TERAPIA PRZEZ ROZDRAPYWANIE RAN (ZORZA POLARNA)
A
A
A
Jeśli na twarzy siedzącego obok dwudziestolatka, który przed seansem sprawiał wrażenie luzackiego gieroja, zauważysz płynące ciurkiem łzy, jeśli w dodatku szepcze on z przejęciem: „Nie, k…, nie…” – wiesz, że na ekranie dzieje się coś wyjątkowego. Tym czymś może być węgierski melodramat historyczny „Zorza polarna” („Aurora Borealis” / „Északi fény”, 2017) – jeden z owych filmów, po których wychodzi się z kina z opuchniętymi powiekami i na miękkich nogach. Z kina lub nie tylko, osobiście bowiem obejrzałam go w pięknym cieszyńskim teatrze w trakcie XX edycji przeglądu Kino na Granicy, a był to bodaj drugi pokaz w Polsce po jesiennej światowej (!) premierze na 33. Warszawskim Festiwalu Filmowym. Przed miesiącem (w lipcu 2018 roku) produkcja została doceniona na międzynarodowym festiwalu Lubuskie Lato Filmowe, gdzie zdobyła Nagrodę Organizatorów im. J. Burskiego oraz nominację w konkursie głównym, z kolei Mari Törőcsik nagrodzono za najlepszą rolę kobiecą.
Samo nazwisko reżyserki powinno stanowić rekomendację, ponieważ chodzi o Mártę Mészáros – jedną z pionierek europejskiego kina kobiecego i najważniejszych osobowości branży filmowej w swoim kraju. Notabene, do niedawna była jedyną na Węgrzech laureatką Złotego Niedźwiedzia (za „Adopcję”); dopiero w zeszłym roku taki sukces na Berlinale odniosła Ildikó Enyedi z (komedio)dramatem „Dusza i ciało”, również prezentowanym podczas Kina na Granicy. W maju Mészáros otrzymała kolejne prestiżowe wyróżnienie – nagrodę za całokształt twórczości – na 17. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym „Transilvania” (TIFF). Mimo przekroczenia osiemdziesiątki oraz ponad 60 filmów fabularnych, dokumentalnych i telewizyjnych w dorobku nie spoczywa na laurach, ot, podobnie jak Woody Allen. O ile jednak w przypadku autora „Annie Hall” można mówić wręcz o produkcji taśmowej, o tyle Węgierka powraca z nowym filmem po pięciu, a w pełnym wymiarze – po ośmiu latach („Węgry 2011” są mozaiką wyreżyserowaną przez kilka osób). Czy ta przerwa pozwoliła stworzyć dzieło odkrywcze, dopracowane pod każdym względem i na długo zapadające w pamięć?
Co się tyczy odkrywczości, trudno dostrzec w nim novum na tle wcześniejszych filmów Mészáros, do której nie bez kozery odwołują się krytyczki zorientowane feministycznie, gdyż konsekwentnie porusza ona kwestie związane z kobiecą tożsamością. Już tytuły wielu jej dzieł (prócz wyżej wymienionego m.in. „One dwie”, „Embrion”, „Dziewięć miesięcy”) świadczą o koncentracji na specyficznie kobiecym, uwarunkowanym biologicznie doświadczeniu w tak, a nie inaczej zorganizowanym społeczeństwie: na roli przypisanej tzw. płci pięknej, na cielesności, prawie do samodecydowania, ciężarze – nomen omen – ciąży (nie zawsze pożądanej), koszmarze porodu, relacjach z dzieckiem etc. Na to nakłada się biografia reżyserki, albo raczej rodzinna tragedia: jej ojciec z własnej woli i z idealistyczną wizją emigrował do ZSRR, gdzie zmarł po zesłaniu do łagru. Zresztą po wojnie także na Węgrzech komunistyczny reżim – którego kulminacją było spacyfikowanie rewolucji 1956 roku – dawał się we znaki obywatelom, dewastując sferę publiczną i nawiedzając prywatną.
Wszystkie te nierozerwalnie złączone perspektywy stanowią też kanwę „Zorzy polarnej”, nie zaskakuje więc ona w kontekście poprzednich obrazów twórczyni. Mészáros nadal analizuje nurtujące ją tematy historyczne: maskowanie i demaskowanie przeszłości, zgłębianie swojego rodowodu, społeczne i psychologiczne skutki stalinizmu, odległe determinanty postaw i przeznaczeń. Do odkrywczych nie należy również motyw przewodni, czyli właśnie odkrywanie (!) rodzinnych sekretów, traumatycznych zaszłości czy „trupów w szafie”.
Osią fabularną są losy starszej kobiety, Márii Pogány (comeback Mari Törőcsik, diwy węgierskiego srebrnego ekranu, z setką ról i Złotą Palmą na koncie), która po otrzymaniu urzędowego listu z Moskwy mdleje i zapada w śpiączkę. Jej córka Olga (Ildikó Tóth), kobieta niezależna i wzięta prawniczka mieszkająca w Wiedniu, przyjeżdża, aby się nią zaopiekować, i zaczyna dociekać przyczyn wstrząsu. Pamiątki odnalezione w domu matki na węgierskiej prowincji, niepasujące do oficjalnego życiorysu Márii – dawna fotografia nieznanej pary, portret mężczyzny w mundurze, niezrozumiały list sprzed sześciu dekad – stają się bodźcem do podjęcia iście detektywistycznego śledztwa. W wyprawie w przeszłość asystuje Oldze nastoletni syn Róbert (grany przez wnuka reżyserki, Jákoba Ladányiego), któremu już na wstępie matka wyznaje, że jego biologicznym dziadkiem nie jest zmarły przed laty Stefan (Hary Prinz). Okazuje się jednak, że sama nie ma pojęcia o skrywanych ponad pół wieku tajemnicach…
Gdy zawieszona między tym a tamtym światem staruszka wraca do przytomności, zbywa indagacje córki, odmawiając bolesnego rozdrapywania ran. Ale wobec jej nieustępliwości i dla odzyskania spokoju sumienia decyduje się z oporami na powolne rozplątywanie węzłów pamięci i na ponowne zmierzenie się z prawdą, której brzemię tak długo nosiła w sobie. Razem z protagonistką zanurzamy się więc w mroczne wspomnienia, stąd obecność drugiej płaszczyzny czasowej – wydarzeń rozgrywających się w 1953 roku, kiedy to młoda wieśniaczka Mária (w tej roli urzekająca Franciska Törőcsik, zbieżność nazwisk przypadkowa) ze wzajemnością obdarza uczuciem Ákosa (József Wunderlich), potomka arystokratycznego rodu. Szykanowany przez komunistycznych funkcjonariuszy, chłopak postanawia uciec z nią do ciotki, do zajmowanego przez aliantów Wiednia. Jak łatwo zgadnąć, znów przekonujemy się, że bezlitosne wichry historii miotają człowiekiem niczym pyłkiem.
Komplementarne do owego melodramatycznego wątku są poszukiwania prowadzone przez Olgę, próby zgromadzenia rozproszonych elementów układanki. Kim jest Edith (Eva-Maria Prosek), nadawczyni listu wyszperanego w matczynej chatce? Jaką rolę we wszystkim odgrywa radziecki oficer Anton? Jaką wiedzę zataja pewna wiedeńska mniszka?… Wbrew pozorom staram się tu uniknąć spoilerów – nie napomknęłam o kilku istotnych postaciach i perypetiach; starczy powiedzieć, że wychodzące na jaw fakty wywołują u córki Márii kryzys tożsamości i zmuszają ją do stawienia czoła tzw. postpamięci. Zaabsorbowana karierą kosmopolitka rozpoczyna badanie swoich korzeni, mocno wrośniętych w historię konkretnego obszaru, w cierpieniu nieszczęsnej dziewczyny i jej bliskich skupia się bowiem jak w soczewce krzywda okupowanej Austrii.
Wciąż oczywiście powstają liczne filmy przedstawiające okrucieństwa wojny, totalitaryzm, terror i spowodowane przez nie zdziczenie obyczajów, tragiczne wybory i zdruzgotane życiorysy (por. choćby „Idę” [2013] czy „Klucz Sary” [2010]), co dowodzi, że nieustannie niepokoją one naszą podświadomość. „Zorza polarna” wydaje się jednak odkrywcza o tyle, o ile reżyserka dotyka okropności po dziś dzień wypieranych z pamięci zbiorowej, takich jak ponura dekada 1945-1956 i zbrodnie sowieckich żołnierzy na przejmowanych bądź „wyzwalanych” terenach. Owszem, w ostatnich latach kinematografia środkowoeuropejska zdejmuje tabu z bestialstwa krasnoarmiejców wobec lokalnych kobiet (por. „Niewinne” Anne Fontaine [2016], którym dramatyzmu dodaje wybór klasztoru na miejsce akcji) czy z sytuacji tzw. dzieci wojny – owoców miłości nielegalnej, „pomimo wszystko”, albo (częściej niestety) przemocy. Niemniej owe ciemne karty historii także w odniesieniu do Austrii i Węgier nadal nie są przedmiotem szerszej debaty, a i poza tymi krajami ich powojenne dzieje pozostają nierozpoznane, Mészáros wzięła więc na siebie niełatwe i odpowiedzialne zadanie.
Naturalnie, nie tylko na jej barkach ta odpowiedzialność spoczęła. Oprócz współscenarzystów, Zoltána Jancsó i Évy Pataki, należy wymienić w pierwszej kolejności operatora, mającego wszak niebagatelny wpływ na wspomniane „zapadnięcie w pamięć”. W „Zorzy polarnej” funkcję tę powierzono Piotrowi Sobocińskiemu juniorowi – autorowi malowniczych, wysmakowanych zdjęć, w których m.in. zręcznie wykorzystał oświetlenie (przepełnione jesiennym słońcem reminiscencje z idylli na wsi kontra surowe, wyblakłe kadry z radzieckiej zony w Wiedniu). Czytelnicy wybaczą truizm, lecz obowiązek każe nadmienić o brawurowym tandemie, jaki operator tworzy z Wojciechem Smarzowskim, i przywołać „Drogówkę”, „Wołyń” czy „Różę”. Skądinąd ten trzeci tytuł kojarzy się z nowym obrazem Mészáros za sprawą identycznego problemu ofiar Armii Radzieckiej. Udział Sobocińskiego w omawianym filmie nie powinien dziwić ze względu na głębokie związki reżyserki z naszym krajem – nie tylko zawodowe (m.in. koprodukcje z Telewizją Polską), ale również osobiste (długoletnie małżeństwo z Janem Nowickim). Warto dodać, że w „Zorzy polarnej” napotykamy więcej polskich akcentów, mianowicie występ Lesława Żurka w roli Antona oraz Ewy Telegi w roli zakonnicy.
Jeśli jednak chodzi o aktorów, to trzeba zaakcentować nietuzinkowe, poruszające kreacje obydwu Törőcsik, zarówno 80-, jak i 26-latki. Szczególnie starsza – legenda węgierskiego kina (także laureatka nagrody TIFF za całokształt twórczości) – w każdej sekundzie wypada wiarygodnie jako nosicielka niewyobrażalnego brzemienia, pełna zarazem stłumionego bólu oraz godności i trudnej życiowej mądrości; polskim widzom może przywodzić na myśl nieodżałowaną Danutę Szaflarską. Z kolei Franciska z wyczuciem pokazuje strach i zdezorientowanie Márii oraz jej transformację z delikatnego, zakochanego dziewczątka – przez doznanie goryczy i upodlenia – w dzielną, dojrzałą kobietę. Jak wspomniałam, swoisty kontrapunkt stanowi równoległy wątek Olgi, a wcielająca się w nią Tóth przekonująco oddaje napięcie i dystans między matką a córką. Jej gra może wyglądać na nieco sztywną i beznamiętną, lecz z drugiej strony dzięki nieprzerysowywaniu emocji lepiej dostrzegalne są ich niuanse w kontaktach z Márią.
Rzecz jasna, nie wszystkie komponenty „Zorzy polarnej” zasługują na wysoką ocenę – poziom filmu jest nierówny i można mu wypunktować różne niedociągnięcia. Krytycy wskazują na sygnalizowaną już wtórność i schematyzm, ale też na niedostatki formalne, m.in. scenariuszowe luki i niezdarności (nieprawdopodobne posunięcia postaci epizodycznych, zastanawiający brak wcześniejszego zainteresowania Olgi przodkami, obsadzenie w tej roli aktorki ponad 10 lat młodszej od bohaterki), nieopanowany natłok zdarzeń czy zaburzenia rytmu i dramaturgii nagłymi zmianami nastroju. Bezsprzecznie jako chybiony jawi się wątek niefrasobliwego męża (eksmęża?) Olgi (Antonio de la Torre) i jej kłopotów małżeńskich – sztucznie doczepiony i po prostu zbędny, zwłaszcza że naszkicowany dość pobieżnie. Niepotrzebne są również dydaktyczna scena w muzeum oraz tandetne tytułowe widowisko na firmamencie, aczkolwiek uzupełnia ono symboliczne odwołanie do bogini jutrzenki Aurory (samo w sobie naciągane, bo sporo istot mitologicznych miało niejasne pochodzenie). Nie należy natomiast za wadę poczytywać wolnego odsłaniania przeszłości, fragmentarycznej narracji, zapętlenia fabuły czy przeskoków między współczesnością a retrospekcjami – odzwierciedlają one realistycznie psychomachię toczoną przez Márię i stopniowo wtajemniczają w bieg jej życia. W tym wypadku nieśpieszne tempo nie usypia, lecz buduje napięcie; niektóre zmiany tonacji służą zaś unaocznieniu, jak niewiele wystarczyło, by na chwilę zapomnieć o grozie i udręce.
Z kolei wytykając filmowi szablonowość rozwiązań czy banalne przesłanie o sile miłości, nie wolno tracić z oczu jego kwalifikacji gatunkowej i idącej z nią w parze konwencji. Choć jednak hasło „melodramat” budzi na ogół negatywne skojarzenia jako synonim ckliwości, „Zorzę polarną” można uznać za produkcję pierwszorzędną w swojej klasie. Nie mamy więc do czynienia z obrazem wybitnym, lecz niewątpliwie z takim, który skutecznie urzeka. Ale właśnie to niektórzy mogą mu zarzucać – odwracanie uwagi widza od mankamentów przez grę na emocjach, oferowanie łatwych wzruszeń, a na dodatek estetyzację straszliwej rzeczywistości, tonowanie makabry za pomocą efektownej strony wizualnej. Otóż film Mészáros, primo, angażując i wywołując empatię, nie osuwa się w tani sentymentalizm, secundo, mimo plastycznego wycyzelowania każdego kadru pozostaje wstrząsający. Kunszt reżyserki i odtwórczyń głównych postaci zaowocował przejmującą opowieścią o kobiecej bezbronności i niedoli, a zarazem sile – na przekór potwornym czasom i trudnym do pojęcia wyzwaniom. W takim świetle nawet kłamstwa Márii na temat młodości stanowią przejaw siły: zdolności do rozpoczęcia na nowo, do mozolnego skonstruowania własnej historii rodzinnej.
Warto raz jeszcze podkreślić charakterystyczne dla fabuł Mészáros przenikanie się perspektyw: po pierwsze, spojrzenia na ponadczasowe zmagania „słabej płci” z przemocą seksualną, adopcją, samotnym rodzicielstwem. Jak zauważa Dominika Pietraszek w recenzji z 33. WFF, w „Zorzy polarnej” reżyserka „uderza w archetyp matki, podaje w wątpliwość przekonanie o bezwarunkowej matczynej miłości” (Pietraszek 2017). Po drugie, osadzenia tych dramatów na tle epoki, zazwyczaj stalinowskiej, przez co działania bohaterek nabierają znamion powszedniego, cichego heroizmu. W innych obrazach przemiany tamtej doby na Węgrzech twórczyni prezentuje z punktu widzenia kobiet i przez pryzmat ich roli, ich cichego uporu podtrzymującego „normalność”, podczas gdy mężczyźni okazują się niedojrzali lub niegodni zaufania.
Jednak – po trzecie – zarówno w słynnej, inspirowanej autobiograficznie tetralogii (m.in. obsypanym nagrodami „Dzienniku dla moich dzieci” [1984]), jak i w najnowszym filmie Mészáros nie chodzi o fresk historyczny, lecz o odpominanie wypartej przeszłości. O ukazanie, jak rozterki i poczucie winy dręczą wiele lat po wojnie (tu historia Márii wykazuje podobieństwo np. do głośnego „Wyboru Zofii” [1982] z Meryl Streep), ale także, jak niegdysiejsze traumy odciskają piętno na następnym pokoleniu i wciąż powracają echem. Reżyserka stoi na stanowisku, że w przeszłości można szukać klucza do zatrzaśniętych drzwi w pamięci indywidualnej i społecznej, niektóre sytuacje i postawy są bowiem dalekimi konsekwencjami niezabliźnionych ran. Przy okazji nasuwa się pytanie: kto powinien ponieść odpowiedzialność za (po)wojenny horror, gdy bezpośredni sprawcy na ogół dawno nie żyją? Być może jedyne, co pozostało, to samemu, na własną miarę, skonfrontować się z przeszłością i podjąć jej przepracowania.
W tym miejscu wypadałoby rozważyć, czy prawda zawsze przynosi katharsis, czy też – jak dobitnie pokazuje choćby australijski „Powrót” (2015) na motywach słynnej „Dzikiej kaczki” Ibsena – kiedy wymknie się ona spod kontroli, przeradza się w siłę destruktywną? „Nie możemy pozwolić, żeby przeszłość zniszczyła nasze życie” – perswaduje córce Mária. A z drugiej strony Róbert wyrzuca matce (bo i ona stosuje tę taktykę): „Mogłabyś choć raz w życiu nie uciekać”. Wprawdzie chłopak należy do generacji, której dany jest luksus spokojnej, wręcz komfortowej egzystencji, więc nie wydaje się upoważniony do moralizowania, jednak w filmie mocno wybrzmiewa myśl o wyzwalającej sile nawet bolesnej prawdy.
Mimo pewnych wątpliwych rozwiązań reżyserskich Mészáros „Zorzą polarną” potwierdza swój status mistrzyni rozrachunków z osobistą, narodową i europejską pamięcią. Wybierając melodramat, siłą rzeczy operuje patosem, uproszczeniami, sensacyjnymi zwrotami akcji itp., niemniej mamy do czynienia z filmem nie tylko „dobrze skrojonym”, ale również niepokojącym i ważnym. A także, niestety, potrzebnym, gdyż podobne historie stale dzieją się w trakcie konfliktów zbrojnych – choćby na masową skalę na Bałkanach w latach 90. Przede wszystkim zaś obraz ten – co stanowi jego aspekt uniwersalny – uwrażliwia na tragiczne tajemnice, jakie ktoś może w sobie nosić, przypomina o powikłaniu ludzkich losów i o efekcie motyla, czyli ich spleceniu wbrew czasoprzestrzennej odległości. Trzeba zatem mieć nadzieję, że „Zorza polarna”, by tak rzec, rozświetli w końcu sale kinowe w Polsce. A że przepracowywanie traumy poprzez opowiadanie o niej to truizm? Cóż, kiedy człowiek nie wymyślił lepszego sposobu na pojednanie z przeszłością i z samym sobą. Na szczęście dla niezliczonych narracji literackich i filmowych.
LITERATURA:
Pietraszek D.: „3 filmy 33 WFF – »Zabić arbuza«, »Zorza polarna«, »Pomiędzy słowami«”. https://film.com.pl/recenzje/10083438/3-filmy-33-wff-zabic-arbuza-zorza-polarna-pomiedzy-slowami.html.
Samo nazwisko reżyserki powinno stanowić rekomendację, ponieważ chodzi o Mártę Mészáros – jedną z pionierek europejskiego kina kobiecego i najważniejszych osobowości branży filmowej w swoim kraju. Notabene, do niedawna była jedyną na Węgrzech laureatką Złotego Niedźwiedzia (za „Adopcję”); dopiero w zeszłym roku taki sukces na Berlinale odniosła Ildikó Enyedi z (komedio)dramatem „Dusza i ciało”, również prezentowanym podczas Kina na Granicy. W maju Mészáros otrzymała kolejne prestiżowe wyróżnienie – nagrodę za całokształt twórczości – na 17. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym „Transilvania” (TIFF). Mimo przekroczenia osiemdziesiątki oraz ponad 60 filmów fabularnych, dokumentalnych i telewizyjnych w dorobku nie spoczywa na laurach, ot, podobnie jak Woody Allen. O ile jednak w przypadku autora „Annie Hall” można mówić wręcz o produkcji taśmowej, o tyle Węgierka powraca z nowym filmem po pięciu, a w pełnym wymiarze – po ośmiu latach („Węgry 2011” są mozaiką wyreżyserowaną przez kilka osób). Czy ta przerwa pozwoliła stworzyć dzieło odkrywcze, dopracowane pod każdym względem i na długo zapadające w pamięć?
Co się tyczy odkrywczości, trudno dostrzec w nim novum na tle wcześniejszych filmów Mészáros, do której nie bez kozery odwołują się krytyczki zorientowane feministycznie, gdyż konsekwentnie porusza ona kwestie związane z kobiecą tożsamością. Już tytuły wielu jej dzieł (prócz wyżej wymienionego m.in. „One dwie”, „Embrion”, „Dziewięć miesięcy”) świadczą o koncentracji na specyficznie kobiecym, uwarunkowanym biologicznie doświadczeniu w tak, a nie inaczej zorganizowanym społeczeństwie: na roli przypisanej tzw. płci pięknej, na cielesności, prawie do samodecydowania, ciężarze – nomen omen – ciąży (nie zawsze pożądanej), koszmarze porodu, relacjach z dzieckiem etc. Na to nakłada się biografia reżyserki, albo raczej rodzinna tragedia: jej ojciec z własnej woli i z idealistyczną wizją emigrował do ZSRR, gdzie zmarł po zesłaniu do łagru. Zresztą po wojnie także na Węgrzech komunistyczny reżim – którego kulminacją było spacyfikowanie rewolucji 1956 roku – dawał się we znaki obywatelom, dewastując sferę publiczną i nawiedzając prywatną.
Wszystkie te nierozerwalnie złączone perspektywy stanowią też kanwę „Zorzy polarnej”, nie zaskakuje więc ona w kontekście poprzednich obrazów twórczyni. Mészáros nadal analizuje nurtujące ją tematy historyczne: maskowanie i demaskowanie przeszłości, zgłębianie swojego rodowodu, społeczne i psychologiczne skutki stalinizmu, odległe determinanty postaw i przeznaczeń. Do odkrywczych nie należy również motyw przewodni, czyli właśnie odkrywanie (!) rodzinnych sekretów, traumatycznych zaszłości czy „trupów w szafie”.
Osią fabularną są losy starszej kobiety, Márii Pogány (comeback Mari Törőcsik, diwy węgierskiego srebrnego ekranu, z setką ról i Złotą Palmą na koncie), która po otrzymaniu urzędowego listu z Moskwy mdleje i zapada w śpiączkę. Jej córka Olga (Ildikó Tóth), kobieta niezależna i wzięta prawniczka mieszkająca w Wiedniu, przyjeżdża, aby się nią zaopiekować, i zaczyna dociekać przyczyn wstrząsu. Pamiątki odnalezione w domu matki na węgierskiej prowincji, niepasujące do oficjalnego życiorysu Márii – dawna fotografia nieznanej pary, portret mężczyzny w mundurze, niezrozumiały list sprzed sześciu dekad – stają się bodźcem do podjęcia iście detektywistycznego śledztwa. W wyprawie w przeszłość asystuje Oldze nastoletni syn Róbert (grany przez wnuka reżyserki, Jákoba Ladányiego), któremu już na wstępie matka wyznaje, że jego biologicznym dziadkiem nie jest zmarły przed laty Stefan (Hary Prinz). Okazuje się jednak, że sama nie ma pojęcia o skrywanych ponad pół wieku tajemnicach…
Gdy zawieszona między tym a tamtym światem staruszka wraca do przytomności, zbywa indagacje córki, odmawiając bolesnego rozdrapywania ran. Ale wobec jej nieustępliwości i dla odzyskania spokoju sumienia decyduje się z oporami na powolne rozplątywanie węzłów pamięci i na ponowne zmierzenie się z prawdą, której brzemię tak długo nosiła w sobie. Razem z protagonistką zanurzamy się więc w mroczne wspomnienia, stąd obecność drugiej płaszczyzny czasowej – wydarzeń rozgrywających się w 1953 roku, kiedy to młoda wieśniaczka Mária (w tej roli urzekająca Franciska Törőcsik, zbieżność nazwisk przypadkowa) ze wzajemnością obdarza uczuciem Ákosa (József Wunderlich), potomka arystokratycznego rodu. Szykanowany przez komunistycznych funkcjonariuszy, chłopak postanawia uciec z nią do ciotki, do zajmowanego przez aliantów Wiednia. Jak łatwo zgadnąć, znów przekonujemy się, że bezlitosne wichry historii miotają człowiekiem niczym pyłkiem.
Komplementarne do owego melodramatycznego wątku są poszukiwania prowadzone przez Olgę, próby zgromadzenia rozproszonych elementów układanki. Kim jest Edith (Eva-Maria Prosek), nadawczyni listu wyszperanego w matczynej chatce? Jaką rolę we wszystkim odgrywa radziecki oficer Anton? Jaką wiedzę zataja pewna wiedeńska mniszka?… Wbrew pozorom staram się tu uniknąć spoilerów – nie napomknęłam o kilku istotnych postaciach i perypetiach; starczy powiedzieć, że wychodzące na jaw fakty wywołują u córki Márii kryzys tożsamości i zmuszają ją do stawienia czoła tzw. postpamięci. Zaabsorbowana karierą kosmopolitka rozpoczyna badanie swoich korzeni, mocno wrośniętych w historię konkretnego obszaru, w cierpieniu nieszczęsnej dziewczyny i jej bliskich skupia się bowiem jak w soczewce krzywda okupowanej Austrii.
Wciąż oczywiście powstają liczne filmy przedstawiające okrucieństwa wojny, totalitaryzm, terror i spowodowane przez nie zdziczenie obyczajów, tragiczne wybory i zdruzgotane życiorysy (por. choćby „Idę” [2013] czy „Klucz Sary” [2010]), co dowodzi, że nieustannie niepokoją one naszą podświadomość. „Zorza polarna” wydaje się jednak odkrywcza o tyle, o ile reżyserka dotyka okropności po dziś dzień wypieranych z pamięci zbiorowej, takich jak ponura dekada 1945-1956 i zbrodnie sowieckich żołnierzy na przejmowanych bądź „wyzwalanych” terenach. Owszem, w ostatnich latach kinematografia środkowoeuropejska zdejmuje tabu z bestialstwa krasnoarmiejców wobec lokalnych kobiet (por. „Niewinne” Anne Fontaine [2016], którym dramatyzmu dodaje wybór klasztoru na miejsce akcji) czy z sytuacji tzw. dzieci wojny – owoców miłości nielegalnej, „pomimo wszystko”, albo (częściej niestety) przemocy. Niemniej owe ciemne karty historii także w odniesieniu do Austrii i Węgier nadal nie są przedmiotem szerszej debaty, a i poza tymi krajami ich powojenne dzieje pozostają nierozpoznane, Mészáros wzięła więc na siebie niełatwe i odpowiedzialne zadanie.
Naturalnie, nie tylko na jej barkach ta odpowiedzialność spoczęła. Oprócz współscenarzystów, Zoltána Jancsó i Évy Pataki, należy wymienić w pierwszej kolejności operatora, mającego wszak niebagatelny wpływ na wspomniane „zapadnięcie w pamięć”. W „Zorzy polarnej” funkcję tę powierzono Piotrowi Sobocińskiemu juniorowi – autorowi malowniczych, wysmakowanych zdjęć, w których m.in. zręcznie wykorzystał oświetlenie (przepełnione jesiennym słońcem reminiscencje z idylli na wsi kontra surowe, wyblakłe kadry z radzieckiej zony w Wiedniu). Czytelnicy wybaczą truizm, lecz obowiązek każe nadmienić o brawurowym tandemie, jaki operator tworzy z Wojciechem Smarzowskim, i przywołać „Drogówkę”, „Wołyń” czy „Różę”. Skądinąd ten trzeci tytuł kojarzy się z nowym obrazem Mészáros za sprawą identycznego problemu ofiar Armii Radzieckiej. Udział Sobocińskiego w omawianym filmie nie powinien dziwić ze względu na głębokie związki reżyserki z naszym krajem – nie tylko zawodowe (m.in. koprodukcje z Telewizją Polską), ale również osobiste (długoletnie małżeństwo z Janem Nowickim). Warto dodać, że w „Zorzy polarnej” napotykamy więcej polskich akcentów, mianowicie występ Lesława Żurka w roli Antona oraz Ewy Telegi w roli zakonnicy.
Jeśli jednak chodzi o aktorów, to trzeba zaakcentować nietuzinkowe, poruszające kreacje obydwu Törőcsik, zarówno 80-, jak i 26-latki. Szczególnie starsza – legenda węgierskiego kina (także laureatka nagrody TIFF za całokształt twórczości) – w każdej sekundzie wypada wiarygodnie jako nosicielka niewyobrażalnego brzemienia, pełna zarazem stłumionego bólu oraz godności i trudnej życiowej mądrości; polskim widzom może przywodzić na myśl nieodżałowaną Danutę Szaflarską. Z kolei Franciska z wyczuciem pokazuje strach i zdezorientowanie Márii oraz jej transformację z delikatnego, zakochanego dziewczątka – przez doznanie goryczy i upodlenia – w dzielną, dojrzałą kobietę. Jak wspomniałam, swoisty kontrapunkt stanowi równoległy wątek Olgi, a wcielająca się w nią Tóth przekonująco oddaje napięcie i dystans między matką a córką. Jej gra może wyglądać na nieco sztywną i beznamiętną, lecz z drugiej strony dzięki nieprzerysowywaniu emocji lepiej dostrzegalne są ich niuanse w kontaktach z Márią.
Rzecz jasna, nie wszystkie komponenty „Zorzy polarnej” zasługują na wysoką ocenę – poziom filmu jest nierówny i można mu wypunktować różne niedociągnięcia. Krytycy wskazują na sygnalizowaną już wtórność i schematyzm, ale też na niedostatki formalne, m.in. scenariuszowe luki i niezdarności (nieprawdopodobne posunięcia postaci epizodycznych, zastanawiający brak wcześniejszego zainteresowania Olgi przodkami, obsadzenie w tej roli aktorki ponad 10 lat młodszej od bohaterki), nieopanowany natłok zdarzeń czy zaburzenia rytmu i dramaturgii nagłymi zmianami nastroju. Bezsprzecznie jako chybiony jawi się wątek niefrasobliwego męża (eksmęża?) Olgi (Antonio de la Torre) i jej kłopotów małżeńskich – sztucznie doczepiony i po prostu zbędny, zwłaszcza że naszkicowany dość pobieżnie. Niepotrzebne są również dydaktyczna scena w muzeum oraz tandetne tytułowe widowisko na firmamencie, aczkolwiek uzupełnia ono symboliczne odwołanie do bogini jutrzenki Aurory (samo w sobie naciągane, bo sporo istot mitologicznych miało niejasne pochodzenie). Nie należy natomiast za wadę poczytywać wolnego odsłaniania przeszłości, fragmentarycznej narracji, zapętlenia fabuły czy przeskoków między współczesnością a retrospekcjami – odzwierciedlają one realistycznie psychomachię toczoną przez Márię i stopniowo wtajemniczają w bieg jej życia. W tym wypadku nieśpieszne tempo nie usypia, lecz buduje napięcie; niektóre zmiany tonacji służą zaś unaocznieniu, jak niewiele wystarczyło, by na chwilę zapomnieć o grozie i udręce.
Z kolei wytykając filmowi szablonowość rozwiązań czy banalne przesłanie o sile miłości, nie wolno tracić z oczu jego kwalifikacji gatunkowej i idącej z nią w parze konwencji. Choć jednak hasło „melodramat” budzi na ogół negatywne skojarzenia jako synonim ckliwości, „Zorzę polarną” można uznać za produkcję pierwszorzędną w swojej klasie. Nie mamy więc do czynienia z obrazem wybitnym, lecz niewątpliwie z takim, który skutecznie urzeka. Ale właśnie to niektórzy mogą mu zarzucać – odwracanie uwagi widza od mankamentów przez grę na emocjach, oferowanie łatwych wzruszeń, a na dodatek estetyzację straszliwej rzeczywistości, tonowanie makabry za pomocą efektownej strony wizualnej. Otóż film Mészáros, primo, angażując i wywołując empatię, nie osuwa się w tani sentymentalizm, secundo, mimo plastycznego wycyzelowania każdego kadru pozostaje wstrząsający. Kunszt reżyserki i odtwórczyń głównych postaci zaowocował przejmującą opowieścią o kobiecej bezbronności i niedoli, a zarazem sile – na przekór potwornym czasom i trudnym do pojęcia wyzwaniom. W takim świetle nawet kłamstwa Márii na temat młodości stanowią przejaw siły: zdolności do rozpoczęcia na nowo, do mozolnego skonstruowania własnej historii rodzinnej.
Warto raz jeszcze podkreślić charakterystyczne dla fabuł Mészáros przenikanie się perspektyw: po pierwsze, spojrzenia na ponadczasowe zmagania „słabej płci” z przemocą seksualną, adopcją, samotnym rodzicielstwem. Jak zauważa Dominika Pietraszek w recenzji z 33. WFF, w „Zorzy polarnej” reżyserka „uderza w archetyp matki, podaje w wątpliwość przekonanie o bezwarunkowej matczynej miłości” (Pietraszek 2017). Po drugie, osadzenia tych dramatów na tle epoki, zazwyczaj stalinowskiej, przez co działania bohaterek nabierają znamion powszedniego, cichego heroizmu. W innych obrazach przemiany tamtej doby na Węgrzech twórczyni prezentuje z punktu widzenia kobiet i przez pryzmat ich roli, ich cichego uporu podtrzymującego „normalność”, podczas gdy mężczyźni okazują się niedojrzali lub niegodni zaufania.
Jednak – po trzecie – zarówno w słynnej, inspirowanej autobiograficznie tetralogii (m.in. obsypanym nagrodami „Dzienniku dla moich dzieci” [1984]), jak i w najnowszym filmie Mészáros nie chodzi o fresk historyczny, lecz o odpominanie wypartej przeszłości. O ukazanie, jak rozterki i poczucie winy dręczą wiele lat po wojnie (tu historia Márii wykazuje podobieństwo np. do głośnego „Wyboru Zofii” [1982] z Meryl Streep), ale także, jak niegdysiejsze traumy odciskają piętno na następnym pokoleniu i wciąż powracają echem. Reżyserka stoi na stanowisku, że w przeszłości można szukać klucza do zatrzaśniętych drzwi w pamięci indywidualnej i społecznej, niektóre sytuacje i postawy są bowiem dalekimi konsekwencjami niezabliźnionych ran. Przy okazji nasuwa się pytanie: kto powinien ponieść odpowiedzialność za (po)wojenny horror, gdy bezpośredni sprawcy na ogół dawno nie żyją? Być może jedyne, co pozostało, to samemu, na własną miarę, skonfrontować się z przeszłością i podjąć jej przepracowania.
W tym miejscu wypadałoby rozważyć, czy prawda zawsze przynosi katharsis, czy też – jak dobitnie pokazuje choćby australijski „Powrót” (2015) na motywach słynnej „Dzikiej kaczki” Ibsena – kiedy wymknie się ona spod kontroli, przeradza się w siłę destruktywną? „Nie możemy pozwolić, żeby przeszłość zniszczyła nasze życie” – perswaduje córce Mária. A z drugiej strony Róbert wyrzuca matce (bo i ona stosuje tę taktykę): „Mogłabyś choć raz w życiu nie uciekać”. Wprawdzie chłopak należy do generacji, której dany jest luksus spokojnej, wręcz komfortowej egzystencji, więc nie wydaje się upoważniony do moralizowania, jednak w filmie mocno wybrzmiewa myśl o wyzwalającej sile nawet bolesnej prawdy.
Mimo pewnych wątpliwych rozwiązań reżyserskich Mészáros „Zorzą polarną” potwierdza swój status mistrzyni rozrachunków z osobistą, narodową i europejską pamięcią. Wybierając melodramat, siłą rzeczy operuje patosem, uproszczeniami, sensacyjnymi zwrotami akcji itp., niemniej mamy do czynienia z filmem nie tylko „dobrze skrojonym”, ale również niepokojącym i ważnym. A także, niestety, potrzebnym, gdyż podobne historie stale dzieją się w trakcie konfliktów zbrojnych – choćby na masową skalę na Bałkanach w latach 90. Przede wszystkim zaś obraz ten – co stanowi jego aspekt uniwersalny – uwrażliwia na tragiczne tajemnice, jakie ktoś może w sobie nosić, przypomina o powikłaniu ludzkich losów i o efekcie motyla, czyli ich spleceniu wbrew czasoprzestrzennej odległości. Trzeba zatem mieć nadzieję, że „Zorza polarna”, by tak rzec, rozświetli w końcu sale kinowe w Polsce. A że przepracowywanie traumy poprzez opowiadanie o niej to truizm? Cóż, kiedy człowiek nie wymyślił lepszego sposobu na pojednanie z przeszłością i z samym sobą. Na szczęście dla niezliczonych narracji literackich i filmowych.
LITERATURA:
Pietraszek D.: „3 filmy 33 WFF – »Zabić arbuza«, »Zorza polarna«, »Pomiędzy słowami«”. https://film.com.pl/recenzje/10083438/3-filmy-33-wff-zabic-arbuza-zorza-polarna-pomiedzy-slowami.html.
„Zorza polarna” („Aurora Borealis: Északi fény”). Reżyseria: Márta Mészáros. Scenariusz: Márta Mészáros, Zoltán Jancsó. Zdjęcia: Piotr Sobociński Jr. Obsada: Mari Törõcsik, Ildikó Tóth, Franciska Töröcsik i in. Produkcja: Węgry 2017, 104 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |