FILOZOF NA BIEGUNIE (NIE)PEWNOŚCI, CZYLI CÓŻ PO NIHILIZMIE? (MARCIN POLAK: 'MEDYTACJE O OSTATNIEJ FILOZOFII')
A
A
A
„Podsumowując, niniejsza książka została napisana przeciwko rozpaczy i jest skierowana do wszystkich tych, którym nie wystarczają używki, sztuka, pornografia, religia, Facebook, sport oraz wycieczki zagraniczne…”
(Marcin Polak: „Medytacje o ostatniej filozofii”, s. 12)
Wydawałoby się, że takie postawienie sprawy poważnie ograniczy grono odbiorców. Zresztą, bądźmy szczerzy – nigdy nie było ono dość liczne. Wyznaczali je najczęściej opierający się o ogrodzenia placów zabaw, zamyśleni dezerterzy z ognisk błogiego zapomnienia. Niefrasobliwi obserwatorzy, stroniący od beztroskiej pewności bycia, na którą zajadle i z wrzaskiem wyprawiali się ich śmiertelni rówieśnicy. Dziwne istoty, którym wyostrzający się z biegiem życia wzrok kazał co rusz powracać z żywiołu odczuwanej ambiwalencji do sfer intymnych negocjacji, które niemal automatycznie przybierały formy medytacji. „Obcowanie z ludźmi skłania do samoobserwacji” (Kafka 2016: 391) – notował Kafka, z pewnością jeden z wirtuozów opisu bezdennych spojrzeń. To niesforne grono, dość szybko odkrywające, że w sokratejskim zawieszeniu dialektycznym „wiem, że nic nie wiem” żyć nie sposób. Dla wyzutych z naiwności to jedna z wielu zagrywek z repertuaru człowieka teoretycznego, w strukturze podobnej heraklitejskiemu polemos, gdzie mowa o stałym przepływie i niemożności ponownego wejścia do tej samej rzeki. Mistrz Sokrates, abstrakcyjna postać z dialogów Platona i efekt żywiołu dialektyki, wie z pewnością o wiele więcej, niż to, co kształtuje opinie i mniemania osób z nim rozmawiających – ma źródłową (nie)wiedzę o dokuczliwej (nie)pewności wyjściowej sytuacji epistemologicznej patologii. Przyznajmy jednak, że to już pokaźna wiedza, wystarczająca na tyle, by po grubo ponad dwóch tysiącleciach jej współcześni adepci, w odróżnieniu od ich greckiego protoplasty, zachowywali krytyczny dystans i podważali głosy dobywające się z wyroczni. Tych z kolei jest o dziwo w nowoczesności więcej, niż zdolna byłaby pomieścić cała Hellada. Heraklit z kolei, ten mistyczny rzecznik przepływu, nie wchodzi do swej rzeki nawet raz a dobrze – za każdym razem, gdy w jej rwącym prądzie podnosi stopę, o jego postać rozbijają się kolejne, nanoszone prądem masywy wody. To cud, że ostało się chociaż to zdanie, rezonujące wciąż na obrzeżach postnietzscheańskiej kulturowej wyobraźni.
Myśleć na przekór, pisać pomimo urywających się ścieżek, tworzyć i argumentować, nie dając się pokusom ferowania łatwych konkluzji i „pozornym pełniom” – oto krótki quasi-program naszej literackiej postaci. Można gardzić szczegółami, do których zdarza się jej sięgać, i mówić, że przywoływane opinie o niewystarczalności oferty symbolicznej psują zabawę, lecz to one ostatecznie ukazują nam, iż samozadowolenie poznawcze nie ma ostatniego głosu w kwestii „sprawy bycia”. Ujmijmy rzecz przewrotnie – wszystko się komplikuje, gdy dorastamy na tyle, by stwierdzić, że „diabeł” siedzieć może także w ogółach. Lecz o tym, podobnie jak o fakcie, że drzewo poznania dobra i zła stać może tylko pośród raju, wiedzą intuicyjnie wszystkie węże, stare i młode. Tak przynajmniej pisał w „Poza dobrem i złem” Nietzsche, jeden z wielu duchowych patronów naszego myśliciela – wysoki przedstawiciel kunsztu, stereotypowo przypisanemu gronu łuskonośnych.
Niektórzy stwierdzą, że otwierający cytat to jedynie krótka, lecz symptomatyczna odmiana przypadku niedostosowania do gramatyki nieodświętnej trywialności dnia powszedniego. Obecnie – cyfrowego terenu oferty symbolicznej wytyczanego przez milczący reżim spektakularności, gdzie postawiona przed filozofem publiczność, narażona na brak efektów specjalnych i roztaczanie nowej oferty pragnień, prędko wysadzi myśliciela z rejestru uwagi, obdarzając wysnuwane przezeń wątpliwości gestem małoważności. Wszak autor nie ukrywa, że jest świadkiem globalnego rozprzężenia dusznych oparów buchającej bańki antropocentryzmu, która otula rzesze istnień ludzkich przekonanych o własnej niezbędności. Ujmując rzecz skrótowo, można by rzec: istnień rozbitych między księstwa siły nabywczej, pełnych unoszących się za pomocą instalacji software’u absolwentów nieznośnej lekkości bytu z oaz sytości, mieszczących się tuż za dzielącą te grupy przepaścią klas aspirujących; pełnych umęczonych istot poddających się katorżniczym automotywacyjnym mantrom oraz tych najliczniejszych, z anonimowych obszarów wykluczenia, pozbawionych dostępu do uczty radosnego trwonienia, w której modus operandi stanowi kaprys. Nasza literacka postać – filozof, wiedząc, że stanowi nieodłączną część tego samego audytorium, nie jest naiwny, oddając się swym medytacjom. Jego żywy, rwący brzegi pewników język siłą rzeczy odzwierciedla strukturę dynamik miotających rozdygotanym głosem wielu, a trafiając w kwestie bycia, odwołuje się do uniwersalizmu. Być może – przypominający momentami trans, żywioł napinania językowych struktur, w które autor „Medytacji o ostatniej filozofii” wprowadza również inną kreację literacką – czytelnika, jest dla niego jedyną, z konieczności niedoskonałą, ochroną myślenia – na dobrą sprawę ochroną także przed samym sobą. Jeżeli bowiem myślenie z medytacji ma być formą oddechu, to ten, będąc sam w sobie cichą afirmacją istnienia, staje się po przetworzeniu w tekst mimowolnym zaproszeniem do gry innego.
Dlatego też osadzanie dzieła naszej postaci w kącie zbędności jest ostatecznie chwilowe. Czy chcemy, czy nie – każdy bytujący w nowoczesności musi w pewnym momencie odczuć dojmujący wymiar niezakorzenienia i ostateczny brak jasnego ugruntowania dla procesu, w którym niczym Kafkowski K. bierze mimowolnie udział. Procesu przybierającego raz postać komedii, innym razem odcień tragedii, gdzie ten, który wygłasza przekonanie, iż wie, „co jest faktycznie grane”, musi uchodzić za kogoś podejrzanego. Do takiej wiedzy nie ma dostępu żadna istota skończona. Niezwiedzeni błądzą – tak sądzi autor przywołanego na wstępie cytatu. Być może poczucie dojmującej nieprzydatności bijące od tych, którzy obdarzą tę postać arogancją, zostaje wzmocnione przez odnotowanie niepokojącej tendencji ujawniającej się w żywionych przekonaniach, że za prawdziwego suwerena uznawany jest dziś ten, kto decydować może o kolorze sezonu. Licznym medytacje toczone przez tę postać będą brzmieć niczym bełkot pijaka bądź nadęta poza kogoś, kto doszukuje się dziury w całym (czyli w czym?). Niepoważnej osoby, której wszyscy trzeźwi uczestnicy imprezy pod tytułem „bycie-w-świecie” wystawią rachunek za powrotną taksówkę do domu zdrowego rozsądku. Jednakże taka suwerenność naszej postaci nie obchodzi. Nas zresztą też, choć pozostaje po niej kłopotliwe pytanie. Co dzieje się w sytuacji, kiedy wytwarzane przez przeestetyzowaną kulturę cyfrową poczucie odrealnienia każe nam coraz częściej pytać o narkozę tych, którzy pomimo piętrzących się wątpliwości, patrząc na samotnie myślącego, uznają się wciąż za ze wszech miar trzeźwych? Może obok nierozstrzygalnego, starego zagadnienia, czy gramy w komedii bądź tragedii, warto zadać również takie pytanie: kto tu właściwie jest szalony? Ten, kto zaprasza do gry starego, nieproszonego potwora nihilizmu pytającego: po co? Czy ten, kto, nie jątrząc egzystencjalnego tertium non datur, przywykł już machać na to wszystko ręką i żyć bezwiednie pomimo braku najważniejszych odpowiedzi? Autor, pomimo rzucanych gdzieniegdzie zapewnień, że nie pisze w imieniu nowej filozoficznej krucjaty, nie adresuje siebie do żyjących bezwiednie – żaden filozof nie ma do tego typu istot dostępu, nawet Diogenes. Zahipnotyzowanym istnieniem należy albo zazdrościć, albo współczuć – tak twierdził nasz bohater, przechodząc jeszcze poobijany przez traumę bezkresu (zob. Polak 2016).
Innym z kolei wyda się, iż wyznanie przeciwko rozpaczy jest wyrwane z jednego z tysięcy „manifestów wyczerpania” pozostawionych przez odczarowanych/rozczarowanych użytkowników posthistorii, którzy zdają intymny raport ze stanu odrętwienia, wzmacnianego przez globalnie reprodukowaną – lepką od śmiercionośnego smogu – zawiesinę, na którą składa się masowo wykonywany performance na portalach społecznościowych, przepychany tu i ówdzie wiralem newsów, surrealistycznych portretów jedzenia i porad self-ekspertów. Z pewnością – powiedzą – pod podobną deklaracją mogłaby podpisać się jakaś smętna postać z powieści Houellebecqa, dla której melancholia nienasycenia, jątrząca wypalającą się witalność, staje się nieodłączną częścią strategii potyczek i uników z bijącym rytmem furii zanikania. Okresem dzielącym poharatane „Ja” od ostatecznego biologicznego rozpadu. A skoro gest naszego filozofa czyniony jest przeciw rozpaczy, wobec nieznanego ostatecznie wyroku z procesu, w którym polegnie każdy K., to stawką okazuje się nadzieja. Nie pocieszenie, a właśnie nadzieja, choć ograniczona do sfery „tu i teraz”. Nawet jeżeli oferta symboliczna – jak wskazuje powyższy cytat – znacząco poszerzyła swój wachlarz, a wraz z nią, zmienił się wystrój ponurego kafkowskiego zamczyska. Stajemy tym samym ponownie na gruncie przyszykowanym u progu XX stulecia przez Nietzschego, gdzie twórczość i autokreacja stawały się jedyną szansą na stawienie czoła nihilizmowi. To uniwersalny dryf kulturowy, w którym złowrogie „nic” – stara retoryczna zabawka scholastyki, na dobre urwała się z sylogistycznych oswojeń i przestała być jedynie erystycznym straszakiem w bycie otulonym łaską, wystawionym na nieuchronność sądu nieba. Nihilizm, jakkolwiek modyfikowany, to reżim immanencji, współbycia w kulturze, w której kompan negatywności stał się pełnoprawnym, równie realnym kandydatem drugiego członu egzystencjalnej tertium non datur: albo-albo. Lecz postać naszego filozofa to typ o wiele bardziej skomplikowany, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać, i nie chce powrotu do heglowskiej „świadomości nieszczęśliwej”. „Trudno nie wierzyć w nic? Przeciwnie. Chodzi właśnie o to, że niełatwo sobie wyobrazić wiarę w cokolwiek poza niczym. (…) Nie ma prostszej i łatwiejszej wiary” (s. 84) Odrobiwszy lekcję z porażki wiary w autokreacyjne zalepianie braku, wyjawia swe wątpliwości już po długiej nocy XX wieku, urodzony po nihilizmie, gdzie samemu nihilizmowi trzeba zadać wyzywające, dziecięce pytanie: po co? Być może, balansując na granicy zdrowego rozsądku, warto za autorem „Medytacji o ostatniej filozofii” zagadnąć, czy sam nihilizm nie jest koniec końców bez znaczenia. Czy to jednak ma być nowa forma nadziei? A przecież jeszcze nie tak dawno jaśniały punkty archimedesowego oparcia, twarde drogowskazy moralne, w których rozmiłowane były masy i ich krzepkie, duchowe elity. „Ambicje były większe – mieliśmy być centrum bytu i celem istnienia, kandydowaliśmy nawet do przebóstwienia – ale te ambicje się rozwiały. Dziś są już tylko wspomnieniem i to wcale nie najprzyjemniejszym, gdyż miewamy o wiele przyjemniejsze wspomnienia” (Polak 2016: 224).
Ustalmy zatem jedno. Fraza rozpoczynająca, wykuta w nowoczesnych obszarach wysokiego napromieniowania subiektywności i spreparowana w intensywnej chwili emigracji z cyfrowej doliny obrazowego powrotu-tego-samego, została sporządzona przez postać literacką. Jest efektem uzyskanym w ramach podjęcia jednej z cyklicznie odbywanych, samotnych nocnych eskapad, podczas których terytorium wytyczają oświetlone krawędzie biurka a postromantyczny pejzaż zatartego dnia powraca wyostrzony w złamanym półmroku, mimowolnie popychając rozedrgane „Ja” do uczciwego rozrachunku z ogromem niedających się wyobrazić rzędów wielkości, jakie przynosi współczesna nauka. Trop literacki to strategia świadomie obrana przez tę postać – wszak, jak twierdzi ona w innym miejscu – człowiek, akrobatyczne zwierzę samotresujące, to istota nieuleczalnie logotropiczna. Spośród pokruszonych kawałków skał, niewrażliwych na wytyczane przez nią szlaki traw, wśród nic niegłoszących błyskawic i obojętnych sztormów, zawsze ułoży wielkie puzzle fabuły na mozaice znaczenia. To dorosłe dziecko pozostanie w nieodczarowaniu – tylko szarpnięcia, dosięgające pewników jego bycia, są w stanie zmącić arsenały strategii pozornych umocowań, z których utkana jest codzienna swojskość nici bycia-tu-oto. Jesteśmy wrzuceni w świat i nie wiemy na dobra sprawę, co to do końca oznacza – przyznajmy, że nie wszyscy z takim samym drżeniem odczuwają intensywność kryjąca się za tym sformułowaniem, ale automatycznie rozpoznajemy przestrogę ukrytą pod płaszczem przyzwyczajeń, okrywającym przekonanych o własnej wyjątkowości adeptów nowoczesności. Rozpacz zawsze czyha w pełnym umundurowaniu. Być może używane ochoczo przez nas pojęcia jak miłość, szczęście, zbawienie to tylko zwodniczy zabieg starej gramatyki, pusty frazes retoryki ukrywającej konformizm przetrwania uszyty na anonimowych, neuronalnych łączach i ślepych popędach fizjologii. „Być może” jest tu jak najbardziej właściwym określeniem – immanentyzm to wariant osądu metafizycznego i nigdy nie będziemy w stanie go dowieść. Nasza literacka postać doskonale o tym wie, co tylko wyostrza problematyczność salto mortale i napędza pulsujący żwawym rytmem, krytyczny ton medytacji. „Teraz jest prawdą, ale prawdą niezwykle ulotną, prawdą, która lawinowo traci na wartości, nietrwałą, jak zdjęcie ze Snapchata” (s. 93).
Do jakiego zatem bohatera literackiego jest mu stosunkowo niedaleko? Jeżeli dzieje nowożytnej powieści otwiera niemożliwy Don Kichot Cervantesa, to postać Robinsona Crusoe wytycza naczelny program nowożytnego indywidualizmu. Wracamy do obydwu literackich mitów na długo po dokonanych na nich interpretacjach, ekranizacjach, dekonstrukcjach i ponownych – mniej lub bardziej udanych – literackich i popkulturowych galwanizacjach uruchamianych pod innymi maskami. Zerkamy na obydwu bohaterów, zarówno na poczciwego szaleńca, jak i nieustraszonego „samozaradnika” Defoe’a, z o wiele większą pokorą, niż czyniła to nowożytna publika. Uzbrojeni w rozpoznania psychoanalizy, skażeni trywialnością historii i absolutyzacją teraźniejszości oraz schłodzonym dystansem względem politycznych sloganów jedności, przychodzimy po katastrofie i odczarowaniu, jakim był XX stulecie. Sztorm – czyli XX wiek, w którym doszło do masowych akcesów zbrodni, bezpowrotnie minął. Nowsze generacje ten okrutny interwał straszy z dystansu wytwarzanego za pomocą muzealnych gablot i archiwalnych taśm, na których pokryci zmarszczkami świadkowie cienia opowiadają o beznamiętnych wschodach słońca zachodzących w światach niemożliwych. Wydawać by się mogło, że okres naiwności minął – to wyrażała i wciąż wyraża pieśń rozbitków, wyciągających ponure antropologiczne wnioski z beznamiętnych historycznych statystyk, bezlitośnie ukazujących skalę umasowionej agresji i taktyki obojętności. Rozbitkowie czują, że tworzyć rzeczy istotne dla kultury można już tylko z negatywistyczną domieszką tego realizmu, który XX wiek pozostawił w spadku humanistyce. Taka świadomość cechuje każdego, kto opuścił okręt naiwności płynący pod politycznym sztandarem „wszystko jest możliwe” i podobnie jak neorealiści sądzi, że pomimo miru technologicznych rewolucji i przemian kulturowej scenografii agresja ludzka nie podlega outsourcingowi. Jak zatem bytuje współczesny mieszkaniec globalnego reżimu net-age zakotwiczony w formie bycia-on-line, spoglądający przez ramię na słynnego Robinsona – swego rzekomego protoplastę, manifest ethosu nowożytnego indywidualizmu?
Zdaniem naszego filozofującego bohatera, który w imię resztek okruchów rzeczywistej autoreferencji bywa częściej Marcinem Polakiem, podejmując to rozczarowanie i przepracowując je samemu, musimy stwierdzić, że wszyscy spotykamy się we wspólnej niewiedzy. „Jesteśmy zagubieni, oto minimum naszej wiedzy o sobie” (s. 10). Wbrew pozorom, uwagi naszej postaci nie noszą się w szatach pruderii i nie mają w sobie nic z pozycji wyższości – to zapiski rozbitka, pozostawione na paragonie fałszywego antropocentryzmu, bańki hiperkapitalizmu trawiącej byt wyzuty ze znaczenia, gdzie surowa elastyczność staje się busolą kulturowej samorientacji. Orientacji ku czemu? Ku nieskończonemu z istoty pragnieniu?
Do kogo i przez kogo adresowane jest to zawołanie? Właściwie, czy ten, kto je słyszy – a zdaje się, że wbrew pozorom słyszy je potężna grupa jednostek – może być odpowiedzialny za to, że nie jest w stanie sensownie nań odpowiedzieć? Nie musi być to postać z opisywanej książki, może być to każdy, wszak kwestia zagubienia wydaje się coraz bardziej domeną uniwersalizmu. Zagubienie na pierwszy rzut oka wydaje się sytuować nas w pobliżu bohatera powieści Defoe’a, jednak zdaniem Polaka to przybliżenie jest pozorne. W istocie jesteśmy niepomiernie daleko od Robinsona Crusoe, który przetrwać mógł na nieznanym lądzie tylko dlatego, że dobrze wiedział, kim jest. My – późni rozbitkowie po XX wieku, wbrew pozorom nie mamy takiego luksusu. Mamy jednak dużą bazę wiedzy negatywnej – wiemy z pewnością, czego nie chcemy aktualizować i jak niebezpieczne są marzenia o powrotach do światów „mobilizacji jedności”. Gorzej natomiast sprawa ma się z rozpoznaniem, co rusz powracającego: po co? Grozi nam nieustannie postoświeceniowy cynizm, wiszący nad wielkim niczym, które humaniści szkoleni w wysokich tonach wzniosłości zwać mogą równie dobrze banałem. Sedno paradoksu polega zatem na tym, że podmiot nowoczesny – rozbitek wychodzi od świadomości, że nie widzi lądu, z którego sensowne byłoby doszukiwanie się pomocy zza horyzontu, a z kolei cała nowoczesność ukazuje mu się jako jedna wielka Robinsonada. Oddajmy głos naszemu zagubionemu bohaterowi: „Nikt nie ma dostępu do pełni prawdy, zamiast prawdy są tylko przeczucia, intuicje, przekonania; teoretycy próbują wyekspediować nieco racjonalnego światła w otaczająca nas ciemność lub, ewentualnie, buńczucznie zaklinają rzeczywistość, wołając do siebie, jak majtek z bocianiego gniazda do Krzysztofa Kolumba: »Kapitanie, ląd!«. Tyle że jak na razie nie stoimy na żadnym lądzie, raczej lewitujemy w przestworzach w nieznanych kierunkach, łatając pośpiesznie dziury w dnie naszego czółna, w czaszy naszego balonu lub w tkaninie naszego latającego dywanu, na którym fruniemy od dzieciństwa. Tak wygląda paranaukowa (dez)orientacja metafizyczna, która stała się naszym udziałem w XXI wieku” (s. 28).
Na biegunie niepewności, czyli cóż poza orgazmem?
Książka „Medytacje o ostatniej filozofii” autorstwa Marcina Polaka to na polskim filozoficznym rynku wydawniczym rzecz nieprzeciętna. I to pod wieloma względami. Po pierwsze, utrzymana jest w fenomenalnej stylistyce, pełnej ferworu i pasji, gdzie nabrzmiały od gorączki myślenia język wręcz dźwięczy czytelnikowi w uszach. Szybkie tempo zapisu przerywane jest ciekawymi, sugestywnymi intuicjami metafizycznymi oraz wątkami literackimi, które tylko dodają całości buchającego energią kolorytu. Nie jest to sąd na wyrost. Polaka się po prostu dobrze czyta, pomimo tego, iż porusza on trudne tematy, przy których w podobnych publikacjach najczęściej stosowaną metryką pisma są miarodajne zaczerpnięcia oddechu. Nie ma w tej książce miejsca na lenistwo – czytelnik musi się ustosunkować do padających kaskadowo zwątpień i rozstrzygnięć, używanych metafor i przywoływanych obrazów. Nasza sprawa bowiem nie jest z pewnością pewna. Nieważne w istocie, czy Polak stosuje sarkazm, ironię czy bombarduje nas akurat danymi z nauk szczegółowych – każdy trop jest istotny i składa się na ogólną mozaikę zagubienia, która stanowi źródło niedającej się zagoić „rany istnienia”. Co ważne, nie znajdziemy tu kazuistyki i taniego moralizatorstwa – jesteśmy samotni i śmiertelni, zdani na przypadkowość naszego położenia i kapitału biologicznego oraz milionów rzeczy, na które nie mamy wpływu. Potwór przygodności zawsze się do nas uśmiecha. Czas wyciągać z tego wnioski, nawet jeżeli są dla naszego ego nieprzyjemne – a jeśli nawet robi się to zawsze w oparciu o intuicję i niedające ostatecznej pewności argumenty, to praca myślenia musi być wykonana. Tego wymaga każda filozofia pragnąca nią pozostać – zarówno pierwsza, jak i ostatnia. Tego z pewnością wymaga każde zagubienie.
Po drugie, wszystkie medytacje pisane są od początku do końca z zamysłem pozostawania na biegunie słynnych Kartezjańskich „Medytacji o filozofii pierwszej”. O ile dzieło Kartezjusza wytycza nowożytną gramatykę pewności, gdzie język i myślenie podporządkowuje się monologowi wciśniętemu w tryby procedur autoreferencji substancjalnego podmiotu, o tyle w przypadku Polaka zastosowaną metodą wydaje się być żywioł myślenia sceptycznego, nierezygnującego z prób przekraczania alternatyw. Jednakże w odróżnieniu od fundatora nowożytności i jego cogito ergo sum, myślenie Polaka zawsze igra z dojmująca niewiedzą metafizyczno-egzystencjalną. Samo zapisywanie myślenia, próba ubierania pędzących obrazów rozpadu i powstawania, przydaje się do ponownego szlifu i krytyki. Stąd blisko Polakowi do wielokrotnie przywoływanej przez niego metaforyki heraklitejskiego ognia, przy którym co prawda nie można błogo spocząć w poczuciu, że wszystko zostało już rozwiązane, ale przy którym można choć na chwilę się ogrzać. A to – jak pisze autor „Traumy bezkresu” – już coś. Program prowadzony przez Polaka, jakkolwiek unika etykiet etycznych, ma w sobie rdzeń silnego wartościowania. „Myślenie pomaga znieść niewiedzę. (…) Choć niewiedza zawsze pozostaje i czeka na powrót myślących z przelotnego błogostanu odkrywców ku ponownemu myśleniu i ponownemu pisaniu itd., aż do końca końców. Pierwsza filozofia miała nam dostarczyć podstawy, ostatnia filozofia ma nas uwolnić od zła” (s. 117). Dlaczego myślimy o myśleniu? Bo siłą rzeczy nie mamy innego wyjścia, by uchować się w codziennym zgiełku od całkowitego zatracenia – pierwsza sprawa jest zatem kwestią naszej witalności. Lecz po co chować się w myśleniu – myślenia od rozpadu, skoro wyrok względem pana K. jest nieunikniony? To właściwe pytanie, na które Polak w trakcie prowadzonych monologów podaje liczne delikatne, prywatne sugestie. Wariantów jest kilka i wszystkie się ze sobą przecinają w etycznej formule programu minimum-maximum. Być może po to, by – obok osiąganego orgazmu, estetycznych namiętności, chwilowych uniesień i innych praktyk dających oddech zapomnienia/wytchnienia – zważając na przestrogę Kafki, nie ulec naiwnym wezwaniom do walki ze złem. By uniknąć popadnięcia w manichejską logikę wojny wszystkich ze wszystkimi i wznieść się ponad przerażenie. By odkryć, że pierwszym i ostatnim słowem padającym na pytanie: za co mnie kochasz?, byłoby rezonujące: za nic.
Może także po to, by spróbować uwierzyć w śmierć? By zakląć w twórczości trywialność, o której nieustannie poucza nas szara codzienność? Choć na moment, albo na tyle, aby można było się ogrzać i zatopić w dłoniach drugiego, nie wzbudzając przy tym inwazji pocieszeń i dopingu. A może w końcu po to, by podjąć realistyczny, etyczny dyskurs bycia wobec innych i minimalizować – a może nawet wykluczyć – „wymiar międzyludzkiej potworności” (s. 149)? Brzmi to jak forma etyki paliatywnej, lecz – bądźmy szczerzy – nie trzeba być przodownikiem bytu, jak słusznie ceduje Polak. Postutopijną świadomość etyczną naszej epoki przenika zdroworozsądkowa teologia moralna średniowiecza – liczbę świętych stanowi jedynie skromna garstka. Nasz wyścig pragnień, koniec końców, jest zdaniem autora epizodyczny, wewnątrzświatowy i na dobrą sprawę, bez większego znaczenia. Obdarzanie przez uwolnione pożądanie każdej sfery życia sportową retoryką jest nie tylko dziwaczne, ale zwraca się przeciw swoim fanom. O ile w sporcie na klarownie wytyczanych dystansach istnieją jasne reguły bojów, o tyle w przypadku czegoś tak niesamowitego jak „życie” sprawa ma się zgoła inaczej. Kto może z całą pewnością powiedzieć, że je wygrywa bądź przegrywa, skoro dyskusyjna jest już kwestia celu, jeśli nie w ogóle wątpliwa? Przedłużanie gatunku? Naprawdę? Nieustanne samodoskonalenie, ciągły fitness, a może zajadłe malowanie obrazów, które ostatecznie utoną w setkach tysięcy podobnych? Wszystkie propozycje są równie dobre, brzmiałby naskórkowy projekt etyki patrzącego ciała. „Po co ci sens, kiedy masz przyjemność i rozkosz? Chyba po to, żeby wypełnić pustkę między przyjemnościami, między rozkoszami, i żeby odpowiedzieć na zagadkę nieustannie zbliżającego się końca wszystkich rzeczy, a w szczególności końca żywych ciał, którymi wytyczamy szlaki naszych egzystencji, co bywa i rozkoszne, i bolesne” (s. 164). Wydaje się, że na powyższe pytania czytelnik musi ostatecznie odpowiedzieć sobie sam. Być może także po to, by wyjść poza dozowaną zachowawczo paliatywność?
Po trzecie – co dało się już zauważyć – autor podejmując nieraz kontrowersyjną tematykę, zdradza daleko idącą samodzielność myślenia oraz odwagę. Wbrew pozorom to rzadki przypadek w gronie publikacji sygnowanych reżimem akademickim, w których dosyć często autorzy, nie chcąc się narazić komukolwiek, rezygnują z artykułowania własnych, twardych sądów światopoglądowych. Rzecz jasna taktyka neopozytywistycznego zobojętnienia potrzebna jest dla uczciwego zarysowania tez, lecz stosowana jako antidotum na subiektywność służy również maskowaniu braku własnego zdania. Tutaj rzecz ma się dokładnie odwrotnie, bowiem Polak swą inspirująca pracą przypomina nie tylko o tym, jak istotne jest pogłębianie i doskonalenie własnego warsztatu artykulacji, lecz, co ważniejsze, wskazuje z siłą jedna z niedocenianych kwestii: nie ma dla filozofii tematów nie do ruszenia. Kiedy trzeba – a dzisiaj taka potrzeba jest już wręcz naoczna – filozof musi nurzać się w świecie pornobytu myślą. Schodzi do rejonów (być może ciężej z nich się w ogóle wydostać?), gdzie umasowiona, kolorowa drobnica samozwańczych absolutów dokonuje nieustannie prywatnej transgresji. Statystyki nie kłamią i przyprawiają o schizofrenię w kraju, w którym wprost proporcjonalnie do spadku powołań i wzmożonego budowania świątyń i religijnych pomników jednocześnie zbliżamy się do światowej czołówki widzów pornografii. Czy się komuś to podoba, czy nie, temat ruszyć wreszcie trzeba i to bez uciekania w tanie moralitety i wysokie tony oburzenia, które nic nie załatwiają. Sprawa jest poważna chociażby dlatego, że – jak słusznie wskazuje Polak – prywatne transgresje uprawiane masowo przestają być z biegiem czasu sprawą prywatną. Przestrzeń publiczna, która i tak rozrzedza się na naszych oczach, stanie się prędzej czy później ofiarą tego typu wycieczek. Łatwo porno wyśmiać, ale ciężko je sprofanować. Houellebecq wciąż próbuje – bezskutecznie, jak zaznacza Polak. Bo niby jak, patrząc aktorce porno w oczy, nie zarechotać, kiedy podkreśla ona rangę wykonywanego przez siebie aktorskiego rzemiosła? Tak czy inaczej problem pozostaje, a wysoka kultura, której uskryptowana edukacja podmywa szansę przybliżenia, wydaje się bezradna w obronie swych adeptów ofert szczytnej naiwności, w którą i tak już niemal nikt poważny nie wierzy. A może tam znajduje się częściowe stare, dobre lekarstwo podawane w postaci ampułek sublimacji?
Polak nie tylko podejmuje kwestie pornomasy otwarcie, ale ją twórczo rozwija, omawiając masowe migracje ludności w kategorii poszukiwania rozkoszy. To celny trop warty szerszego podjęcia. Dopiszmy dla pewności – równie otwartego. Ale esej „Jej wysokość pornografia” to raptem jeden z wielu rozdziałów pracy Polaka i z pewnością nie najważniejszy. Zaznaczmy jednakże od razu, że godny polecenia lektury jest praktycznie każdy. Po pornografii przejdźmy do tych, gdzie autor – jak to sam przyznaje – gładzi długi czarny wąs nietzscheańskiego pesymizmu. Na szczególna uwagę zasługują medytacje zatytułowane „Samowiedza zagubionych” oraz „Pośród rzeczy drżący głos”, które można traktować również jako mapę, wytyczającą szlaki podejmowane w innych rozdziałach. Ze szczególnym zainteresowaniem warto przeczytać – w mojej opinii najciekawszy – rozdział medytacji, a mianowicie „Przemiany”. W nim bowiem, Polak rozwija nietzscheańską historyczną analizę moralnego nihilizmu, zarysowując perspektywę każdego ze stadium. W tym celu wykorzystuje znane z tekstów Nietzschego figury wielbłąda, lwa oraz dziecka. Zacznijmy od wielbłąda, który przemierzał jeszcze krainy pełne smoków. O ile wielbłąd pozycjonuje się w paśmie garbu tradycji, którą trzeba zrzucić, o tyle lew symbolizuje rozkrzyczany indywidualizm epoki lat powojennych. To dumne zwierzę, które ryczy na stepach indywidualizmu, nieustannie pozycjonuje się wobec własnych potrzeb. Skoro garb wielbłądów krzyczał ciągle: powinieneś!, ryk lwa oznajmiał: chcę! Jak doszło do zamiany wielbłąda w lwa? Doszło do niego zdaniem Polaka na moralnej pustyni, kiedy wszystkie bajki o smokach straciły swoją powagę, bowiem napotykana rzeczywistość okazała się o wiele bardziej przerażająca niż zasłyszani wrogowie z krain niedojrzałości. Tę pustynię pozostawiły po sobie obozy zagłady. Lew ryczy chcenie, ponieważ w wodach wartości, z których pił europejski wielbłąd, nie ma już życiodajnych sił. Źródła wyschły. Z biegiem czasu do ryku samców dołączają samice – one również polują. Współczesna polityka pełna jest tego typu metaforyki: nie ma w niej przywódczyń, wciąż szuka się lwic lub ewentualnie – w zależności od elektoratu – ciepłych matron, którym zawsze bliżej do wielbłądzich karawan. Ale co sprawia, zdaniem Polaka, że nasz lew może przemienić się w dziecko? Być może fakt, że lew ze swoim hedonistycznym rykiem także jest – podobnie jak wielbłąd – afirmacją niepełną, zmyśloną projekcją agresywnej pasywności konsumpcji? „Ostatnio, w czasach pogłębiającego się kryzysu gospodarki światowej, okazało się, że lew także jest zmyślony, europocentryczny, logocentryczny, fallogecentryczny, wydaje się lokalnym fantazmatem krajów wysoko rozwiniętych, podobnie jak jego wielka moc i znaczenie jego czynu” (s. 143).
Lew ryczy coraz głośniej dlatego, by zagłuszyć swój lęk przed pustką. Gdyby jednakże zaakceptował pustkę, stałby się dzieckiem. Tak wygląda pożądana przemiana, bowiem dziecko, czysta afirmacja gry, przybywa spoza sfery znaczeń. Czy to jednakże możliwe? Czy dziecko – figura skazana na wsobność, może być ikoną afirmacji? Być może jest przedłużeniem zagłuszającego otchłań ryku lwa, tylko że tym razem dźwięk dobywa się z grzechotki? Czy to powszechne przekonanie, że świat dziecka jest szczęśliwy i radosny, nie stanowi sam w sobie infantylnej karykatury? Zapytajmy inaczej – czy możliwe jest dziecko, które przychodzi po nihilizmie, wszak wydawałoby się, że po nim mogą występować tylko dorośli. Czyż dorośli, chcąc małpować pełne asercji, święte, irracjonalne dziecięce: tak! nie staną się ostatecznie karłami?
Odtworzenie pracy Polaka czynione dla samego odtwarzania zakrawa na profanację, bowiem tropem myślenia po prostu trzeba się udać za autorem samemu, w ciszy, w pełnej szczelinie intymnej szczerości, na którą tak rzadko jesteśmy się w stanie zapuścić. Dobrze zrobić to nocą, gdzieś na obrzeżu miejskiego gwaru, z małym notatnikiem u boku. Czy jesteśmy nieustannie zwodzeni przez nas logotropiczny węch bycia? Z pozoru nowocześni, zawsze powracamy do źródeł filozofii – nie mamy innego wyjścia, bowiem nigdy nie zaczynamy tak naprawdę od zera. A może – takie pytanie także pojawia się w medytacjach Polaka – świadomość nowoczesna jest w błędzie? Może, uznając za trop myślenia szlak nihilistyczny, pominiemy coś ważnego, popadając siłą rzeczy w „dziejowy stereotyp”? Może właśnie to będzie przyczyną przyspieszającą naszą zgubę? Może…
Co najważniejsze, publikacja oprócz nonkonformizmu intelektualnego jest po prostu świetnie napisana. Być może czas przyznać, że największym sukcesem Polaka okazuje się to, że filozofię uprawianą przez niego czyta się po prostu bardzo dobrze. Najczęściej taką ocenę wydaje się publicystyce, jednak w przypadku „Medytacji…” autorowi udaje się trudna sztuka łączenia intensywnego stylu argumentacji, unurzanej – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – w egzystencjalnym napięciu. Nie jest to książka, która mogłaby pozostać czytającemu obojętna; jest rejestrem ze stanu postnihilistycznego i jednocześnie wyzwaniem dobiegającym od głosu wśród odczarowanych rzeczy, jednak wciąż rezonującego i niepoddającemu się zapaści. Stymulujące rozedrganiem braku ostatecznego ugruntowania pytania pochodzą z pozornie zagojonych ran, które współtworzą (wytwarzają? – a kto to z pewnością wie?) podmiotowość i pourywane ścieżki błądzenia. One z kolei, mają swoje znaki: wzajemnie napędzające się paradoksy, pourywane na przemian wątpliwościami, goryczą, śmiechem, ironią. Nie są to drogowskazy nie do ruszenia – Polak pisze między innymi po to, aby odgarniając narastające chmury zwątpień i pozrywanych rozumowań, zaprząc czytelnika do krytycznej pracy. To efekt uboczny strategii literackiej, obranej przez autora. Na swój sposób daje szansę wkroczenia na terytorium, w którym tylko od czytelnika będzie zależało, czy skorzysta z okazji, by mu się sprzeciwić i wymknąć. Jest to więcej niż możliwe.
LITERATURA:
Nietzsche F.: „Poza dobrem i złem”. Przeł. P. Pieniążek, Kraków 2005.
Kafka F.: „Rozważania o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodze”. Przeł. R. Karst. W: Tegoż: „Opowieści i przypowieści”. Warszawa 2016.
Polak M.: „Trauma bezkresu. Nietzsche, Lacan, Bernhard i inni”. Kraków 2016.
(Marcin Polak: „Medytacje o ostatniej filozofii”, s. 12)
Wydawałoby się, że takie postawienie sprawy poważnie ograniczy grono odbiorców. Zresztą, bądźmy szczerzy – nigdy nie było ono dość liczne. Wyznaczali je najczęściej opierający się o ogrodzenia placów zabaw, zamyśleni dezerterzy z ognisk błogiego zapomnienia. Niefrasobliwi obserwatorzy, stroniący od beztroskiej pewności bycia, na którą zajadle i z wrzaskiem wyprawiali się ich śmiertelni rówieśnicy. Dziwne istoty, którym wyostrzający się z biegiem życia wzrok kazał co rusz powracać z żywiołu odczuwanej ambiwalencji do sfer intymnych negocjacji, które niemal automatycznie przybierały formy medytacji. „Obcowanie z ludźmi skłania do samoobserwacji” (Kafka 2016: 391) – notował Kafka, z pewnością jeden z wirtuozów opisu bezdennych spojrzeń. To niesforne grono, dość szybko odkrywające, że w sokratejskim zawieszeniu dialektycznym „wiem, że nic nie wiem” żyć nie sposób. Dla wyzutych z naiwności to jedna z wielu zagrywek z repertuaru człowieka teoretycznego, w strukturze podobnej heraklitejskiemu polemos, gdzie mowa o stałym przepływie i niemożności ponownego wejścia do tej samej rzeki. Mistrz Sokrates, abstrakcyjna postać z dialogów Platona i efekt żywiołu dialektyki, wie z pewnością o wiele więcej, niż to, co kształtuje opinie i mniemania osób z nim rozmawiających – ma źródłową (nie)wiedzę o dokuczliwej (nie)pewności wyjściowej sytuacji epistemologicznej patologii. Przyznajmy jednak, że to już pokaźna wiedza, wystarczająca na tyle, by po grubo ponad dwóch tysiącleciach jej współcześni adepci, w odróżnieniu od ich greckiego protoplasty, zachowywali krytyczny dystans i podważali głosy dobywające się z wyroczni. Tych z kolei jest o dziwo w nowoczesności więcej, niż zdolna byłaby pomieścić cała Hellada. Heraklit z kolei, ten mistyczny rzecznik przepływu, nie wchodzi do swej rzeki nawet raz a dobrze – za każdym razem, gdy w jej rwącym prądzie podnosi stopę, o jego postać rozbijają się kolejne, nanoszone prądem masywy wody. To cud, że ostało się chociaż to zdanie, rezonujące wciąż na obrzeżach postnietzscheańskiej kulturowej wyobraźni.
Myśleć na przekór, pisać pomimo urywających się ścieżek, tworzyć i argumentować, nie dając się pokusom ferowania łatwych konkluzji i „pozornym pełniom” – oto krótki quasi-program naszej literackiej postaci. Można gardzić szczegółami, do których zdarza się jej sięgać, i mówić, że przywoływane opinie o niewystarczalności oferty symbolicznej psują zabawę, lecz to one ostatecznie ukazują nam, iż samozadowolenie poznawcze nie ma ostatniego głosu w kwestii „sprawy bycia”. Ujmijmy rzecz przewrotnie – wszystko się komplikuje, gdy dorastamy na tyle, by stwierdzić, że „diabeł” siedzieć może także w ogółach. Lecz o tym, podobnie jak o fakcie, że drzewo poznania dobra i zła stać może tylko pośród raju, wiedzą intuicyjnie wszystkie węże, stare i młode. Tak przynajmniej pisał w „Poza dobrem i złem” Nietzsche, jeden z wielu duchowych patronów naszego myśliciela – wysoki przedstawiciel kunsztu, stereotypowo przypisanemu gronu łuskonośnych.
Niektórzy stwierdzą, że otwierający cytat to jedynie krótka, lecz symptomatyczna odmiana przypadku niedostosowania do gramatyki nieodświętnej trywialności dnia powszedniego. Obecnie – cyfrowego terenu oferty symbolicznej wytyczanego przez milczący reżim spektakularności, gdzie postawiona przed filozofem publiczność, narażona na brak efektów specjalnych i roztaczanie nowej oferty pragnień, prędko wysadzi myśliciela z rejestru uwagi, obdarzając wysnuwane przezeń wątpliwości gestem małoważności. Wszak autor nie ukrywa, że jest świadkiem globalnego rozprzężenia dusznych oparów buchającej bańki antropocentryzmu, która otula rzesze istnień ludzkich przekonanych o własnej niezbędności. Ujmując rzecz skrótowo, można by rzec: istnień rozbitych między księstwa siły nabywczej, pełnych unoszących się za pomocą instalacji software’u absolwentów nieznośnej lekkości bytu z oaz sytości, mieszczących się tuż za dzielącą te grupy przepaścią klas aspirujących; pełnych umęczonych istot poddających się katorżniczym automotywacyjnym mantrom oraz tych najliczniejszych, z anonimowych obszarów wykluczenia, pozbawionych dostępu do uczty radosnego trwonienia, w której modus operandi stanowi kaprys. Nasza literacka postać – filozof, wiedząc, że stanowi nieodłączną część tego samego audytorium, nie jest naiwny, oddając się swym medytacjom. Jego żywy, rwący brzegi pewników język siłą rzeczy odzwierciedla strukturę dynamik miotających rozdygotanym głosem wielu, a trafiając w kwestie bycia, odwołuje się do uniwersalizmu. Być może – przypominający momentami trans, żywioł napinania językowych struktur, w które autor „Medytacji o ostatniej filozofii” wprowadza również inną kreację literacką – czytelnika, jest dla niego jedyną, z konieczności niedoskonałą, ochroną myślenia – na dobrą sprawę ochroną także przed samym sobą. Jeżeli bowiem myślenie z medytacji ma być formą oddechu, to ten, będąc sam w sobie cichą afirmacją istnienia, staje się po przetworzeniu w tekst mimowolnym zaproszeniem do gry innego.
Dlatego też osadzanie dzieła naszej postaci w kącie zbędności jest ostatecznie chwilowe. Czy chcemy, czy nie – każdy bytujący w nowoczesności musi w pewnym momencie odczuć dojmujący wymiar niezakorzenienia i ostateczny brak jasnego ugruntowania dla procesu, w którym niczym Kafkowski K. bierze mimowolnie udział. Procesu przybierającego raz postać komedii, innym razem odcień tragedii, gdzie ten, który wygłasza przekonanie, iż wie, „co jest faktycznie grane”, musi uchodzić za kogoś podejrzanego. Do takiej wiedzy nie ma dostępu żadna istota skończona. Niezwiedzeni błądzą – tak sądzi autor przywołanego na wstępie cytatu. Być może poczucie dojmującej nieprzydatności bijące od tych, którzy obdarzą tę postać arogancją, zostaje wzmocnione przez odnotowanie niepokojącej tendencji ujawniającej się w żywionych przekonaniach, że za prawdziwego suwerena uznawany jest dziś ten, kto decydować może o kolorze sezonu. Licznym medytacje toczone przez tę postać będą brzmieć niczym bełkot pijaka bądź nadęta poza kogoś, kto doszukuje się dziury w całym (czyli w czym?). Niepoważnej osoby, której wszyscy trzeźwi uczestnicy imprezy pod tytułem „bycie-w-świecie” wystawią rachunek za powrotną taksówkę do domu zdrowego rozsądku. Jednakże taka suwerenność naszej postaci nie obchodzi. Nas zresztą też, choć pozostaje po niej kłopotliwe pytanie. Co dzieje się w sytuacji, kiedy wytwarzane przez przeestetyzowaną kulturę cyfrową poczucie odrealnienia każe nam coraz częściej pytać o narkozę tych, którzy pomimo piętrzących się wątpliwości, patrząc na samotnie myślącego, uznają się wciąż za ze wszech miar trzeźwych? Może obok nierozstrzygalnego, starego zagadnienia, czy gramy w komedii bądź tragedii, warto zadać również takie pytanie: kto tu właściwie jest szalony? Ten, kto zaprasza do gry starego, nieproszonego potwora nihilizmu pytającego: po co? Czy ten, kto, nie jątrząc egzystencjalnego tertium non datur, przywykł już machać na to wszystko ręką i żyć bezwiednie pomimo braku najważniejszych odpowiedzi? Autor, pomimo rzucanych gdzieniegdzie zapewnień, że nie pisze w imieniu nowej filozoficznej krucjaty, nie adresuje siebie do żyjących bezwiednie – żaden filozof nie ma do tego typu istot dostępu, nawet Diogenes. Zahipnotyzowanym istnieniem należy albo zazdrościć, albo współczuć – tak twierdził nasz bohater, przechodząc jeszcze poobijany przez traumę bezkresu (zob. Polak 2016).
Innym z kolei wyda się, iż wyznanie przeciwko rozpaczy jest wyrwane z jednego z tysięcy „manifestów wyczerpania” pozostawionych przez odczarowanych/rozczarowanych użytkowników posthistorii, którzy zdają intymny raport ze stanu odrętwienia, wzmacnianego przez globalnie reprodukowaną – lepką od śmiercionośnego smogu – zawiesinę, na którą składa się masowo wykonywany performance na portalach społecznościowych, przepychany tu i ówdzie wiralem newsów, surrealistycznych portretów jedzenia i porad self-ekspertów. Z pewnością – powiedzą – pod podobną deklaracją mogłaby podpisać się jakaś smętna postać z powieści Houellebecqa, dla której melancholia nienasycenia, jątrząca wypalającą się witalność, staje się nieodłączną częścią strategii potyczek i uników z bijącym rytmem furii zanikania. Okresem dzielącym poharatane „Ja” od ostatecznego biologicznego rozpadu. A skoro gest naszego filozofa czyniony jest przeciw rozpaczy, wobec nieznanego ostatecznie wyroku z procesu, w którym polegnie każdy K., to stawką okazuje się nadzieja. Nie pocieszenie, a właśnie nadzieja, choć ograniczona do sfery „tu i teraz”. Nawet jeżeli oferta symboliczna – jak wskazuje powyższy cytat – znacząco poszerzyła swój wachlarz, a wraz z nią, zmienił się wystrój ponurego kafkowskiego zamczyska. Stajemy tym samym ponownie na gruncie przyszykowanym u progu XX stulecia przez Nietzschego, gdzie twórczość i autokreacja stawały się jedyną szansą na stawienie czoła nihilizmowi. To uniwersalny dryf kulturowy, w którym złowrogie „nic” – stara retoryczna zabawka scholastyki, na dobre urwała się z sylogistycznych oswojeń i przestała być jedynie erystycznym straszakiem w bycie otulonym łaską, wystawionym na nieuchronność sądu nieba. Nihilizm, jakkolwiek modyfikowany, to reżim immanencji, współbycia w kulturze, w której kompan negatywności stał się pełnoprawnym, równie realnym kandydatem drugiego członu egzystencjalnej tertium non datur: albo-albo. Lecz postać naszego filozofa to typ o wiele bardziej skomplikowany, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać, i nie chce powrotu do heglowskiej „świadomości nieszczęśliwej”. „Trudno nie wierzyć w nic? Przeciwnie. Chodzi właśnie o to, że niełatwo sobie wyobrazić wiarę w cokolwiek poza niczym. (…) Nie ma prostszej i łatwiejszej wiary” (s. 84) Odrobiwszy lekcję z porażki wiary w autokreacyjne zalepianie braku, wyjawia swe wątpliwości już po długiej nocy XX wieku, urodzony po nihilizmie, gdzie samemu nihilizmowi trzeba zadać wyzywające, dziecięce pytanie: po co? Być może, balansując na granicy zdrowego rozsądku, warto za autorem „Medytacji o ostatniej filozofii” zagadnąć, czy sam nihilizm nie jest koniec końców bez znaczenia. Czy to jednak ma być nowa forma nadziei? A przecież jeszcze nie tak dawno jaśniały punkty archimedesowego oparcia, twarde drogowskazy moralne, w których rozmiłowane były masy i ich krzepkie, duchowe elity. „Ambicje były większe – mieliśmy być centrum bytu i celem istnienia, kandydowaliśmy nawet do przebóstwienia – ale te ambicje się rozwiały. Dziś są już tylko wspomnieniem i to wcale nie najprzyjemniejszym, gdyż miewamy o wiele przyjemniejsze wspomnienia” (Polak 2016: 224).
Ustalmy zatem jedno. Fraza rozpoczynająca, wykuta w nowoczesnych obszarach wysokiego napromieniowania subiektywności i spreparowana w intensywnej chwili emigracji z cyfrowej doliny obrazowego powrotu-tego-samego, została sporządzona przez postać literacką. Jest efektem uzyskanym w ramach podjęcia jednej z cyklicznie odbywanych, samotnych nocnych eskapad, podczas których terytorium wytyczają oświetlone krawędzie biurka a postromantyczny pejzaż zatartego dnia powraca wyostrzony w złamanym półmroku, mimowolnie popychając rozedrgane „Ja” do uczciwego rozrachunku z ogromem niedających się wyobrazić rzędów wielkości, jakie przynosi współczesna nauka. Trop literacki to strategia świadomie obrana przez tę postać – wszak, jak twierdzi ona w innym miejscu – człowiek, akrobatyczne zwierzę samotresujące, to istota nieuleczalnie logotropiczna. Spośród pokruszonych kawałków skał, niewrażliwych na wytyczane przez nią szlaki traw, wśród nic niegłoszących błyskawic i obojętnych sztormów, zawsze ułoży wielkie puzzle fabuły na mozaice znaczenia. To dorosłe dziecko pozostanie w nieodczarowaniu – tylko szarpnięcia, dosięgające pewników jego bycia, są w stanie zmącić arsenały strategii pozornych umocowań, z których utkana jest codzienna swojskość nici bycia-tu-oto. Jesteśmy wrzuceni w świat i nie wiemy na dobra sprawę, co to do końca oznacza – przyznajmy, że nie wszyscy z takim samym drżeniem odczuwają intensywność kryjąca się za tym sformułowaniem, ale automatycznie rozpoznajemy przestrogę ukrytą pod płaszczem przyzwyczajeń, okrywającym przekonanych o własnej wyjątkowości adeptów nowoczesności. Rozpacz zawsze czyha w pełnym umundurowaniu. Być może używane ochoczo przez nas pojęcia jak miłość, szczęście, zbawienie to tylko zwodniczy zabieg starej gramatyki, pusty frazes retoryki ukrywającej konformizm przetrwania uszyty na anonimowych, neuronalnych łączach i ślepych popędach fizjologii. „Być może” jest tu jak najbardziej właściwym określeniem – immanentyzm to wariant osądu metafizycznego i nigdy nie będziemy w stanie go dowieść. Nasza literacka postać doskonale o tym wie, co tylko wyostrza problematyczność salto mortale i napędza pulsujący żwawym rytmem, krytyczny ton medytacji. „Teraz jest prawdą, ale prawdą niezwykle ulotną, prawdą, która lawinowo traci na wartości, nietrwałą, jak zdjęcie ze Snapchata” (s. 93).
Do jakiego zatem bohatera literackiego jest mu stosunkowo niedaleko? Jeżeli dzieje nowożytnej powieści otwiera niemożliwy Don Kichot Cervantesa, to postać Robinsona Crusoe wytycza naczelny program nowożytnego indywidualizmu. Wracamy do obydwu literackich mitów na długo po dokonanych na nich interpretacjach, ekranizacjach, dekonstrukcjach i ponownych – mniej lub bardziej udanych – literackich i popkulturowych galwanizacjach uruchamianych pod innymi maskami. Zerkamy na obydwu bohaterów, zarówno na poczciwego szaleńca, jak i nieustraszonego „samozaradnika” Defoe’a, z o wiele większą pokorą, niż czyniła to nowożytna publika. Uzbrojeni w rozpoznania psychoanalizy, skażeni trywialnością historii i absolutyzacją teraźniejszości oraz schłodzonym dystansem względem politycznych sloganów jedności, przychodzimy po katastrofie i odczarowaniu, jakim był XX stulecie. Sztorm – czyli XX wiek, w którym doszło do masowych akcesów zbrodni, bezpowrotnie minął. Nowsze generacje ten okrutny interwał straszy z dystansu wytwarzanego za pomocą muzealnych gablot i archiwalnych taśm, na których pokryci zmarszczkami świadkowie cienia opowiadają o beznamiętnych wschodach słońca zachodzących w światach niemożliwych. Wydawać by się mogło, że okres naiwności minął – to wyrażała i wciąż wyraża pieśń rozbitków, wyciągających ponure antropologiczne wnioski z beznamiętnych historycznych statystyk, bezlitośnie ukazujących skalę umasowionej agresji i taktyki obojętności. Rozbitkowie czują, że tworzyć rzeczy istotne dla kultury można już tylko z negatywistyczną domieszką tego realizmu, który XX wiek pozostawił w spadku humanistyce. Taka świadomość cechuje każdego, kto opuścił okręt naiwności płynący pod politycznym sztandarem „wszystko jest możliwe” i podobnie jak neorealiści sądzi, że pomimo miru technologicznych rewolucji i przemian kulturowej scenografii agresja ludzka nie podlega outsourcingowi. Jak zatem bytuje współczesny mieszkaniec globalnego reżimu net-age zakotwiczony w formie bycia-on-line, spoglądający przez ramię na słynnego Robinsona – swego rzekomego protoplastę, manifest ethosu nowożytnego indywidualizmu?
Zdaniem naszego filozofującego bohatera, który w imię resztek okruchów rzeczywistej autoreferencji bywa częściej Marcinem Polakiem, podejmując to rozczarowanie i przepracowując je samemu, musimy stwierdzić, że wszyscy spotykamy się we wspólnej niewiedzy. „Jesteśmy zagubieni, oto minimum naszej wiedzy o sobie” (s. 10). Wbrew pozorom, uwagi naszej postaci nie noszą się w szatach pruderii i nie mają w sobie nic z pozycji wyższości – to zapiski rozbitka, pozostawione na paragonie fałszywego antropocentryzmu, bańki hiperkapitalizmu trawiącej byt wyzuty ze znaczenia, gdzie surowa elastyczność staje się busolą kulturowej samorientacji. Orientacji ku czemu? Ku nieskończonemu z istoty pragnieniu?
Do kogo i przez kogo adresowane jest to zawołanie? Właściwie, czy ten, kto je słyszy – a zdaje się, że wbrew pozorom słyszy je potężna grupa jednostek – może być odpowiedzialny za to, że nie jest w stanie sensownie nań odpowiedzieć? Nie musi być to postać z opisywanej książki, może być to każdy, wszak kwestia zagubienia wydaje się coraz bardziej domeną uniwersalizmu. Zagubienie na pierwszy rzut oka wydaje się sytuować nas w pobliżu bohatera powieści Defoe’a, jednak zdaniem Polaka to przybliżenie jest pozorne. W istocie jesteśmy niepomiernie daleko od Robinsona Crusoe, który przetrwać mógł na nieznanym lądzie tylko dlatego, że dobrze wiedział, kim jest. My – późni rozbitkowie po XX wieku, wbrew pozorom nie mamy takiego luksusu. Mamy jednak dużą bazę wiedzy negatywnej – wiemy z pewnością, czego nie chcemy aktualizować i jak niebezpieczne są marzenia o powrotach do światów „mobilizacji jedności”. Gorzej natomiast sprawa ma się z rozpoznaniem, co rusz powracającego: po co? Grozi nam nieustannie postoświeceniowy cynizm, wiszący nad wielkim niczym, które humaniści szkoleni w wysokich tonach wzniosłości zwać mogą równie dobrze banałem. Sedno paradoksu polega zatem na tym, że podmiot nowoczesny – rozbitek wychodzi od świadomości, że nie widzi lądu, z którego sensowne byłoby doszukiwanie się pomocy zza horyzontu, a z kolei cała nowoczesność ukazuje mu się jako jedna wielka Robinsonada. Oddajmy głos naszemu zagubionemu bohaterowi: „Nikt nie ma dostępu do pełni prawdy, zamiast prawdy są tylko przeczucia, intuicje, przekonania; teoretycy próbują wyekspediować nieco racjonalnego światła w otaczająca nas ciemność lub, ewentualnie, buńczucznie zaklinają rzeczywistość, wołając do siebie, jak majtek z bocianiego gniazda do Krzysztofa Kolumba: »Kapitanie, ląd!«. Tyle że jak na razie nie stoimy na żadnym lądzie, raczej lewitujemy w przestworzach w nieznanych kierunkach, łatając pośpiesznie dziury w dnie naszego czółna, w czaszy naszego balonu lub w tkaninie naszego latającego dywanu, na którym fruniemy od dzieciństwa. Tak wygląda paranaukowa (dez)orientacja metafizyczna, która stała się naszym udziałem w XXI wieku” (s. 28).
Na biegunie niepewności, czyli cóż poza orgazmem?
Książka „Medytacje o ostatniej filozofii” autorstwa Marcina Polaka to na polskim filozoficznym rynku wydawniczym rzecz nieprzeciętna. I to pod wieloma względami. Po pierwsze, utrzymana jest w fenomenalnej stylistyce, pełnej ferworu i pasji, gdzie nabrzmiały od gorączki myślenia język wręcz dźwięczy czytelnikowi w uszach. Szybkie tempo zapisu przerywane jest ciekawymi, sugestywnymi intuicjami metafizycznymi oraz wątkami literackimi, które tylko dodają całości buchającego energią kolorytu. Nie jest to sąd na wyrost. Polaka się po prostu dobrze czyta, pomimo tego, iż porusza on trudne tematy, przy których w podobnych publikacjach najczęściej stosowaną metryką pisma są miarodajne zaczerpnięcia oddechu. Nie ma w tej książce miejsca na lenistwo – czytelnik musi się ustosunkować do padających kaskadowo zwątpień i rozstrzygnięć, używanych metafor i przywoływanych obrazów. Nasza sprawa bowiem nie jest z pewnością pewna. Nieważne w istocie, czy Polak stosuje sarkazm, ironię czy bombarduje nas akurat danymi z nauk szczegółowych – każdy trop jest istotny i składa się na ogólną mozaikę zagubienia, która stanowi źródło niedającej się zagoić „rany istnienia”. Co ważne, nie znajdziemy tu kazuistyki i taniego moralizatorstwa – jesteśmy samotni i śmiertelni, zdani na przypadkowość naszego położenia i kapitału biologicznego oraz milionów rzeczy, na które nie mamy wpływu. Potwór przygodności zawsze się do nas uśmiecha. Czas wyciągać z tego wnioski, nawet jeżeli są dla naszego ego nieprzyjemne – a jeśli nawet robi się to zawsze w oparciu o intuicję i niedające ostatecznej pewności argumenty, to praca myślenia musi być wykonana. Tego wymaga każda filozofia pragnąca nią pozostać – zarówno pierwsza, jak i ostatnia. Tego z pewnością wymaga każde zagubienie.
Po drugie, wszystkie medytacje pisane są od początku do końca z zamysłem pozostawania na biegunie słynnych Kartezjańskich „Medytacji o filozofii pierwszej”. O ile dzieło Kartezjusza wytycza nowożytną gramatykę pewności, gdzie język i myślenie podporządkowuje się monologowi wciśniętemu w tryby procedur autoreferencji substancjalnego podmiotu, o tyle w przypadku Polaka zastosowaną metodą wydaje się być żywioł myślenia sceptycznego, nierezygnującego z prób przekraczania alternatyw. Jednakże w odróżnieniu od fundatora nowożytności i jego cogito ergo sum, myślenie Polaka zawsze igra z dojmująca niewiedzą metafizyczno-egzystencjalną. Samo zapisywanie myślenia, próba ubierania pędzących obrazów rozpadu i powstawania, przydaje się do ponownego szlifu i krytyki. Stąd blisko Polakowi do wielokrotnie przywoływanej przez niego metaforyki heraklitejskiego ognia, przy którym co prawda nie można błogo spocząć w poczuciu, że wszystko zostało już rozwiązane, ale przy którym można choć na chwilę się ogrzać. A to – jak pisze autor „Traumy bezkresu” – już coś. Program prowadzony przez Polaka, jakkolwiek unika etykiet etycznych, ma w sobie rdzeń silnego wartościowania. „Myślenie pomaga znieść niewiedzę. (…) Choć niewiedza zawsze pozostaje i czeka na powrót myślących z przelotnego błogostanu odkrywców ku ponownemu myśleniu i ponownemu pisaniu itd., aż do końca końców. Pierwsza filozofia miała nam dostarczyć podstawy, ostatnia filozofia ma nas uwolnić od zła” (s. 117). Dlaczego myślimy o myśleniu? Bo siłą rzeczy nie mamy innego wyjścia, by uchować się w codziennym zgiełku od całkowitego zatracenia – pierwsza sprawa jest zatem kwestią naszej witalności. Lecz po co chować się w myśleniu – myślenia od rozpadu, skoro wyrok względem pana K. jest nieunikniony? To właściwe pytanie, na które Polak w trakcie prowadzonych monologów podaje liczne delikatne, prywatne sugestie. Wariantów jest kilka i wszystkie się ze sobą przecinają w etycznej formule programu minimum-maximum. Być może po to, by – obok osiąganego orgazmu, estetycznych namiętności, chwilowych uniesień i innych praktyk dających oddech zapomnienia/wytchnienia – zważając na przestrogę Kafki, nie ulec naiwnym wezwaniom do walki ze złem. By uniknąć popadnięcia w manichejską logikę wojny wszystkich ze wszystkimi i wznieść się ponad przerażenie. By odkryć, że pierwszym i ostatnim słowem padającym na pytanie: za co mnie kochasz?, byłoby rezonujące: za nic.
Może także po to, by spróbować uwierzyć w śmierć? By zakląć w twórczości trywialność, o której nieustannie poucza nas szara codzienność? Choć na moment, albo na tyle, aby można było się ogrzać i zatopić w dłoniach drugiego, nie wzbudzając przy tym inwazji pocieszeń i dopingu. A może w końcu po to, by podjąć realistyczny, etyczny dyskurs bycia wobec innych i minimalizować – a może nawet wykluczyć – „wymiar międzyludzkiej potworności” (s. 149)? Brzmi to jak forma etyki paliatywnej, lecz – bądźmy szczerzy – nie trzeba być przodownikiem bytu, jak słusznie ceduje Polak. Postutopijną świadomość etyczną naszej epoki przenika zdroworozsądkowa teologia moralna średniowiecza – liczbę świętych stanowi jedynie skromna garstka. Nasz wyścig pragnień, koniec końców, jest zdaniem autora epizodyczny, wewnątrzświatowy i na dobrą sprawę, bez większego znaczenia. Obdarzanie przez uwolnione pożądanie każdej sfery życia sportową retoryką jest nie tylko dziwaczne, ale zwraca się przeciw swoim fanom. O ile w sporcie na klarownie wytyczanych dystansach istnieją jasne reguły bojów, o tyle w przypadku czegoś tak niesamowitego jak „życie” sprawa ma się zgoła inaczej. Kto może z całą pewnością powiedzieć, że je wygrywa bądź przegrywa, skoro dyskusyjna jest już kwestia celu, jeśli nie w ogóle wątpliwa? Przedłużanie gatunku? Naprawdę? Nieustanne samodoskonalenie, ciągły fitness, a może zajadłe malowanie obrazów, które ostatecznie utoną w setkach tysięcy podobnych? Wszystkie propozycje są równie dobre, brzmiałby naskórkowy projekt etyki patrzącego ciała. „Po co ci sens, kiedy masz przyjemność i rozkosz? Chyba po to, żeby wypełnić pustkę między przyjemnościami, między rozkoszami, i żeby odpowiedzieć na zagadkę nieustannie zbliżającego się końca wszystkich rzeczy, a w szczególności końca żywych ciał, którymi wytyczamy szlaki naszych egzystencji, co bywa i rozkoszne, i bolesne” (s. 164). Wydaje się, że na powyższe pytania czytelnik musi ostatecznie odpowiedzieć sobie sam. Być może także po to, by wyjść poza dozowaną zachowawczo paliatywność?
Po trzecie – co dało się już zauważyć – autor podejmując nieraz kontrowersyjną tematykę, zdradza daleko idącą samodzielność myślenia oraz odwagę. Wbrew pozorom to rzadki przypadek w gronie publikacji sygnowanych reżimem akademickim, w których dosyć często autorzy, nie chcąc się narazić komukolwiek, rezygnują z artykułowania własnych, twardych sądów światopoglądowych. Rzecz jasna taktyka neopozytywistycznego zobojętnienia potrzebna jest dla uczciwego zarysowania tez, lecz stosowana jako antidotum na subiektywność służy również maskowaniu braku własnego zdania. Tutaj rzecz ma się dokładnie odwrotnie, bowiem Polak swą inspirująca pracą przypomina nie tylko o tym, jak istotne jest pogłębianie i doskonalenie własnego warsztatu artykulacji, lecz, co ważniejsze, wskazuje z siłą jedna z niedocenianych kwestii: nie ma dla filozofii tematów nie do ruszenia. Kiedy trzeba – a dzisiaj taka potrzeba jest już wręcz naoczna – filozof musi nurzać się w świecie pornobytu myślą. Schodzi do rejonów (być może ciężej z nich się w ogóle wydostać?), gdzie umasowiona, kolorowa drobnica samozwańczych absolutów dokonuje nieustannie prywatnej transgresji. Statystyki nie kłamią i przyprawiają o schizofrenię w kraju, w którym wprost proporcjonalnie do spadku powołań i wzmożonego budowania świątyń i religijnych pomników jednocześnie zbliżamy się do światowej czołówki widzów pornografii. Czy się komuś to podoba, czy nie, temat ruszyć wreszcie trzeba i to bez uciekania w tanie moralitety i wysokie tony oburzenia, które nic nie załatwiają. Sprawa jest poważna chociażby dlatego, że – jak słusznie wskazuje Polak – prywatne transgresje uprawiane masowo przestają być z biegiem czasu sprawą prywatną. Przestrzeń publiczna, która i tak rozrzedza się na naszych oczach, stanie się prędzej czy później ofiarą tego typu wycieczek. Łatwo porno wyśmiać, ale ciężko je sprofanować. Houellebecq wciąż próbuje – bezskutecznie, jak zaznacza Polak. Bo niby jak, patrząc aktorce porno w oczy, nie zarechotać, kiedy podkreśla ona rangę wykonywanego przez siebie aktorskiego rzemiosła? Tak czy inaczej problem pozostaje, a wysoka kultura, której uskryptowana edukacja podmywa szansę przybliżenia, wydaje się bezradna w obronie swych adeptów ofert szczytnej naiwności, w którą i tak już niemal nikt poważny nie wierzy. A może tam znajduje się częściowe stare, dobre lekarstwo podawane w postaci ampułek sublimacji?
Polak nie tylko podejmuje kwestie pornomasy otwarcie, ale ją twórczo rozwija, omawiając masowe migracje ludności w kategorii poszukiwania rozkoszy. To celny trop warty szerszego podjęcia. Dopiszmy dla pewności – równie otwartego. Ale esej „Jej wysokość pornografia” to raptem jeden z wielu rozdziałów pracy Polaka i z pewnością nie najważniejszy. Zaznaczmy jednakże od razu, że godny polecenia lektury jest praktycznie każdy. Po pornografii przejdźmy do tych, gdzie autor – jak to sam przyznaje – gładzi długi czarny wąs nietzscheańskiego pesymizmu. Na szczególna uwagę zasługują medytacje zatytułowane „Samowiedza zagubionych” oraz „Pośród rzeczy drżący głos”, które można traktować również jako mapę, wytyczającą szlaki podejmowane w innych rozdziałach. Ze szczególnym zainteresowaniem warto przeczytać – w mojej opinii najciekawszy – rozdział medytacji, a mianowicie „Przemiany”. W nim bowiem, Polak rozwija nietzscheańską historyczną analizę moralnego nihilizmu, zarysowując perspektywę każdego ze stadium. W tym celu wykorzystuje znane z tekstów Nietzschego figury wielbłąda, lwa oraz dziecka. Zacznijmy od wielbłąda, który przemierzał jeszcze krainy pełne smoków. O ile wielbłąd pozycjonuje się w paśmie garbu tradycji, którą trzeba zrzucić, o tyle lew symbolizuje rozkrzyczany indywidualizm epoki lat powojennych. To dumne zwierzę, które ryczy na stepach indywidualizmu, nieustannie pozycjonuje się wobec własnych potrzeb. Skoro garb wielbłądów krzyczał ciągle: powinieneś!, ryk lwa oznajmiał: chcę! Jak doszło do zamiany wielbłąda w lwa? Doszło do niego zdaniem Polaka na moralnej pustyni, kiedy wszystkie bajki o smokach straciły swoją powagę, bowiem napotykana rzeczywistość okazała się o wiele bardziej przerażająca niż zasłyszani wrogowie z krain niedojrzałości. Tę pustynię pozostawiły po sobie obozy zagłady. Lew ryczy chcenie, ponieważ w wodach wartości, z których pił europejski wielbłąd, nie ma już życiodajnych sił. Źródła wyschły. Z biegiem czasu do ryku samców dołączają samice – one również polują. Współczesna polityka pełna jest tego typu metaforyki: nie ma w niej przywódczyń, wciąż szuka się lwic lub ewentualnie – w zależności od elektoratu – ciepłych matron, którym zawsze bliżej do wielbłądzich karawan. Ale co sprawia, zdaniem Polaka, że nasz lew może przemienić się w dziecko? Być może fakt, że lew ze swoim hedonistycznym rykiem także jest – podobnie jak wielbłąd – afirmacją niepełną, zmyśloną projekcją agresywnej pasywności konsumpcji? „Ostatnio, w czasach pogłębiającego się kryzysu gospodarki światowej, okazało się, że lew także jest zmyślony, europocentryczny, logocentryczny, fallogecentryczny, wydaje się lokalnym fantazmatem krajów wysoko rozwiniętych, podobnie jak jego wielka moc i znaczenie jego czynu” (s. 143).
Lew ryczy coraz głośniej dlatego, by zagłuszyć swój lęk przed pustką. Gdyby jednakże zaakceptował pustkę, stałby się dzieckiem. Tak wygląda pożądana przemiana, bowiem dziecko, czysta afirmacja gry, przybywa spoza sfery znaczeń. Czy to jednakże możliwe? Czy dziecko – figura skazana na wsobność, może być ikoną afirmacji? Być może jest przedłużeniem zagłuszającego otchłań ryku lwa, tylko że tym razem dźwięk dobywa się z grzechotki? Czy to powszechne przekonanie, że świat dziecka jest szczęśliwy i radosny, nie stanowi sam w sobie infantylnej karykatury? Zapytajmy inaczej – czy możliwe jest dziecko, które przychodzi po nihilizmie, wszak wydawałoby się, że po nim mogą występować tylko dorośli. Czyż dorośli, chcąc małpować pełne asercji, święte, irracjonalne dziecięce: tak! nie staną się ostatecznie karłami?
Odtworzenie pracy Polaka czynione dla samego odtwarzania zakrawa na profanację, bowiem tropem myślenia po prostu trzeba się udać za autorem samemu, w ciszy, w pełnej szczelinie intymnej szczerości, na którą tak rzadko jesteśmy się w stanie zapuścić. Dobrze zrobić to nocą, gdzieś na obrzeżu miejskiego gwaru, z małym notatnikiem u boku. Czy jesteśmy nieustannie zwodzeni przez nas logotropiczny węch bycia? Z pozoru nowocześni, zawsze powracamy do źródeł filozofii – nie mamy innego wyjścia, bowiem nigdy nie zaczynamy tak naprawdę od zera. A może – takie pytanie także pojawia się w medytacjach Polaka – świadomość nowoczesna jest w błędzie? Może, uznając za trop myślenia szlak nihilistyczny, pominiemy coś ważnego, popadając siłą rzeczy w „dziejowy stereotyp”? Może właśnie to będzie przyczyną przyspieszającą naszą zgubę? Może…
Co najważniejsze, publikacja oprócz nonkonformizmu intelektualnego jest po prostu świetnie napisana. Być może czas przyznać, że największym sukcesem Polaka okazuje się to, że filozofię uprawianą przez niego czyta się po prostu bardzo dobrze. Najczęściej taką ocenę wydaje się publicystyce, jednak w przypadku „Medytacji…” autorowi udaje się trudna sztuka łączenia intensywnego stylu argumentacji, unurzanej – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – w egzystencjalnym napięciu. Nie jest to książka, która mogłaby pozostać czytającemu obojętna; jest rejestrem ze stanu postnihilistycznego i jednocześnie wyzwaniem dobiegającym od głosu wśród odczarowanych rzeczy, jednak wciąż rezonującego i niepoddającemu się zapaści. Stymulujące rozedrganiem braku ostatecznego ugruntowania pytania pochodzą z pozornie zagojonych ran, które współtworzą (wytwarzają? – a kto to z pewnością wie?) podmiotowość i pourywane ścieżki błądzenia. One z kolei, mają swoje znaki: wzajemnie napędzające się paradoksy, pourywane na przemian wątpliwościami, goryczą, śmiechem, ironią. Nie są to drogowskazy nie do ruszenia – Polak pisze między innymi po to, aby odgarniając narastające chmury zwątpień i pozrywanych rozumowań, zaprząc czytelnika do krytycznej pracy. To efekt uboczny strategii literackiej, obranej przez autora. Na swój sposób daje szansę wkroczenia na terytorium, w którym tylko od czytelnika będzie zależało, czy skorzysta z okazji, by mu się sprzeciwić i wymknąć. Jest to więcej niż możliwe.
LITERATURA:
Nietzsche F.: „Poza dobrem i złem”. Przeł. P. Pieniążek, Kraków 2005.
Kafka F.: „Rozważania o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodze”. Przeł. R. Karst. W: Tegoż: „Opowieści i przypowieści”. Warszawa 2016.
Polak M.: „Trauma bezkresu. Nietzsche, Lacan, Bernhard i inni”. Kraków 2016.
Marcin Polak: „Medytacje o ostatniej filozofii”. Wydawnictwo Universitas. Kraków 2018.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |