GDY DRACH ŚPI, RODZĄ SIĘ ŚLĄZACY ('DRACH', REŻ. ROBERT TALARCZYK)
A
A
A
Anatemy Szczepana Twardocha
Najważniejsze słowa tego spektaklu padają nie w finale, ale pod koniec pierwszego aktu, tuż przed opadnięciem kurtyny, a w zasadzie – gdy właśnie zaczyna się przerwa. Na scenie nadal, jak w psychodelicznym teledysku, paradują w bezładnej bieganinie wszystkie pokolenia rodzin Magnorów i Gemanderów, a na wielkiej bryle węgla unoszącej się nad sceną zaczyna majaczyć twarz Szczepana Twardocha. Jedna strona ogromnego, obracającego się kształtu przypomina naturalny kamień, druga – pobłyskująca metalicznie, jest wklęsła i przywodzi na myśl ezoteryczny symbol solarny albo mandalę (promienie zbiegają się w centralnym punkcie w środku bryły). Twarz prozaika nabiera wyrazistości, a w tle (za nami? Nad nami? W nas?) słychać jego głos. Twardoch mówi nerwowo, nieco się zacinając, że „Drach” napisany został przeciwko „śląskiemu ciepełku”. A zatem przeciwko małoojczyźnianym mitom nakazującym widzieć w Górnym Śląsku i jego mieszkańcach „mały, dobry ludek” (cytuję z pamięci, więc może niedokładnie), który miał swoje zasady, zbudował stabilny świat oparty na etosie pracy i godności, miał swoją etniczną niewinność zniszczoną dopiero przez najazd „obcych” (nazistów, komunistów, w końcu goroli). Nasz mit – peroruje Twardoch – że Ślązacy nigdy nie przeklinali. Nasza rolada i modro kapusta. Nasza pracowitość. Nasz wzniosły dystans wobec totalitaryzmów. Wszystko to bujdy, które wmawiamy sobie, by poczuć się lepiej i by móc demonstrować wyższość wobec otaczających nas kultur i narodów. A to wszystko nieprawda, mity, zmyślenia.
Kurtyna opadła, na sali jest już jasno, a Twardoch dopowiada kolejne zdania, po usłyszeniu których widzowie (a przynajmniej ci oskarżeni – my, Ślązacy) powinni zerwać się z krzeseł i uciec z teatru. Ten moment robi piorunujące wrażenie: pierwszy akt właściwie się skończył, aktorzy zeszli ze sceny, Twardoch ciska anatemy, światło się pali, można wyjść na kawę, a wszyscy siedzą bez ruchu w fotelach. Wrażenie jest tym silniejsze, że padające „nie wiadomo skąd” słowa autora domykają szaloną, pełną przemocy, krzyku i chaosu defiladę brutalnych scen, w których naprawdę nie da się dostrzec Śląska ciepłego, rodzinnego, bezpiecznego, przepuszczonego przez filtr nostalgii. Opadnięcie kurtyny powinno przynieść ulgę – wreszcie ta frenetyczna kanonada mordów, gwałtów i wrzasków, którą epatuje spektakl, dobiegła końca, ale Twardoch jest bezwzględny. To, co zobaczyliśmy, to nie są jacyś „oni”, to nie „teatr”, to jesteśmy my – Ślązacy. A cały ten szalony świat, to nasz konkretny świat rozciągnięty między Rybnikiem, Gliwicami i Katowicami.
Górny Śląsk – sen wariata
Największym wyzwaniem, przed jakim stanął reżyser „Dracha” Robert Talarczyk, było chyba przeniesienie na scenę konstrukcji powieści – symultanicznej, bardzo dynamicznej i przeładowanej anegdotami opowieści o stuletnich dziejach kilku śląskich rodzin. „Drach” Twardocha nie ma w sobie nic z typowej sagi rodowej, autor nieustannie i na granicy manieryczności przypomina, że wszystkie wydarzenia dzieją się w zasadzie w tym samym momencie, a umarli krążą wokół żywych jako widma skazane na wieczne cierpienie. W efekcie nie poznajemy losów Magnorów i Gemanderów krok po kroku, jak w typowej prozie małoojczyźnianej, w porządku od mitycznych założycieli i rajskich początków, po upadek związany z wtargnięciem Wielkiej Historii w życie małej społeczności.
Aby oddać tę swoistą jednoczesność, scenografi w spektaklu Teatru Śląskiego nadano całkowicie symboliczny charakter: na jej środku nieustannie kręci się wielki, kolisty podest (dość czytelny symbol bezwzględnego „koła historii”), po którym i wokół którego maszerują tłumy postaci z różnych epok. Nad nim zaś wisi wspomniana, przytłaczająca bryła węgla, która sprawia wrażenie, jakby za chwilę miała przygnieść wszystkich bohaterów. I ostatecznie (choć niedosłownie) przygniata, nad światem „Dracha” ciąży bowiem fatalizm bezsensownej i niewytłumaczalnej śmierci. Tło sceny tworzą półokręgi luster, spomiędzy których wychodzą bohaterowie, czasem ich nowe wcielenia, czasem stąpające za potomkami cienie przodków (znów bardzo jasny trop – biografie kolejnych pokoleń odbijają błędy i porażki poprzedników, jak w bliźniaczych historiach romansów Josefa Magnora, granego przez Mateusza Znanieckiego, i jego prawnuka Nikodema Gemandera).
Symultaniczność powieści, jej fabularny nadmiar i wariacki wręcz pęd historii zostały w spektaklu odtworzone znakomicie. Aktorzy to „wieczne teraz” śląskich dziejów pokazują bardzo sugestywnie także w pojedynczych kreacjach – niektórzy (jak Gela Magnor, czyli Grażyna Bułka) noszą stroje dziecięce niezależnie od fazy życia, jaką odgrywają w danej scenie (bo przeszłość nieustannie w nas żyje), inni w ciągu sekundy z młodzieńców zamieniają się w starców (świetnie to widać w grze Barbary Lubos w roli Valeski Magnor). Kiedy poznajemy wybrany moment z tej rodzinnej układanki, inni bohaterowie (żyjący wcześniej i później) odsuwają się i dalej odgrywają swoje życie na marginesach sceny jak na jakiejś planszy do gier.
„Drach” jest – podkreślmy – spektaklem onirycznym, codzienność zdeformowana jest w nim jak w sennym koszmarze, w którym powracają doświadczenia wyparte z indywidualnej i wspólnotowej pamięci. Reżyser, podążając śladami pisarza, każde nam zejść w dół, do kopalni (w środek krążącej nad sceną bryły węgla?), jak dzieje się w jednej ze scen (gdy Josef Magnor po zabiciu swojej małoletniej kochanki ukrywany jest przez przyjaciela w bocznym chodniku), w czym widzieć trzeba chyba figurę podświadomości. Jako widzowie stajemy się zatem świadkami najboleśniejszych, najbardziej wstydliwych momentów indywidualnych biografii bohaterów, ale też świadkami powrotu najtrudniejszych wspomnień śląskiej zbiorowości, na co dzień przemilczanych, zakopanych w nieczynnych wyrobiskach pamięci jak Josef, powracających w koszmarze, wybuchających jako bezsensowny krzyk.
Jak się w tym nie zgubić? Bieżącą orientację, kim są kolejne osoby bezradnie kręcące się na scenie i jakie są ich przeszłość i teraźniejszość, ułatwia przeniesiona do spektaklu figura narratora, tytułowego dracha, czyli smoka. Talarczyk pokusił się o fenomenalny gest, rozszerzający znaczenia motywu dracha obecne w powieści Twardocha. Zanim jeszcze rozpocznie się spektakl, na scenie przed kurtyną dostrzec można dwie pary aktorów. Z lewej młoda kobieta (Agnieszka Radzikowska) i współczesny trzydziestolatek (Michał Rolnicki), niepokojący podobny do samego Szczepana Twardocha, hipnotycznie imitują akt seksualny (to jeden z głównych wątków „Dracha” – romans architekta Nikodema z „dziewczyną, która mu się wymyka”). Z prawej natomiast widzimy parę wyrwaną z burleski – mężczyzna odziany w suknię ślubną z odsłoniętą jedną piersią i ubrana w komiczny, kabaretowy, męski garnitur kobieta (Bartłomiej Błaszczyński i Anna Kadulska). Ta para to właśnie drach, a raczej – jak czytamy w obsadzie spektaklu: Drach i Hcard. Androgyniczny, janusowy twór, przewodnik widza w tej schizofrenicznej podróży przez śląską podświadomość.
Drach/Hcard snuje opowieść w tempie karabinu maszynowego, dzięki czemu w dwugodzinnym spektaklu udało się zmieścić niemal całą zawartość fabularną oryginału. W tle cały czas pobrzmiewa kabaretowa, wykoślawiona muzyka grana na żywo na pianinie przez Piotra Kotasa. Ten znaczący element buffo czy nawet queeru również jest oryginalnym wkładem Talarczyka w sens powieści, rozładowuje nieco jej nieznośny momentami patos czy typowe dla Twardocha uleganie modernistycznym mitom płciowym. Nie do końca jednak wiem, czemu ma służyć ta modyfikacja? Czy to rozmycie granic płci w postaci Dracha/Hcarda to sygnał – zgodny zresztą z wymową książki Twardocha – że z perspektywy smoka/ziemi/śmierci wszystkie osoby, kultury, narody, całe istnienie zmienia się w jeden, niezróżnicowany maras (w którym już na początku spektaklu/powieści pełza Josef Magnor jako żołnierz Wielkiej Wojny i który pokrywa całą scenę)? Że wszystko, co trwałe, pewne, do czego przywiązujemy wagę, walcząc o swoje etniczne, językowe i rodzinne tożsamości, jest płynne, czyli bezsensowne? To zresztą mówi wioskowy głupek/filozof Pindur (cytuję za powieścią, ale te słowa, choć nieznacznie zmodyfikowane, pojawiają się także w spektaklu): „Sŏrnik [sarna] je to samo co strōm [drzewo] a człek. Podziwej se, bajtel: to je sŏrnik. To sōm my. A to je strōm. Blank [dokładnie] to samo, pra? Takie jest to nasze żywobycie na tyj ziymie, bajtel. Sŏrnik, strōm, ty, jŏ, to samo” (s. 16)
Scenografia, Drach/Hcard, tempo spektaklu, efekty wizualne i muzyczne – wszystko to zrealizowane jest w spektaklu Talarczyka z niebywałym rozmachem, wciąga w autentycznie katarktyczne przeżywanie podłych losów Gemanderów i Magnorów. „Drach” przypomina naprawdę wariacki sen; zresztą pisząc w 2015 roku o powieści Twardocha, wyraziłem przypuszczenie, że być może całą tę historię rodzinną śni któryś z bohaterów zamkniętych w rybnickim szpitalu psychiatrycznym. Kto nas śni? Josef Magnor? Nikodem Gemander? A może właśnie Drach/Hcard?
Śląsk jest niemy
„Drach” napisany został, jak wspomniałem, przeciwko mitowi pierwotnej niewinności. Początkiem tej opowieści jest scena świniobicia, która w opisie Twardocha ma charakter prawdziwego, pierwotnego mordu rytualnego. Talarczyk idzie jednak krok dalej, w jego wersji sceny Ślązacy zabijają i pożerają jednego ze swoich. Ubrany w różowy sweter „świńskiego” koloru, niewidomy, błąkający się cały czas po scenie jak wariat mężczyzna wciela się także w rolę Reinholda Ebersbacha (Marcin Gaweł), ojca nastoletniej kochanki Josefa Magnora (granej przez Annę Lemieszek). Ebersbach chaotycznie porusza się pośród innych bohaterów, a w większości scen zwierzęco krzyczy. Wrzeszczą też inne postaci, przeklinają, wyzywają, piszczą, jąkają się, krzyczą, wyją. Krzycząc, biegają wokół centralnego dysku, upadają, pełzają, wpadają na siebie. Zabijają, okłamują się, uprawiają zwierzęcy seks, gwałcą, uciekają przed barbarzyńcami z Armii Czerwonej. Wszystko to, pamiętajmy, w teledyskowym, szalonym rytmie. Oglądanie „Dracha” jest bardzo bolesnym doświadczeniem – Górny Śląsk w tej opowieści jest odrażający, fatalistycznie i gnostycko upadły.
A jednak w krzyku bohaterów jest coś niebywale przejmującego, co sprawia, że anatem Twardocha nie możemy traktować tylko obyczajowej i światopoglądowej prowokacji pisarza, któremu znudziło się bycie „dyżurnym Ślązakiem”, „prozaikiem z Pilchowic”. Krzyk bohaterów, sprowadzonych – jak w scenie świniobicia – do roli zwierząt nieświadomych swojego miejsca w świecie i kierujących się jedynie instynktami, jest paradoksalnie najbardziej ludzką reakcją, jaką można sobie wyobrazić. Ślązacy w „Drachu” krzyczą nie dlatego, że poddają się orgiastyczno-burleskowej atmosferze tego przedziwnego snu, ale dlatego, że ich prawdziwy ból jest nie do wypowiedzenia. Z perspektywy Wielkiej Historii są nikim – ot, górnicy, rolnicy, a w końcu pierwsi inteligenci żyjący w wioskach i miastach na prowincji wielkich państw, pozbawieni głosu w swoich powikłanych narodowych tożsamościach, zmuszeni do dokonywania jednoznacznych wyborów politycznych. Ale nie do wypowiedzenia jest także ból osobisty, intymny: ból ojca, który nie potrafi synowi opowiedzieć o swoim największym zawodzie miłosnym, ból kobiet gwałconych lub po prostu porzucanych w imię męskich fanaberii, ból staruszków (naprawdę wzruszająco pokazanych!), którzy zapominają prawie całe swoje życie i żyją już tylko w ogromnym lęku, ból wariatów zamkniętych w szpitalu…
W takim ujęciu sam Drach/Hcard jest nie tylko mrocznym, chtonicznym bóstwem, w którego wnętrzu – jak sam stwierdza – wszyscy żyjemy (Ślązakom, których kilka pokoleń buszowało we wnętrzu Ziemi, łatwiej to zrozumieć), ale także symbolem śląskiej pamięci historycznej. Górny Śląsk nie ma swojej Wielkiej Narracji tożsamościowej, a jedynie tę znienawidzoną przez Twardocha ludyczno-kabaretową, za pomocą której nie sposób wypowiedzieć dramatu, jaki stał się udziałem mieszkańców regionu w piekielnym wieku dwudziestym. Tyle że ten Górny Śląsk, który krzyczy w naszą stronę ze sceny, odchodzi w przeszłość – i to jest prawdziwy dramat. Dla Magnorów i Gemanderów, ich błędów, bólu i tragedii, nikt nie znalazł właściwego języka, ale też – już nikt nie znajdzie. Bo ich losy zostały już pochłonięte przez wnętrzności Dracha. Najmłodszy z rodu – Nikodem Gemander, światowej sławy architekt, w jednej ze scen przegląda zdjęcia rodziny i z tej sceny nie płynie ani żadna nauka moralna, ani pogłębiona świadomość wspólnych losów. Abyśmy w pełni dostrzegli ową melancholię, bezwzględność znikania przeszłości, Twardoch w nieco melodramatycznej scenie finałowej powieści (mało czytelnej w spektaklu, nie tak mocnej jak monolog pisarza z antraktu) uśmierca najmłodszą przedstawicielkę rodziny, córkę Nikodema. Koniec, dalszej historii nie będzie, zostaną tylko ciemne chodniki kopalni, jelita dracha, zakamarki podświadomości, z której może coś jeszcze kiedyś wypłynie na powierzchnię w zdemonizowanej formie.
Niech nas nie zmyli frenetyczna konwencja tego brutalnego kabaretu śląskich dziejów. „Drach” Talarczyka jest tak naprawdę wzruszającym i melancholijnym hołdem dla ludzi, którzy dla świata pozostają nikim, a których bólu nie sposób przecież zlekceważyć. Nie potrafię pisać o tym bez emocji, bo na najbardziej osobistym poziomie (wspomnień, mitologii rodzinnej) znakomity spektakl Teatru Śląskiego wydaje mi się bardzo prawdziwy.
PS.: A jeśli miałbym trochę pogrymasić… Moje wątpliwości budzą jedynie kwestie językowe. Twardoch jest prawdziwym mistrzem, gdy chodzi o odtwarzanie śląszczyzny. W spektaklu większość aktorów i aktorek posługuje się językiem śląskim znakomicie, szkoda tylko, że najsłabiej po śląsku mówi jeden z ważniejszych bohaterów – Josef. Podobnie jest z językiem niemieckim – tylko przy dobrej woli można płaską wymowę słyszaną se sceny potraktować jako imitację wyśmiewanej niegdyś w Niemczech śląskiej odmiany tego języka.
Najważniejsze słowa tego spektaklu padają nie w finale, ale pod koniec pierwszego aktu, tuż przed opadnięciem kurtyny, a w zasadzie – gdy właśnie zaczyna się przerwa. Na scenie nadal, jak w psychodelicznym teledysku, paradują w bezładnej bieganinie wszystkie pokolenia rodzin Magnorów i Gemanderów, a na wielkiej bryle węgla unoszącej się nad sceną zaczyna majaczyć twarz Szczepana Twardocha. Jedna strona ogromnego, obracającego się kształtu przypomina naturalny kamień, druga – pobłyskująca metalicznie, jest wklęsła i przywodzi na myśl ezoteryczny symbol solarny albo mandalę (promienie zbiegają się w centralnym punkcie w środku bryły). Twarz prozaika nabiera wyrazistości, a w tle (za nami? Nad nami? W nas?) słychać jego głos. Twardoch mówi nerwowo, nieco się zacinając, że „Drach” napisany został przeciwko „śląskiemu ciepełku”. A zatem przeciwko małoojczyźnianym mitom nakazującym widzieć w Górnym Śląsku i jego mieszkańcach „mały, dobry ludek” (cytuję z pamięci, więc może niedokładnie), który miał swoje zasady, zbudował stabilny świat oparty na etosie pracy i godności, miał swoją etniczną niewinność zniszczoną dopiero przez najazd „obcych” (nazistów, komunistów, w końcu goroli). Nasz mit – peroruje Twardoch – że Ślązacy nigdy nie przeklinali. Nasza rolada i modro kapusta. Nasza pracowitość. Nasz wzniosły dystans wobec totalitaryzmów. Wszystko to bujdy, które wmawiamy sobie, by poczuć się lepiej i by móc demonstrować wyższość wobec otaczających nas kultur i narodów. A to wszystko nieprawda, mity, zmyślenia.
Kurtyna opadła, na sali jest już jasno, a Twardoch dopowiada kolejne zdania, po usłyszeniu których widzowie (a przynajmniej ci oskarżeni – my, Ślązacy) powinni zerwać się z krzeseł i uciec z teatru. Ten moment robi piorunujące wrażenie: pierwszy akt właściwie się skończył, aktorzy zeszli ze sceny, Twardoch ciska anatemy, światło się pali, można wyjść na kawę, a wszyscy siedzą bez ruchu w fotelach. Wrażenie jest tym silniejsze, że padające „nie wiadomo skąd” słowa autora domykają szaloną, pełną przemocy, krzyku i chaosu defiladę brutalnych scen, w których naprawdę nie da się dostrzec Śląska ciepłego, rodzinnego, bezpiecznego, przepuszczonego przez filtr nostalgii. Opadnięcie kurtyny powinno przynieść ulgę – wreszcie ta frenetyczna kanonada mordów, gwałtów i wrzasków, którą epatuje spektakl, dobiegła końca, ale Twardoch jest bezwzględny. To, co zobaczyliśmy, to nie są jacyś „oni”, to nie „teatr”, to jesteśmy my – Ślązacy. A cały ten szalony świat, to nasz konkretny świat rozciągnięty między Rybnikiem, Gliwicami i Katowicami.
Górny Śląsk – sen wariata
Największym wyzwaniem, przed jakim stanął reżyser „Dracha” Robert Talarczyk, było chyba przeniesienie na scenę konstrukcji powieści – symultanicznej, bardzo dynamicznej i przeładowanej anegdotami opowieści o stuletnich dziejach kilku śląskich rodzin. „Drach” Twardocha nie ma w sobie nic z typowej sagi rodowej, autor nieustannie i na granicy manieryczności przypomina, że wszystkie wydarzenia dzieją się w zasadzie w tym samym momencie, a umarli krążą wokół żywych jako widma skazane na wieczne cierpienie. W efekcie nie poznajemy losów Magnorów i Gemanderów krok po kroku, jak w typowej prozie małoojczyźnianej, w porządku od mitycznych założycieli i rajskich początków, po upadek związany z wtargnięciem Wielkiej Historii w życie małej społeczności.
Aby oddać tę swoistą jednoczesność, scenografi w spektaklu Teatru Śląskiego nadano całkowicie symboliczny charakter: na jej środku nieustannie kręci się wielki, kolisty podest (dość czytelny symbol bezwzględnego „koła historii”), po którym i wokół którego maszerują tłumy postaci z różnych epok. Nad nim zaś wisi wspomniana, przytłaczająca bryła węgla, która sprawia wrażenie, jakby za chwilę miała przygnieść wszystkich bohaterów. I ostatecznie (choć niedosłownie) przygniata, nad światem „Dracha” ciąży bowiem fatalizm bezsensownej i niewytłumaczalnej śmierci. Tło sceny tworzą półokręgi luster, spomiędzy których wychodzą bohaterowie, czasem ich nowe wcielenia, czasem stąpające za potomkami cienie przodków (znów bardzo jasny trop – biografie kolejnych pokoleń odbijają błędy i porażki poprzedników, jak w bliźniaczych historiach romansów Josefa Magnora, granego przez Mateusza Znanieckiego, i jego prawnuka Nikodema Gemandera).
Symultaniczność powieści, jej fabularny nadmiar i wariacki wręcz pęd historii zostały w spektaklu odtworzone znakomicie. Aktorzy to „wieczne teraz” śląskich dziejów pokazują bardzo sugestywnie także w pojedynczych kreacjach – niektórzy (jak Gela Magnor, czyli Grażyna Bułka) noszą stroje dziecięce niezależnie od fazy życia, jaką odgrywają w danej scenie (bo przeszłość nieustannie w nas żyje), inni w ciągu sekundy z młodzieńców zamieniają się w starców (świetnie to widać w grze Barbary Lubos w roli Valeski Magnor). Kiedy poznajemy wybrany moment z tej rodzinnej układanki, inni bohaterowie (żyjący wcześniej i później) odsuwają się i dalej odgrywają swoje życie na marginesach sceny jak na jakiejś planszy do gier.
„Drach” jest – podkreślmy – spektaklem onirycznym, codzienność zdeformowana jest w nim jak w sennym koszmarze, w którym powracają doświadczenia wyparte z indywidualnej i wspólnotowej pamięci. Reżyser, podążając śladami pisarza, każde nam zejść w dół, do kopalni (w środek krążącej nad sceną bryły węgla?), jak dzieje się w jednej ze scen (gdy Josef Magnor po zabiciu swojej małoletniej kochanki ukrywany jest przez przyjaciela w bocznym chodniku), w czym widzieć trzeba chyba figurę podświadomości. Jako widzowie stajemy się zatem świadkami najboleśniejszych, najbardziej wstydliwych momentów indywidualnych biografii bohaterów, ale też świadkami powrotu najtrudniejszych wspomnień śląskiej zbiorowości, na co dzień przemilczanych, zakopanych w nieczynnych wyrobiskach pamięci jak Josef, powracających w koszmarze, wybuchających jako bezsensowny krzyk.
Jak się w tym nie zgubić? Bieżącą orientację, kim są kolejne osoby bezradnie kręcące się na scenie i jakie są ich przeszłość i teraźniejszość, ułatwia przeniesiona do spektaklu figura narratora, tytułowego dracha, czyli smoka. Talarczyk pokusił się o fenomenalny gest, rozszerzający znaczenia motywu dracha obecne w powieści Twardocha. Zanim jeszcze rozpocznie się spektakl, na scenie przed kurtyną dostrzec można dwie pary aktorów. Z lewej młoda kobieta (Agnieszka Radzikowska) i współczesny trzydziestolatek (Michał Rolnicki), niepokojący podobny do samego Szczepana Twardocha, hipnotycznie imitują akt seksualny (to jeden z głównych wątków „Dracha” – romans architekta Nikodema z „dziewczyną, która mu się wymyka”). Z prawej natomiast widzimy parę wyrwaną z burleski – mężczyzna odziany w suknię ślubną z odsłoniętą jedną piersią i ubrana w komiczny, kabaretowy, męski garnitur kobieta (Bartłomiej Błaszczyński i Anna Kadulska). Ta para to właśnie drach, a raczej – jak czytamy w obsadzie spektaklu: Drach i Hcard. Androgyniczny, janusowy twór, przewodnik widza w tej schizofrenicznej podróży przez śląską podświadomość.
Drach/Hcard snuje opowieść w tempie karabinu maszynowego, dzięki czemu w dwugodzinnym spektaklu udało się zmieścić niemal całą zawartość fabularną oryginału. W tle cały czas pobrzmiewa kabaretowa, wykoślawiona muzyka grana na żywo na pianinie przez Piotra Kotasa. Ten znaczący element buffo czy nawet queeru również jest oryginalnym wkładem Talarczyka w sens powieści, rozładowuje nieco jej nieznośny momentami patos czy typowe dla Twardocha uleganie modernistycznym mitom płciowym. Nie do końca jednak wiem, czemu ma służyć ta modyfikacja? Czy to rozmycie granic płci w postaci Dracha/Hcarda to sygnał – zgodny zresztą z wymową książki Twardocha – że z perspektywy smoka/ziemi/śmierci wszystkie osoby, kultury, narody, całe istnienie zmienia się w jeden, niezróżnicowany maras (w którym już na początku spektaklu/powieści pełza Josef Magnor jako żołnierz Wielkiej Wojny i który pokrywa całą scenę)? Że wszystko, co trwałe, pewne, do czego przywiązujemy wagę, walcząc o swoje etniczne, językowe i rodzinne tożsamości, jest płynne, czyli bezsensowne? To zresztą mówi wioskowy głupek/filozof Pindur (cytuję za powieścią, ale te słowa, choć nieznacznie zmodyfikowane, pojawiają się także w spektaklu): „Sŏrnik [sarna] je to samo co strōm [drzewo] a człek. Podziwej se, bajtel: to je sŏrnik. To sōm my. A to je strōm. Blank [dokładnie] to samo, pra? Takie jest to nasze żywobycie na tyj ziymie, bajtel. Sŏrnik, strōm, ty, jŏ, to samo” (s. 16)
Scenografia, Drach/Hcard, tempo spektaklu, efekty wizualne i muzyczne – wszystko to zrealizowane jest w spektaklu Talarczyka z niebywałym rozmachem, wciąga w autentycznie katarktyczne przeżywanie podłych losów Gemanderów i Magnorów. „Drach” przypomina naprawdę wariacki sen; zresztą pisząc w 2015 roku o powieści Twardocha, wyraziłem przypuszczenie, że być może całą tę historię rodzinną śni któryś z bohaterów zamkniętych w rybnickim szpitalu psychiatrycznym. Kto nas śni? Josef Magnor? Nikodem Gemander? A może właśnie Drach/Hcard?
Śląsk jest niemy
„Drach” napisany został, jak wspomniałem, przeciwko mitowi pierwotnej niewinności. Początkiem tej opowieści jest scena świniobicia, która w opisie Twardocha ma charakter prawdziwego, pierwotnego mordu rytualnego. Talarczyk idzie jednak krok dalej, w jego wersji sceny Ślązacy zabijają i pożerają jednego ze swoich. Ubrany w różowy sweter „świńskiego” koloru, niewidomy, błąkający się cały czas po scenie jak wariat mężczyzna wciela się także w rolę Reinholda Ebersbacha (Marcin Gaweł), ojca nastoletniej kochanki Josefa Magnora (granej przez Annę Lemieszek). Ebersbach chaotycznie porusza się pośród innych bohaterów, a w większości scen zwierzęco krzyczy. Wrzeszczą też inne postaci, przeklinają, wyzywają, piszczą, jąkają się, krzyczą, wyją. Krzycząc, biegają wokół centralnego dysku, upadają, pełzają, wpadają na siebie. Zabijają, okłamują się, uprawiają zwierzęcy seks, gwałcą, uciekają przed barbarzyńcami z Armii Czerwonej. Wszystko to, pamiętajmy, w teledyskowym, szalonym rytmie. Oglądanie „Dracha” jest bardzo bolesnym doświadczeniem – Górny Śląsk w tej opowieści jest odrażający, fatalistycznie i gnostycko upadły.
A jednak w krzyku bohaterów jest coś niebywale przejmującego, co sprawia, że anatem Twardocha nie możemy traktować tylko obyczajowej i światopoglądowej prowokacji pisarza, któremu znudziło się bycie „dyżurnym Ślązakiem”, „prozaikiem z Pilchowic”. Krzyk bohaterów, sprowadzonych – jak w scenie świniobicia – do roli zwierząt nieświadomych swojego miejsca w świecie i kierujących się jedynie instynktami, jest paradoksalnie najbardziej ludzką reakcją, jaką można sobie wyobrazić. Ślązacy w „Drachu” krzyczą nie dlatego, że poddają się orgiastyczno-burleskowej atmosferze tego przedziwnego snu, ale dlatego, że ich prawdziwy ból jest nie do wypowiedzenia. Z perspektywy Wielkiej Historii są nikim – ot, górnicy, rolnicy, a w końcu pierwsi inteligenci żyjący w wioskach i miastach na prowincji wielkich państw, pozbawieni głosu w swoich powikłanych narodowych tożsamościach, zmuszeni do dokonywania jednoznacznych wyborów politycznych. Ale nie do wypowiedzenia jest także ból osobisty, intymny: ból ojca, który nie potrafi synowi opowiedzieć o swoim największym zawodzie miłosnym, ból kobiet gwałconych lub po prostu porzucanych w imię męskich fanaberii, ból staruszków (naprawdę wzruszająco pokazanych!), którzy zapominają prawie całe swoje życie i żyją już tylko w ogromnym lęku, ból wariatów zamkniętych w szpitalu…
W takim ujęciu sam Drach/Hcard jest nie tylko mrocznym, chtonicznym bóstwem, w którego wnętrzu – jak sam stwierdza – wszyscy żyjemy (Ślązakom, których kilka pokoleń buszowało we wnętrzu Ziemi, łatwiej to zrozumieć), ale także symbolem śląskiej pamięci historycznej. Górny Śląsk nie ma swojej Wielkiej Narracji tożsamościowej, a jedynie tę znienawidzoną przez Twardocha ludyczno-kabaretową, za pomocą której nie sposób wypowiedzieć dramatu, jaki stał się udziałem mieszkańców regionu w piekielnym wieku dwudziestym. Tyle że ten Górny Śląsk, który krzyczy w naszą stronę ze sceny, odchodzi w przeszłość – i to jest prawdziwy dramat. Dla Magnorów i Gemanderów, ich błędów, bólu i tragedii, nikt nie znalazł właściwego języka, ale też – już nikt nie znajdzie. Bo ich losy zostały już pochłonięte przez wnętrzności Dracha. Najmłodszy z rodu – Nikodem Gemander, światowej sławy architekt, w jednej ze scen przegląda zdjęcia rodziny i z tej sceny nie płynie ani żadna nauka moralna, ani pogłębiona świadomość wspólnych losów. Abyśmy w pełni dostrzegli ową melancholię, bezwzględność znikania przeszłości, Twardoch w nieco melodramatycznej scenie finałowej powieści (mało czytelnej w spektaklu, nie tak mocnej jak monolog pisarza z antraktu) uśmierca najmłodszą przedstawicielkę rodziny, córkę Nikodema. Koniec, dalszej historii nie będzie, zostaną tylko ciemne chodniki kopalni, jelita dracha, zakamarki podświadomości, z której może coś jeszcze kiedyś wypłynie na powierzchnię w zdemonizowanej formie.
Niech nas nie zmyli frenetyczna konwencja tego brutalnego kabaretu śląskich dziejów. „Drach” Talarczyka jest tak naprawdę wzruszającym i melancholijnym hołdem dla ludzi, którzy dla świata pozostają nikim, a których bólu nie sposób przecież zlekceważyć. Nie potrafię pisać o tym bez emocji, bo na najbardziej osobistym poziomie (wspomnień, mitologii rodzinnej) znakomity spektakl Teatru Śląskiego wydaje mi się bardzo prawdziwy.
PS.: A jeśli miałbym trochę pogrymasić… Moje wątpliwości budzą jedynie kwestie językowe. Twardoch jest prawdziwym mistrzem, gdy chodzi o odtwarzanie śląszczyzny. W spektaklu większość aktorów i aktorek posługuje się językiem śląskim znakomicie, szkoda tylko, że najsłabiej po śląsku mówi jeden z ważniejszych bohaterów – Josef. Podobnie jest z językiem niemieckim – tylko przy dobrej woli można płaską wymowę słyszaną se sceny potraktować jako imitację wyśmiewanej niegdyś w Niemczech śląskiej odmiany tego języka.
„Drach”. Reżyseria: Robert Talarczyk. Scenografia i reżyseria światła: Katarzyna Borkowska. Kostiumy: Magdalena Musiał. Choreografia: Kaya Kołodziejczyk. Muzyka: Piotr Kotas. Video: Wojtek Doroszuk. Współpraca dramaturgiczna: Miłosz Markiewicz, Artur Pałyga. Premiera: 27.10.2018, Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |