrzypcach rozpoczęłam w dzieciństwie, gdy miałam osiem lat. To było dla mnie bardzo ważne i wywarło głęboki wpływ na całe moje życie. Uzupełnieniem była nauka gry na fortepianie. Po kilkunastu latach ukończyłam Akademię Muzyczną, byłam więc muzykiem klasycznym. Studiowałam także bibliotekoznawstwo na Uniwersytecie Gdańskim, a także ekonomikę transportu na SGPiS w Warszawie. Po wielu latach zainteresowałam się również medycyną naturalną i harmonizującym wpływem wibracji dźwięku gongu i mis dźwiękowych na żywe organizmy. Jednakże na skutek zbiegu nieprzewidzianych okoliczności moja przygoda z muzyką relaksacyjną trwała krótko, gdyż po długiej przerwie powróciłam na scenę w zupełnie innej odsłonie, grając na gongach i misach dźwiękowych i na perkusjonaliach z różnych stron świata. Była to muzyka improwizowana solo na koncertach, na wernisażach, w działaniach scenicznych, teatralnych, itd. Po kilku latach poza koncertami solowymi rozpoczęłam także współpracę w niekonwencjonalnych duetach z wybitnymi artystami. Powróciłam także do skrzypiec i zaczęłam śpiewać wokalizy przez konchę. Jestem więc multiinstrumentalistą.
M.B.: Dźwięki mis tybetańskich i gongów oddziałują na nas w wyjątkowy sposób i z tego względu są wykorzystywane na różne sposoby – zarówno artystycznie, jak i w celach np. relaksacyjnych. W czym upatrywać ich niezwykłych właściwości?
I.J.: Gongi i misy dźwiękowe należą do grupy metalowych idiofonów uderzanych i są instrumentami perkusyjnymi, wibrującymi całą powierzchnią. Zgodnie z prawami fizyki poprzez naprzemienne uderzanie specjalnie skonstruowaną pałką w powierzchnię gongu osiąga się w pomieszczeniu zamkniętym zjawisko „przewibrowania” powietrza, gdyż wibracja dźwięku rozchodzi się szybciej w metalu niż w powietrzu. Słuchanie takiego koncertu relaksacyjnego ułatwia osiągnięcie spokoju i harmonii ciała i duszy poprzez zwolnienie pracy mózgu, rozluźnienie napięcia mięśni czy wyrównanie tempa oddechu. Instrumenty te stosowane są więc w różnych formach terapii dźwiękiem. Ich dźwięki bowiem ułatwiają osiągnięcie stanu medytacji. Dlatego te prastare instrumenty wykorzystywane są w różnych religiach na całym świecie. Warto wspomnieć, że gongi pojawiły się w orkiestrach symfonicznych pod koniec XVIII wieku. Znaleźć je można także w instrumentarium współczesnych perkusistów i perkusjonalistów.
M.B.: Większość instrumentów, na których koncertujesz, zazwyczaj jest używana jako instrumenty uzupełniające. Ty jednak traktujesz je solistycznie. Skąd tak szalony – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – pomysł?
I.J.: To był przypadek. Otóż w początkowej fazie moich koncertowych improwizacji dysponowałam bardzo ograniczonym instrumentarium (gongi i misy dźwiękowe) w porównaniu z zawodowymi perkusistami grającymi na rozbudowanych zestawach czy marimbie. Dzięki temu nie tylko z konieczności, ale także z ciekawości przez wiele godzin dziennie grałam na gongach i misach, poznając niebywałe, jak się okazało, możliwości kolorystyczne tych instrumentów. Nie należy zapominać, że umiejętności gry solo kształciłam już od dzieciństwa, ucząc się gry na skrzypcach. Przede wszystkim jednak zadecydowały cechy mojego charakteru. Otóż dysponuję niezależnym systemem myślenia, wnioskowania i odbioru rzeczywistości i dlatego dźwiękowe improwizacje dały mi wolność działania czy indywidualnego ustalania reguł w szerokim tego słowa znaczeniu.
M.B.: Posiadasz klasyczne wykształcenie, jednak w pewnym sensie się od niego odwróciłaś. Dlaczego, co spowodowało tę zmianę?
I.J.: Nie odwróciłam się! Wykształcenie muzyczne jest dla mnie bazą, stanowi fundament, gdyż otrzymałam narzędzia i nauczyłam się zarówno technologii gry na instrumencie, jak też zasad odtwórczości, a więc świadomego operowania materią muzyczną zapisaną przez kompozytora w formie utworów muzycznych na pięciolinii. W muzyce klasycznej co najmniej osiemdziesiąt procent dzieła muzycznego stanowi warstwę utworu dookreśloną przez twórcę w zapisie nutowym, zaś wykonawca – instrumentalista, śpiewak czy dyrygent – dopełnia pozostałą część poprzez własną interpretację. Natomiast improwizacja stanowi następny etap w mojej wielkiej przygodzie dźwiękowej.
M.B.: Czy to właściwa kolej rzeczy – nauczyć się podstaw, a następnie puścić wodze muzycznej fantazji, czy może jest wręcz przeciwnie, gdzieś w edukacji muzycznej popełniamy błąd?
I.J.: Ja bym to uogólniła. Aby puścić wodze fantazji w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki czy nauki, trzeba się najpierw wyzwolić z poglądów nas ograniczających, np. nie przejmować się krytyką ze strony innych czy pozwolić sobie na wyjście poza schemat. Jednak jeżeli na tym by się poprzestało, pojawia się groźba „bylejakości” czy wręcz destrukcji. Dlatego kreatywność i fantazję należy rozwijać już na etapie edukacji przedszkolnej, poprzez nieskrępowane działania w zakresie dźwięku, koloru czy ruchu. Natomiast następnym etapem jest „uporządkowana” edukacja np. muzyczna na etapie szkoły podstawowej, następująca na dalszym etapie rozwoju psychosomatycznego dziecka. I to jest wyzwanie i dla nauczycieli, i dla dzieci! Gdyż z jednej strony istnieje bezwzględna konieczność nauczenia (się) w sposób precyzyjny złożonej i wieloetapowej techniki gry na instrumencie i perfekcyjnego opanowania intonacji, a z drugiej trzeba rozpocząć naukę porządkowania i funkcji poszczególnych elementów muzycznych w przebiegach dźwiękowych, ujętych w takie czy inne zasady formalne. To są procesy wymagające bardzo systematycznej i precyzyjnej pracy. Po jakimś czasie może pojawić się nuda i brak kreatywności. I byłoby to nie do zniesienia dla dziecka, gdyby nie pojawiała się coraz bardziej przemożna chęć opanowania estrady. Dlatego moim zdaniem nauka improwizacji i kreatywności musi przebiegać równolegle, nie tylko na bazie dźwięku, lecz także zastosowania koloru, ruchu, także dotyku, zapachu czy smaku. Może to mieć znaczenie nie tylko w procesie edukacji, ale także w ogólnym rozwoju człowieka. Nie należy jednakże zapominać, że zarówno ćwiczenie, jak i improwizacja powinny następować naprzemiennie, gdyż w trakcie improwizacji wyzwala się wolność i kreatywność, równocześnie zaburzając precyzję i intonację. Natomiast trening jest środkiem do uzyskania narzędzi do grania, dlatego zachowanie złotego środka wydaje się najlepszym rozwiązaniem i dla nauczycieli, i dla ich uczniów. Wtedy rozwijamy tak warsztat, jak i kreatywność.
M.B.: A które spotkania z artystami lub jakie wydarzenia okazały się dla Ciebie na Twojej artystycznej drodze przełomowe?
I.J.: Niezwykłego tubistę Zdzisława Piernika poznałam w 2007 roku u niezapomnianego Wojciecha Siemiona w Petrykozach. Nie wiedziałam, z kim gram, ale już po pierwszych dźwiękach zorientowałam się, że nie jest to poziom ogólnopolski, lecz światowy. W następnych latach zagraliśmy szereg koncertów w duecie Teatr Instrumentalny Tuba Gong, grając w sposób niekiedy teatralny na wielkich instrumentach metalowych. W 2011 roku Zdzisław Piernik zorganizował spotkanie, na którym poznałam Tadeusza Sudnika, grającego w sposób niewyobrażalny na mediach elektronicznych. W efekcie tego spotkania założyliśmy duet Dwa Światy – zderzenie dwóch odmiennych płaszczyzn dźwiękowych – akustycznej i elektronicznej. W 2012 roku ze Zdzisławem Piernikiem, Tadeuszem Sudnikiem i innymi wystąpiliśmy w kompozycji Jerzego Kornowicza „Godzinie przemian – Echo, król Midas i Łabędzie” wg „Przemian” Owidiusza w Łazienkach Królewskich w ramach Małej Warszawskiej Jesieni, ze mną w roli wróżki Sybilli. W 2011 roku poznałam też w szczególnych warunkach, grającą na kontrabasie Małgorzatę Kołcz. Założyłyśmy Trillingen Duo na gong i kontrabas, uzyskując bardzo oryginalne brzmienia. W 2016 roku wystąpiłyśmy wspólnie z… fortepianem autonomicznym na koncercie prawykonań AutoPianoForte w Studio Koncertowym Polskiego Radia im. Lutosławskiego. Zagrałyśmy wtedy z partytury i ze stoperem dwa bardzo inspirujące i wykonawców i słuchaczy utwory „Gromadki” Anny Ignatowicz-Glińskiej i „Alone” Ryszarda Osady.
M.B.: Które projekty najwięcej Cię nauczyły? Których nigdy nie zapomnisz?
I.J.: To jest bardzo złożony problem, gdyż miałam przyjemność współpracować z wieloma artystami związanymi z różnymi dziedzinami sztuki. I okazało się, że każdy człowiek, zarówno wybitny, jak i uznany, z „sukcesem społecznym”, jak też młody, początkujący artysta bez wielkiego doświadczenia, stanowi dla mnie wyzwanie. Wszyscy wnoszą element nieprzewidywalności i niepowtarzalności, cokolwiek by się przez to nie rozumiało. Tak czy owak czynnikiem decydującym o dalszej współpracy jest łatwość porozumienia się. Na płaszczyźnie dźwięku, rytmu, dynamiki czy kolorystyki i przebiegów emocjonalnych. A także na poziomie mentalnym. I wtedy otwierają się wszechświaty. A przestrzenie, w jakich się gra, bywają różne. Są wielkie sale koncertowe, ale też małe salki, pomieszczenia zamknięte lub łono przyrody. Warunki akustyczne bywają niekiedy wspaniałe, a czasami… Ale w każdych warunkach trzeba się odnaleźć. Gdyż usłyszałam w dzieciństwie, że „tylko złej tancerce przeszkadza rąbek u spódnicy”! Zapamiętałam te słowa i one stały się dla mnie swoistym mottem.
M.B.: Nigdy nie obawiasz się reakcji publiczności na różnego rodzaju eksperymenty?
I.J.: Gdy staję przed publicznością, nie zamierzam nikogo zachwycić, nikim wstrząsnąć czy też zadziwić za wszelką cenę. Moje eksperymenty brzmieniowe polegają na poszukiwaniach związanych z kolorystyką dźwięku, co w połączeniu ze zróżnicowanymi przebiegami dynamicznymi pozwala mi na uzyskiwanie naprzemienności napięć i rozładowań emocjonalnych, co staje się czynnikiem formotwórczym muzyki, którą gram. Improwizacja pozwala mi na nieskrępowane wyrażenie siebie, swojej osobowości, wyobraźni, uczuć, swojej pełni, czy też niepełni i to może być bliskie odbiorcom mojej muzyki, gdyż my, ludzie, w istocie „ulepieni jesteśmy z jednej gliny”. Poza tym wychodzę z założenia, że jeśli ktoś nie chce słuchać, to można wyjść i wszystko w porządku. Dlatego, jeżeli zauważyłabym, że większość publiczności ulega znużeniu na moich koncertach, to przestałabym grać publicznie i poświęciłabym się innej dziedzinie. Jednakże bezpośredni kontakt ze słuchaczami mojej muzyki sprawia mi wiele radości i satysfakcji osobistej. I ma to istotny wpływ na pogłębienie odbioru świata i innych ludzi przeze mnie.
M.B.: Jaka jest Twoja dewiza? Co poradziłabyś początkującym improwizatorom?
I.J.: Nie bać się, ryzykować i działać! Po jakimś czasie wszystko się unormuje. „Grać”, stukając widelcem i nożem o brzeg talerza, wodzić monetą po szybie. Jeżeli punktem wyjścia jest krótki cykl, jest możliwość rozszerzania tego coraz bardziej i bardziej. Jeżeli odwrotnie, odszukanie celu może się nie udać. Dużo grać, słuchać, chodzić na warsztaty i poszukiwać dźwięku w sobie, we własnym guście, własnych uczuciach. Nie „małpować” innych. I grać, grać, malować, tańczyć, patrzeć w środek samego siebie, ale także i na zewnątrz.
M.B.: Co nas najwięcej buduje, jako artystów, jako słuchaczy, jako ludzi?
I.J.: Sądzę, że podstawę do osiągnięcia spełnionego życia stanowi wyzwolenie się zarówno z kompleksu niższości, jak i z „kompleksu wyższości”. Gdyż kompleks niższości hamuje wiarę, że posiada się predyspozycje do osiągnięcia czegoś niezwykłego. To błąd. Trzeba działać w zakresach, w których dysponuje się zdolnościami, łatwością wykonania zadań, do których ma się zamiłowanie, itd. Przymiotniki typu „wspaniale”, „niezwykle”, „najlepiej na świecie” należy wyeliminować, a w zamian za to trzeba jak najintensywniej działać. Ćwiczenie czyni mistrza. Nie warto tkwić w tych zakresach, które sprawiają trudność i których się nie lubi. Poza tym nie warto porównywać się z innymi, natomiast bycie spolegliwym i w stosunku do siebie i do wszystkich innych ułatwia i upraszcza życie. Nie warto zatrzymywać się przy krytykantach, złośliwcach, zazdrosnych czy nieuczciwych. Kompleks wyższości powoduje z kolei nieobiektywny ogląd samego siebie i innych oraz ułudę, że wszystko należy się za nic. Trzeba dawać coś z siebie innym, ale równocześnie należy nauczyć się przyjmować od innych i zachowywać równowagę pomiędzy dawaniem i braniem. Aby zachować wewnętrzny spokój, warto być uczciwym wobec siebie i wobec innych ludzi. Nie warto żyć przeszłością i być historykiem własnego życia. Zawsze coś się planuje, lecz warto też nauczyć się rezygnacji z tych planów, gdyż można przegapić coś dobrego czy niezwykłego. Otaczanie się pięknem bardzo uszlachetnia. A jeżeli nie ma na to środków, to pozostaje nam Przyroda – nauczycielka piękna, równowagi, formy. Przebywając na łonie natury, można nauczyć się, że nawet element dysharmonii czy nieregularności może wzmocnić harmonię i piękno, jak odrobina pieprzu w rosole.
M.B.: Jakie są Twoje artystyczne plany na 2018 rok?
I.J.: Poza przewidywaną w tym roku działalnością koncertową i warsztatową pracuję nad autorskim projektem scenicznym, w którym istotną rolę odegra zarówno warstwa dźwiękowa akustyczna, jak i elektroniczna oraz scenografia świetlna. W związku z tym uczę się stosownych programów komputerowych i obsługi wybranych mediów elektronicznych, przy czym dźwięki akustyczne będą odgrywać rolę pierwszoplanową. W tym roku planowane jest wydanie płyty CD, którą nagraliśmy ze światowej sławy Zdzisławem Piernikiem grającym na tubie preparowanej. Dla mnie jest to zaszczyt. Przekonałam się także, że życie jest w istocie nieprzewidywalne. Dlatego jestem niezmiernie ciekawa, co takiego w tym roku przyniesie mi Los. Niech się stanie!
Iwona Jędruch: Naukę gry na skrzypcach rozpoczęłam w dzieciństwie, gdy miałam osiem lat. To było dla mnie bardzo ważne i wywarło głęboki wpływ na całe moje życie. Uzupełnieniem była nauka gry na fortepianie. Po kilkunastu latach ukończyłam Akademię Muzyczną, byłam więc muzykiem klasycznym. Studiowałam także bibliotekoznawstwo na Uniwersytecie Gdańskim, a także ekonomikę transportu na SGPiS w Warszawie. Po wielu latach zainteresowałam się również medycyną naturalną i harmonizującym wpływem wibracji dźwięku gongu i mis dźwiękowych na żywe organizmy. Jednakże na skutek zbiegu nieprzewidzianych okoliczności moja przygoda z muzyką relaksacyjną trwała krótko, gdyż po długiej przerwie powróciłam na scenę w zupełnie innej odsłonie, grając na gongach i misach dźwiękowych i na perkusjonaliach z różnych stron świata. Była to muzyka improwizowana solo na koncertach, na wernisażach, w działaniach scenicznych, teatralnych, itd. Po kilku latach poza koncertami solowymi rozpoczęłam także współpracę w niekonwencjonalnych duetach z wybitnymi artystami. Powróciłam także do skrzypiec i zaczęłam śpiewać wokalizy przez konchę. Jestem więc multiinstrumentalistą.
M.B.: Dźwięki mis tybetańskich i gongów oddziałują na nas w wyjątkowy sposób i z tego względu są wykorzystywane na różne sposoby – zarówno artystycznie, jak i w celach np. relaksacyjnych. W czym upatrywać ich niezwykłych właściwości?
I.J.: Gongi i misy dźwiękowe należą do grupy metalowych idiofonów uderzanych i są instrumentami perkusyjnymi, wibrującymi całą powierzchnią. Zgodnie z prawami fizyki poprzez naprzemienne uderzanie specjalnie skonstruowaną pałką w powierzchnię gongu osiąga się w pomieszczeniu zamkniętym zjawisko „przewibrowania” powietrza, gdyż wibracja dźwięku rozchodzi się szybciej w metalu niż w powietrzu. Słuchanie takiego koncertu relaksacyjnego ułatwia osiągnięcie spokoju i harmonii ciała i duszy poprzez zwolnienie pracy mózgu, rozluźnienie napięcia mięśni czy wyrównanie tempa oddechu. Instrumenty te stosowane są więc w różnych formach terapii dźwiękiem. Ich dźwięki bowiem ułatwiają osiągnięcie stanu medytacji. Dlatego te prastare instrumenty wykorzystywane są w różnych religiach na całym świecie. Warto wspomnieć, że gongi pojawiły się w orkiestrach symfonicznych pod koniec XVIII wieku. Znaleźć je można także w instrumentarium współczesnych perkusistów i perkusjonalistów.
M.B.: Większość instrumentów, na których koncertujesz, zazwyczaj jest używana jako instrumenty uzupełniające. Ty jednak traktujesz je solistycznie. Skąd tak szalony – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – pomysł?
I.J.: To był przypadek. Otóż w początkowej fazie moich koncertowych improwizacji dysponowałam bardzo ograniczonym instrumentarium (gongi i misy dźwiękowe) w porównaniu z zawodowymi perkusistami grającymi na rozbudowanych zestawach czy marimbie. Dzięki temu nie tylko z konieczności, ale także z ciekawości przez wiele godzin dziennie grałam na gongach i misach, poznając niebywałe, jak się okazało, możliwości kolorystyczne tych instrumentów. Nie należy zapominać, że umiejętności gry solo kształciłam już od dzieciństwa, ucząc się gry na skrzypcach. Przede wszystkim jednak zadecydowały cechy mojego charakteru. Otóż dysponuję niezależnym systemem myślenia, wnioskowania i odbioru rzeczywistości i dlatego dźwiękowe improwizacje dały mi wolność działania czy indywidualnego ustalania reguł w szerokim tego słowa znaczeniu.
M.B.: Posiadasz klasyczne wykształcenie, jednak w pewnym sensie się od niego odwróciłaś. Dlaczego, co spowodowało tę zmianę?
I.J.: Nie odwróciłam się! Wykształcenie muzyczne jest dla mnie bazą, stanowi fundament, gdyż otrzymałam narzędzia i nauczyłam się zarówno technologii gry na instrumencie, jak też zasad odtwórczości, a więc świadomego operowania materią muzyczną zapisaną przez kompozytora w formie utworów muzycznych na pięciolinii. W muzyce klasycznej co najmniej osiemdziesiąt procent dzieła muzycznego stanowi warstwę utworu dookreśloną przez twórcę w zapisie nutowym, zaś wykonawca – instrumentalista, śpiewak czy dyrygent – dopełnia pozostałą część poprzez własną interpretację. Natomiast improwizacja stanowi następny etap w mojej wielkiej przygodzie dźwiękowej.
M.B.: Czy to właściwa kolej rzeczy – nauczyć się podstaw, a następnie puścić wodze muzycznej fantazji, czy może jest wręcz przeciwnie, gdzieś w edukacji muzycznej popełniamy błąd?
I.J.: Ja bym to uogólniła. Aby puścić wodze fantazji w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki czy nauki, trzeba się najpierw wyzwolić z poglądów nas ograniczających, np. nie przejmować się krytyką ze strony innych czy pozwolić sobie na wyjście poza schemat. Jednak jeżeli na tym by się poprzestało, pojawia się groźba „bylejakości” czy wręcz destrukcji. Dlatego kreatywność i fantazję należy rozwijać już na etapie edukacji przedszkolnej, poprzez nieskrępowane działania w zakresie dźwięku, koloru czy ruchu. Natomiast następnym etapem jest „uporządkowana” edukacja np. muzyczna na etapie szkoły podstawowej, następująca na dalszym etapie rozwoju psychosomatycznego dziecka. I to jest wyzwanie i dla nauczycieli, i dla dzieci! Gdyż z jednej strony istnieje bezwzględna konieczność nauczenia (się) w sposób precyzyjny złożonej i wieloetapowej techniki gry na instrumencie i perfekcyjnego opanowania intonacji, a z drugiej trzeba rozpocząć naukę porządkowania i funkcji poszczególnych elementów muzycznych w przebiegach dźwiękowych, ujętych w takie czy inne zasady formalne. To są procesy wymagające bardzo systematycznej i precyzyjnej pracy. Po jakimś czasie może pojawić się nuda i brak kreatywności. I byłoby to nie do zniesienia dla dziecka, gdyby nie pojawiała się coraz bardziej przemożna chęć opanowania estrady. Dlatego moim zdaniem nauka improwizacji i kreatywności musi przebiegać równolegle, nie tylko na bazie dźwięku, lecz także zastosowania koloru, ruchu, także dotyku, zapachu czy smaku. Może to mieć znaczenie nie tylko w procesie edukacji, ale także w ogólnym rozwoju człowieka. Nie należy jednakże zapominać, że zarówno ćwiczenie, jak i improwizacja powinny następować naprzemiennie, gdyż w trakcie improwizacji wyzwala się wolność i kreatywność, równocześnie zaburzając precyzję i intonację. Natomiast trening jest środkiem do uzyskania narzędzi do grania, dlatego zachowanie złotego środka wydaje się najlepszym rozwiązaniem i dla nauczycieli, i dla ich uczniów. Wtedy rozwijamy tak warsztat, jak i kreatywność.
M.B.: A które spotkania z artystami lub jakie wydarzenia okazały się dla Ciebie na Twojej artystycznej drodze przełomowe?
I.J.: Niezwykłego tubistę Zdzisława Piernika poznałam w 2007 roku u niezapomnianego Wojciecha Siemiona w Petrykozach. Nie wiedziałam, z kim gram, ale już po pierwszych dźwiękach zorientowałam się, że nie jest to poziom ogólnopolski, lecz światowy. W następnych latach zagraliśmy szereg koncertów w duecie Teatr Instrumentalny Tuba Gong, grając w sposób niekiedy teatralny na wielkich instrumentach metalowych. W 2011 roku Zdzisław Piernik zorganizował spotkanie, na którym poznałam Tadeusza Sudnika, grającego w sposób niewyobrażalny na mediach elektronicznych. W efekcie tego spotkania założyliśmy duet Dwa Światy – zderzenie dwóch odmiennych płaszczyzn dźwiękowych – akustycznej i elektronicznej. W 2012 roku ze Zdzisławem Piernikiem, Tadeuszem Sudnikiem i innymi wystąpiliśmy w kompozycji Jerzego Kornowicza „Godzinie przemian – Echo, król Midas i Łabędzie” wg „Przemian” Owidiusza w Łazienkach Królewskich w ramach Małej Warszawskiej Jesieni, ze mną w roli wróżki Sybilli. W 2011 roku poznałam też w szczególnych warunkach, grającą na kontrabasie Małgorzatę Kołcz. Założyłyśmy Trillingen Duo na gong i kontrabas, uzyskując bardzo oryginalne brzmienia. W 2016 roku wystąpiłyśmy wspólnie z… fortepianem autonomicznym na koncercie prawykonań AutoPianoForte w Studio Koncertowym Polskiego Radia im. Lutosławskiego. Zagrałyśmy wtedy z partytury i ze stoperem dwa bardzo inspirujące i wykonawców i słuchaczy utwory „Gromadki” Anny Ignatowicz-Glińskiej i „Alone” Ryszarda Osady.
M.B.: Które projekty najwięcej Cię nauczyły? Których nigdy nie zapomnisz?
I.J.: To jest bardzo złożony problem, gdyż miałam przyjemność współpracować z wieloma artystami związanymi z różnymi dziedzinami sztuki. I okazało się, że każdy człowiek, zarówno wybitny, jak i uznany, z „sukcesem społecznym”, jak też młody, początkujący artysta bez wielkiego doświadczenia, stanowi dla mnie wyzwanie. Wszyscy wnoszą element nieprzewidywalności i niepowtarzalności, cokolwiek by się przez to nie rozumiało. Tak czy owak czynnikiem decydującym o dalszej współpracy jest łatwość porozumienia się. Na płaszczyźnie dźwięku, rytmu, dynamiki czy kolorystyki i przebiegów emocjonalnych. A także na poziomie mentalnym. I wtedy otwierają się wszechświaty. A przestrzenie, w jakich się gra, bywają różne. Są wielkie sale koncertowe, ale też małe salki, pomieszczenia zamknięte lub łono przyrody. Warunki akustyczne bywają niekiedy wspaniałe, a czasami… Ale w każdych warunkach trzeba się odnaleźć. Gdyż usłyszałam w dzieciństwie, że „tylko złej tancerce przeszkadza rąbek u spódnicy”! Zapamiętałam te słowa i one stały się dla mnie swoistym mottem.
M.B.: Nigdy nie obawiasz się reakcji publiczności na różnego rodzaju eksperymenty?
I.J.: Gdy staję przed publicznością, nie zamierzam nikogo zachwycić, nikim wstrząsnąć czy też zadziwić za wszelką cenę. Moje eksperymenty brzmieniowe polegają na poszukiwaniach związanych z kolorystyką dźwięku, co w połączeniu ze zróżnicowanymi przebiegami dynamicznymi pozwala mi na uzyskiwanie naprzemienności napięć i rozładowań emocjonalnych, co staje się czynnikiem formotwórczym muzyki, którą gram. Improwizacja pozwala mi na nieskrępowane wyrażenie siebie, swojej osobowości, wyobraźni, uczuć, swojej pełni, czy też niepełni i to może być bliskie odbiorcom mojej muzyki, gdyż my, ludzie, w istocie „ulepieni jesteśmy z jednej gliny”. Poza tym wychodzę z założenia, że jeśli ktoś nie chce słuchać, to można wyjść i wszystko w porządku. Dlatego, jeżeli zauważyłabym, że większość publiczności ulega znużeniu na moich koncertach, to przestałabym grać publicznie i poświęciłabym się innej dziedzinie. Jednakże bezpośredni kontakt ze słuchaczami mojej muzyki sprawia mi wiele radości i satysfakcji osobistej. I ma to istotny wpływ na pogłębienie odbioru świata i innych ludzi przeze mnie.
M.B.: Jaka jest Twoja dewiza? Co poradziłabyś początkującym improwizatorom?
I.J.: Nie bać się, ryzykować i działać! Po jakimś czasie wszystko się unormuje. „Grać”, stukając widelcem i nożem o brzeg talerza, wodzić monetą po szybie. Jeżeli punktem wyjścia jest krótki cykl, jest możliwość rozszerzania tego coraz bardziej i bardziej. Jeżeli odwrotnie, odszukanie celu może się nie udać. Dużo grać, słuchać, chodzić na warsztaty i poszukiwać dźwięku w sobie, we własnym guście, własnych uczuciach. Nie „małpować” innych. I grać, grać, malować, tańczyć, patrzeć w środek samego siebie, ale także i na zewnątrz.
M.B.: Co nas najwięcej buduje, jako artystów, jako słuchaczy, jako ludzi?
I.J.: Sądzę, że podstawę do osiągnięcia spełnionego życia stanowi wyzwolenie się zarówno z kompleksu niższości, jak i z „kompleksu wyższości”. Gdyż kompleks niższości hamuje wiarę, że posiada się predyspozycje do osiągnięcia czegoś niezwykłego. To błąd. Trzeba działać w zakresach, w których dysponuje się zdolnościami, łatwością wykonania zadań, do których ma się zamiłowanie, itd. Przymiotniki typu „wspaniale”, „niezwykle”, „najlepiej na świecie” należy wyeliminować, a w zamian za to trzeba jak najintensywniej działać. Ćwiczenie czyni mistrza. Nie warto tkwić w tych zakresach, które sprawiają trudność i których się nie lubi. Poza tym nie warto porównywać się z innymi, natomiast bycie spolegliwym i w stosunku do siebie i do wszystkich innych ułatwia i upraszcza życie. Nie warto zatrzymywać się przy krytykantach, złośliwcach, zazdrosnych czy nieuczciwych. Kompleks wyższości powoduje z kolei nieobiektywny ogląd samego siebie i innych oraz ułudę, że wszystko należy się za nic. Trzeba dawać coś z siebie innym, ale równocześnie należy nauczyć się przyjmować od innych i zachowywać równowagę pomiędzy dawaniem i braniem. Aby zachować wewnętrzny spokój, warto być uczciwym wobec siebie i wobec innych ludzi. Nie warto żyć przeszłością i być historykiem własnego życia. Zawsze coś się planuje, lecz warto też nauczyć się rezygnacji z tych planów, gdyż można przegapić coś dobrego czy niezwykłego. Otaczanie się pięknem bardzo uszlachetnia. A jeżeli nie ma na to środków, to pozostaje nam Przyroda – nauczycielka piękna, równowagi, formy. Przebywając na łonie natury, można nauczyć się, że nawet element dysharmonii czy nieregularności może wzmocnić harmonię i piękno, jak odrobina pieprzu w rosole.
M.B.: Jakie są Twoje artystyczne plany na 2018 rok?
I.J.: Poza przewidywaną w tym roku działalnością koncertową i warsztatową pracuję nad autorskim projektem scenicznym, w którym istotną rolę odegra zarówno warstwa dźwiękowa akustyczna, jak i elektroniczna oraz scenografia świetlna. W związku z tym uczę się stosownych programów komputerowych i obsługi wybranych mediów elektronicznych, przy czym dźwięki akustyczne będą odgrywać rolę pierwszoplanową. W tym roku planowane jest wydanie płyty CD, którą nagraliśmy ze światowej sławy Zdzisławem Piernikiem grającym na tubie preparowanej. Dla mnie jest to zaszczyt. Przekonałam się także, że życie jest w istocie nieprzewidywalne. Dlatego jestem niezmiernie ciekawa, co takiego w tym roku przyniesie mi Los. Niech się stanie!
Fot. Maciej Borowski.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |