
KOŚCIÓŁ, KUCHNIA, KOŁYSKA I... (ALICJA URBANIK-KOPEĆ: 'ANIOŁ W DOMU, MRÓWKA W FABRYCE')
A
A
A
Już sam tytuł – „Anioł w domu, mrówka w fabryce” – mówi o dwojakiej roli, jaką miały do odegrania bohaterki książki Alicji Urbanik-Kopeć. To podwójne zobowiązanie jest kluczowe dla zrozumienia trudnej codzienności tych kobiet, o których prawa niewielu się upominało. Robotnice fabryczne funkcjonujące w Królestwie Polskim na przełomie XIX i XX wieku musiały sprostać wielu oczekiwaniom społecznym, których niespełnienie przynosiło wielorakie skutki, takie jak ostracyzm i napiętnowanie. Autorka książki, badaczka historii i literatury, przybliża czytelnikowi istotne aspekty życia tych pracownic na tle dziejów Polski i ówczesnej obyczajowości, skupiając się głównie na moralności, macierzyństwie, edukacji i – przede wszystkim – pracy.
Gorsze siostry
Klasowość jest dla Urbanik-Kopeć kategorią bardzo istotną, wręcz nadrzędną. Wielokrotnie zarzuca reprezentantom, a zwłaszcza reprezentantkom klasy wyższej traktowanie robotnic w sposób protekcjonalny, z dystansem charakterystycznym dla człowieka, który uważa się za lepszego, a czasem nawet ignorowanie, pomijanie ich świata, perspektyw, problemów. Można powiedzieć, że ziemianki obchodziły się z proletariuszkami po macoszemu, choć badaczka formułuje inne, podobne określenie – były to ich „gorsze siostry”. Urbanik-Kopeć mocno akcentuje fakt, że działaczkami emancypacyjnymi były wówczas niemal wyłącznie arystokratki czy inteligentki, których punkt widzenia na „sprawę kobiecą” był zgoła odmienny od perspektywy robotniczej. Podczas gdy ówczesne feministki marzyły o uniwersytetach dla kobiet, o dostępie do pracy wymagającej wysokich kwalifikacji (tak by zamążpójście przestało być głównym bądź jedynym celem panien z dobrego domu; by obudzić je z umysłowego letargu i pokazać, że jest przed nimi „całe życie”, jak rzekłaby Zofia Nałkowska), proletariuszki potrzebowały urlopów macierzyńskich, godnych płac i edukacji na poziomie podstawowym.
Zupełnie odmienne warunki pociągały za sobą zupełnie inne potrzeby. Wszak „kto nie je, ten nie marzy” (s. 25). A przecież wedle badaczki: „Robotnica fabryczna – pracująca, utrzymująca siebie i rodzinę, od siebie tylko zależna [podkr. – A.B.] – mogła stanowić gotowy już model emancypantki, która nie potrzebowała zaczynać drogi ku samodzielności od zera” (s. 7). Co więcej, Urbanik-Kopeć już na pierwszych stronach książki pisze, że: „Wraz z przybyciem do miasta i podjęciem pracy w fabryce [robotnica – A.B.] zdobywała nie tylko pieniądze, ale często także podstawy edukacji technicznej, uniezależniała się od ojca czy męża [podkr. – A.B.], mogła nawet w ogóle nie wychodzić za mąż” (tamże). Powyższe stwierdzenia stoją w absolutnej sprzeczności z tym, co w dalszej części wywodu przywołuje autorka. Lektura opisu codziennego funkcjonowania tych kobiet przynosi zupełnie inną wizję relacji społecznych czy rzeczywistości ekonomicznej. Przyjrzyjmy się zatem temu, co pisze Urbanik-Kopeć o warunkach życia pracownic fabrycznych.
Praca czy wyzysk?
Zacznijmy od motywacji, przyczyn, dla których kobiety w ogóle zaczęły podejmować pracę w przędzalniach, warsztatach tkackich czy introligatorniach. Bez wątpienia część z nich opuściła rodzinną wieś i przyjechała do miasta szukać lepszego życia, niejednokrotnie bez żadnej wiedzy na temat warunków życia w tym środowisku. Liczyły na zmianę swojego losu, być może również na wspomniane wcześniej uniezależnienie się od ojca, uwolnienie się spod władzy rodzicielskiej. Sądziły może, że życie w mieście jest łatwiejsze niż to, które znają. Pewna ciekawość i chęć zmiany na pewno stanowiły po części powód napływu żeńskiej siły roboczej. Nie można jednak zapomnieć o tym, że problem pracy kobiet w Polsce nigdy nie może być porównywany z sytuacją panującą w innych państwach, takich jak na przykład Ameryka czy Anglia. Owszem, pierwsza i druga wojna światowa nie tylko w naszym kraju spowodowały zmiany społeczne, obejmujące także całe rzesze kobiet, wdów i sierot, które zmuszone zostały do podjęcia pracy zarobkowej, by przeżyć. W Polsce jednak proces ten zaczął się już wcześniej – Urbanik-Kopeć przypomina, że konflikty z zaborcą (przede wszystkim zryw z lat 1863–1864) sprawiły, iż matki, córki i siostry powstańców musiały zacząć na siebie zarabiać. Tylko te, które były wykształcone (pamiętajmy, że dobra edukacja wymagała w tym czasie sporych nakładów finansowych, a studia uniwersyteckie w przypadku kobiet – wyjazdu za granicę), mogły starać się o stanowisko związane z pracą umysłową, na przykład zająć się tłumaczeniem czy nauczaniem. Większość jednak była zmuszona wybrać zajęcie mniej opłacalne, a bardziej obciążające. Urbanik-Kopeć w swych analizach skupia się na produkcji tekstylnej (choć sięga też po przykłady z innych dziedzin), ponieważ tę gałąź przemysłu wyraźnie zdominowały kobiety.
Jak zatem wyglądał typowy dzień robotnicy fabrycznej? „Wstawały o czwartej rano, od piątej stawały przy maszynach. Pracowały dwanaście albo czternaście godzin (…), sześć dni w tygodniu. Niektóre do fabryki na rękach niosły kilkuletnie dzieci (…)” (s. 63). Zatrudnianie nieletnich było obowiązującym standardem – „dziewczynki powyżej dwunastego roku życia szły do pracy już oficjalnie, choć na krócej” (tamże). „Robotnice, wyczerpane pracą w fabryce, po urodzeniu ośmiorga czy dziesięciorga dzieci poważnie zapadały na zdrowiu i umierały” (s. 72). Katalog chorób wywołanych przez katastrofalne warunki pracy jest obszerny: pylica płuc w garbarni, suchoty u szczotkarzy, zatrucia rtęcią i fosforem przy produkcji luster, termometrów czy zapałek, wymioty, drgawki, a nawet śmierć w zakładach chemicznych, problem z donoszeniem ciąży u wielu robotnic (oraz wysoka śmiertelność noworodków), do tego „zwykłe” wypadki przy pracy (zwłaszcza podczas obsługi maszyn). Pensje stanowiły około połowy stawki mężczyzn i były zastraszająco niskie – w skrajnych przypadkach, by utrzymać siebie bądź rodzinę, kobieta musiała szukać dodatkowego zarobku, którym najczęściej była prostytucja. Robotnica pracuje zatem średnio od piątej do dziewiętnastej, zarabia grosze, grozi jej szereg chorób, także śmiertelnych, a po przyjściu do domu musi zaopiekować się mężem i dziećmi, przygotować posiłek, utrzymać porządek. Nie wiem, czy kobiety te miały choć chwilę, by pomyśleć o tym, że „chcą całego życia”, lecz nawet jeśli – to kiedy miałyby naprawdę żyć…? Urbanik-Kopeć mimo wszystko uznaje tę pracę za satysfakcjonującą, przynoszącą rozwój osobisty (!), a drastyczne nieraz opisy warunków panujących w fabryce, zamieszczane w prasie codziennej tego czasu, uważa za „popularny zabieg” (s. 79) konserwatystów chcących zachęcić kobiety do porzucenia aktywności zawodowej na rzecz posiadania potomstwa.
Ona temu winna
Z perspektywy XXI-wiecznej kobiety ani pensja, ani standard pracy w fabryce nie były – mówiąc bardzo oględnie – zadowalające, a tak usilnie chce je widzieć autorka książki. Czy istniał więc jakiś czynnik pozaekonomiczny, dla którego robotnice podejmowały pracę w tym miejscu? Coś poza ubóstwem i koniecznością dołożenia się do domowego budżetu? Jakiś element „samorozwojowy”? Może powinniśmy wrócić do kwestii emancypacji od władzy rodzicielskiej czy mężowskiej – na początku omawianej tu publikacji Urbanik-Kopeć zapewnia wszak, że robotnice uzyskiwały niezależność od ojca czy małżonka. Być może taki był faktyczny obraz początków „kariery” kobiety, która opuszczała rodzinną wieś i przeprowadzała się do dużego miasta. Anonimowość, nowe, nieznane i nieznające jej środowisko – czynniki te mogły dawać złudne poczucie wolności, braku permanentnej kontroli. Rzeczywistość fabryczna okazywała się jednak zgoła odmienna. Patriarchalny porządek nie mógł pozwolić na to, by kobiety pozostawały bez męskiego nadzoru. Nie zmienił się system, zmienił się jego strażnik. „Ponieważ kobiety w rodzinach robotniczych pracowały, ich ojcowie i mężowie nie mogli już sprawować nad nimi całkowitej władzy. W fabryce jednak władzę tę przejmował inny mężczyzna – w skali mikro nadzorca zmiany, w skali makro – fabrykant” (s. 80–81) – pisze Urbanik-Kopeć, niejako przecząc swoim poprzednim słowom.
Skąd ten wszechobecny, paranoiczny wręcz przymus kontroli? Sądzę, że wszystko ma swój początek w patrzeniu na kobietę jedynie przez pryzmat biologii. Widziano w niej pokłady nieuporządkowanej seksualnej energii, nad którą nie umie ona zapanować, dlatego trzeba zrobić to za nią – poprzez indoktrynację (tłumaczenie od najmłodszych lat, jak uległa i czysta musi być przyszła żona i matka) oraz odpowiednie działania. Łatwiej panować nad kobietą w domu, ponieważ przestrzeń jej funkcjonowania jest zamknięta, ograniczona. Z robotnicami było trudniej: „Samo ich istnienie przeczyło tradycyjnej roli i miejscu kobiety – one były na zewnątrz” (s. 11). Pracownice fizycznie zostały postawione w stan ciągłego oskarżenia o niemoralne prowadzenie się. Kiedy w 1883 roku postanowiono położyć kres epidemii syfilisu w Warszawie (w dużych miastach choroby weneryczne stanowiły ogromny problem) i nakazano kontrole, inspekcje miały objąć nie tylko regularne prostytutki, ale też „kobiety pracujące najemnie, to jest w kawiarniach, barach, szynkach, restauracjach i fabrykach, ale tylko wtedy, jeśli ich pracodawcy nie będą w stanie poręczyć za ich moralne prowadzenie” (s. 36). Z tego sformułowania po raz kolejny przebija „odpowiedzialność” mężczyzny-zwierzchnika za niemogącą decydować o sobie kobietę. Z drugiej strony pracownicy fabryk (i nie tylko) jawili się jako jednostki niezdolne do trzymania na wodzy popędów seksualnych. Oskarżali kobiety o nieustanne kuszenie – pracą nocną w fabryce czy ładnymi strojami (brzmi to dość współcześnie…). Niektórzy snuli teorię o wrodzonej skłonności do prostytucji. Tak jakby nie chcieli pamiętać o tym, że te robotnice, które faktycznie sprzedawały własne ciało, robiły to nie z własnej woli, lecz zmuszone okolicznościami, takimi jak skrajna bieda. Nie mówiąc już o tym, że molestowanie seksualne, zwłaszcza podczas nocnych zmian, było stałym elementem fabrycznej rzeczywistości.
Niestety, ciągłe podejrzenie o upadek moralny i potrzeba kontroli pracownic nie zniknęły z życia społecznego nawet kilka dekad później. Małgorzata Fidelis w książce „Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce” (będącej późniejszym przez wzgląd na opisywane czasy, a zarazem wcześniejszym z uwagi na czas wydania odpowiednikiem publikacji Urbanik-Kopeć) zauważa: „Zwłaszcza młode robotnice stały się symbolem niemoralności z racji zachowań rzekomo nienaturalnych dla kobiet, wywoływanych migracją ze wsi do miasta i zetknięciem się ze środowiskiem przemysłowym doby stalinizmu” (Fidelis 2015: 201). Badaczka z Uniwersytetu Illinois przywołuje ponadto tragiczno-komiczną (z dzisiejszego punktu widzenia) sytuację – otóż do jednej z fabryk przysłano ojca robotnicy, która nie prowadziła się wystarczająco dobrze. Nie umiejąc sobie zatem poradzić z wolnością seksualną pracownic fabrycznych, odwoływano się do patriarchalnych mechanizmów władzy, mających przypomnieć kobiecie o jej właściwym miejscu i roli w społeczeństwie.
Matka pracująca
Z oskarżaniem o niemoralność ściśle związany był problem macierzyństwa robotnic. Kobiety te rzadko kiedy mogły liczyć na choć częściowo płatny urlop przed porodem czy po nim (leżało to wyłącznie w gestii właściciela fabryki). Niejednokrotnie zdarzało się więc tak, że matka już parę dni po porodzie musiała wrócić do pracy, której wcześniej nie mogła opuścić aż do samego rozwiązania. Z uwagi na to, że rozrodczość – tak samo jak śmiertelność wśród dzieci, zwłaszcza małych – była wysoka, problem wydawał się palący. Jednak myliłby się ten, kto sądzi, że powszechnie walczono o urlopy macierzyńskie czy żłobki. Łatwiej było oskarżać kobiety o zaniedbywanie rodziny. Powinny one raczej zrezygnować z pracy i zająć się dziećmi. „Nawet Eliza Orzeszkowa, gorąca przecież orędowniczka kobiecej pracy, pisała, że jest to rozwiązanie dla młodych, niezamężnych panien lub wdów” (s. 70). Nietrudno wysnuwać takie tezy, gdy samemu jest się daleko od robotniczej rzeczywistości. Praca i powiększanie rodziny tworzyły niekończący się, błędny ciąg – im więcej dzieci, tym więcej potrzeba pieniędzy; im więcej potrzeba pieniędzy, tym więcej trzeba pracować; im więcej trzeba pracować, tym mniej czasu na opiekę nad dziećmi. Rezygnacja z pracy zawodowej była często niemożliwa z ekonomicznego punktu widzenia. Nierzadko kobieta, porzucając stanowisko w fabryce, nie przestawała pracować. Zofia Daszyńska-Golińska pisała, że łatwiej zbadać wyzysk w zorganizowanych przedsiębiorstwach niż w pracy chałupniczej, przeplatającej się wszak z innymi czynnościami domowymi. „Praca ta, jako dodatkowa, jest opłacana poniżej życiowego minimum (…). Kobieta nigdy nie odpoczywa, bo spełnia obowiązki potrójne: robotnicy, gospodyni i matki” (Daszyńska-Golińska 1999: 276).
Inni publicyści jednak nazywali robotnice złymi matkami i oskarżali je o niewypełnianie naturalnych powinności. To właśnie na kwestię macierzyństwa Urbanik-Kopeć jest bardzo wyczulona. Niejednokrotnie zarzuca dziennikarzom epatowanie opisami trudów pracy w fabryce, twierdząc, że czynią to wyłącznie po to, by kobiety wróciły do domów i rodziły zdrowe dzieci. Jak pisze, „nadmiernie sentymentalne obrazy były raczej efektem nastawienia ideologicznego autorów tekstów” (s. 108). Zarzut ten nie do końca mnie przekonuje, jako że badaczka często przeczy sama sobie, a jej wywód nie jest ideologii – choć zgoła innej – pozbawiony. Mam wrażenie, że podczas gdy krytykowani przez autorkę publicyści chcą, by robotnica skupiła się na macierzyństwie, Urbanik-Kopeć wolałaby ten aspekt kobiecego życia w ogóle zlikwidować (czyż nie jest to droga z deszczu pod rynnę?). Próbując pokazać, jak robotnice mogły pogodzić macierzyństwo i pracę zawodową, powołuje się na ochronkę (a później także szkołę) w Żyrardowie, choć w innych miejscach wywodu podkreśla, że ta „fabryka oferowała robotnicom unikatowy na skalę regionu [podkr. – A.B.] system opieki nad dziećmi” (s. 11), a nie każdą rodzinę było stać na zatrudnianie opiekunki, bo i o takim rozwiązaniu pisze historyczka. Nie wolno także zapominać, że tworzenie ochronek czy szkół przyfabrycznych (na tyle wyjątkowe, że Karolowi Dittrichowi, właścicielowi zakładów żyrardowskich, oddawano w tych placówkach prawdziwy hołd) miało też inny cel – kształciły się tam odpowiednio nowe pokolenia fabrykantów, mniej podatne na myśli rewolucyjne.
Przy całej niezgodzie na interpretację pewnych faktów przez Urbanik-Kopeć muszę przyznać, że odkrywcze w jej analizie życia robotnic jest zastosowanie kategorii masy ludzkiej. Otóż autorka przywołuje XIX-wieczne teorie, wedle których to właśnie masy – a za takie można uznać robotników i robotnice – są kryminogenne, niebezpieczne i niemoralne. To dlatego trzeba nad nimi panować i nie pozwolić decydować o własnym losie. „Te rozpoznania z powodzeniem można odnieść do dyskusji o moralności robotnic. Przekonanie o tym, że masy pracujące są leniwe i niepodatne na głos rozumu, może wyjaśniać również, dlaczego matki z tej klasy traktowano inaczej niż matki z klasy wyższej” (s. 91–92).
Bunt mas
Po lekturze już kilkunastu stron książki „Anioł w domu, mrówka w fabryce” nasuwa się pytanie: czy te kobiety w ciszy i pokorze godziły się na ten los? Robotnice nie miały wielu możliwości poprawy swego bytu. Nie znaczy to jednak, że nie robiły zupełnie nic w tym kierunku. Pierwszy strajk kobiet w Polsce – bunt szpularek – odbył się w zakładzie w Żyrardowie w 1883 roku. Powodem były niskie płace, które miały jeszcze ulec pomniejszeniu. Po odejściu robotnic od maszyn dyrekcja nie negocjowała z pracownicami, lecz wezwała ich ojców oraz mężów, grożąc wyrzuceniem z mieszkań. Tym sposobem zaakcentowano przedmiotowe traktowanie kobiet, które zrobiły właśnie pierwszy ważny krok ku upodmiotowieniu. Strajk zakończył się pozytywne dla robotników i robotnic, choć nie obyło się bez rozlewu krwi. Co ciekawe, rosyjskie władze państwowe za winnych rebelii uznały mężczyzn, jakby nie wierząc, że kobiety zdolne są do sprzeciwu, w dodatku tak zdecydowanego i kategorycznego. A te potrafiły również stanąć w obronie molestowanych koleżanek: „»Czerwony Sztandar« donosił w 1902 roku, że »robotnice spiesząc z pomocą jednej ze swych towarzyszek, bezczelnie napastowanej przez dyrektora Kuncego, obiły go i wyrzuciły z fabryki«” (s. 158). Robotnice angażowały się także podczas strajków w 1905 roku, walcząc z zaborcą wraz z innymi Polakami, nie tylko proletariuszami. Władze – fabryczne czy państwowe – reagując na bunt kobiet, znów patrzyły na nie przez pryzmat fizjologii. Albo nie dawano wiary, że „słaba płeć” jest zdolna do protestu, albo twierdzono, że strajk „jest okazją do dania upustu gwałtownym instynktom właściwym kobietom pozostawionym bez kontroli: żądzy seksualnej czy nawet żądzy krwi” (s. 62). Na ten sam problem zwracała uwagę przywoływana już przeze mnie Fidelis, pisząc o latach późniejszych: „Partyjni przywódcy postrzegali kobiety przez pryzmat stereotypu, (…) sugerując, że gniew kobiet nie ma racjonalnego wytłumaczenia, lecz wynika z ich »naturalnych« predyspozycji” (Fidelis 2015: 88). Robotnice jednak, świadome tej optyki, często wykorzystywały ją do skutecznej walki. Flirtując z żołnierzami, łatwiej na przykład kolportowały antyzaborcze ulotki. O innej ciekawej sytuacji pisze Fidelis następująco: „Do najbardziej niespodziewanego wykorzystania ról płciowych jako narzędzia politycznego buntu doszło wówczas, kiedy »kwaterą główną« strajku stała się damska toaleta” (Fidelis 2015: 105).
Czy robotnice mogły liczyć na czyjąś pomoc? Istniały instytucje filantropijne, ale nie mogły pomóc każdej kobiecie, poza tym kładziono w nich nacisk głównie na krzewienie wiary. Emancypantki były zbyt oddalone klasowo od tego świata, ale co z organizacjami socjalistycznymi? Te dbały o „kwestię kobiecą” jedynie w teorii. Na papierze zapisywano szumnie brzmiące ideały, ale rzeczywistość już nie okazywała się tak wspaniała. „Na poziomie partyjnych deklaracji rola kobiet w emancypacji robotników przez pracę była czysto przedmiotowa. Używano ich jako haseł albo przykładów niesprawiedliwości związanej z łamaniem tradycyjnych zasad moralnych” (s. 55) Sam Ludwik Waryński, stojący na czele partii Proletariat, nie miał najlepszego zdania o pracownicach fabrycznych, do czego przyznał się po latach: „Pogląd na naszą robotnicę jako na jednostkę z tak niskim poziomem umysłowym, że propaganda socjalistyczna nie może okazać na nią wpływu, okazał się niesłuszny” (s. 42). Ponadto trudno było liczyć na pełne zrozumienie członkiń partii, które „pochodziły w przytłaczającej większości z ziemiaństwa i inteligencji, szczególnie w początkowym okresie działalności Proletariatu i kółek” (s. 49). Gorsze siostry znów musiały liczyć na siebie.
Emancypacja czy egzystencja?
Tłumacząc zainteresowanie tematem swoich badań, Urbanik-Kopeć pisze następująco: „Praca w fabryce stanowi białą plamę na mapie historii emancypacji. Emancypacji nie tylko płciowej, ale jednocześnie także klasowej” (s. 10). Bez wątpienia jej książka tę białą plamę wypełnia. Pytanie jednak, czy można mówić o emancypacji w przypadku robotnic jako masy społecznej. Dla feministek pierwszej fali prawo do edukacji i pracy było priorytetem – według Elizy Orzeszkowej brak płatnego zajęcia „grozi dehumanizacją kobiety, która staje się w najlepszym wypadku dzieckiem, a w najgorszym – przedmiotem” (s. 18); praca miała na celu „uczłowieczenie kobiety” (s. 20). Nie należy jednak zapominać o kilku istotnych kwestiach.
Po pierwsze – zarzut stawiany ziemiańskim emancypantkom o oderwanie od proletariackiej rzeczywistości sprawia, że nie możemy uznać „pracy”, o której pisały polskie feministki, za tę samą „pracę”, której musiały się podjąć robotnice fabryczne. Co znamienne, te publicystki, które bliżej poznały świat klas niższych, nie wykazywały już takiego entuzjazmu wobec idei pracy zawodowej jako koniecznego elementu emancypacji kobiet. Po drugie – warunki, w których przyszło „emancypować się” robotnicom fabrycznym, były uwłaczające, podwójne obciążenie (kilkunastogodzinna praca zawodowa oraz opieka nad domem i licznymi dziećmi) – wyniszczające fizycznie i psychicznie, a zapłata – często niezapewniająca przeżycia. W tym kontekście głosem rozsądku – krytykowanym nieco między wierszami przez badaczkę – jest dla mnie stanowisko Felicji Nossig, która bardzo dobrze orientowała się w sytuacji robotnic, także z powodu przeprowadzanych wśród nich badań. Ta socjolożka i nauczycielka „dopuszczała myśl, że praca zawodowa kobiet – ale jedynie w godnych, bezpiecznych warunkach i w zupełnie innym społeczeństwie [podkr. – A.B.] – może być dla nich korzystna jako źródło finansowej niezależności i rozwoju duchowego” (s. 31). Po trzecie – i chyba najważniejsze – dążenie do emancypacji wymaga aktu woli, pewnego wysiłku intelektualnego połączonego z działaniem. Samo podjęcie pracy w przypadku robotnic fabrycznych było raczej sposobem na przeżycie, egzystencję, a nie emancypację.
LITERATURA:
Daszyńska-Golińska Z.: „Kwestia kobieca a małżeństwo”. W: „Chcemy całego życia. Antologia polskich tekstów feministycznych z lat 1870–1939”. Red. A. Górnicka-Boratyńska. Warszawa 1999.
Fidelis M.: „Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce”. Przeł. M. Jaszczurowska. Warszawa 2015.
Gorsze siostry
Klasowość jest dla Urbanik-Kopeć kategorią bardzo istotną, wręcz nadrzędną. Wielokrotnie zarzuca reprezentantom, a zwłaszcza reprezentantkom klasy wyższej traktowanie robotnic w sposób protekcjonalny, z dystansem charakterystycznym dla człowieka, który uważa się za lepszego, a czasem nawet ignorowanie, pomijanie ich świata, perspektyw, problemów. Można powiedzieć, że ziemianki obchodziły się z proletariuszkami po macoszemu, choć badaczka formułuje inne, podobne określenie – były to ich „gorsze siostry”. Urbanik-Kopeć mocno akcentuje fakt, że działaczkami emancypacyjnymi były wówczas niemal wyłącznie arystokratki czy inteligentki, których punkt widzenia na „sprawę kobiecą” był zgoła odmienny od perspektywy robotniczej. Podczas gdy ówczesne feministki marzyły o uniwersytetach dla kobiet, o dostępie do pracy wymagającej wysokich kwalifikacji (tak by zamążpójście przestało być głównym bądź jedynym celem panien z dobrego domu; by obudzić je z umysłowego letargu i pokazać, że jest przed nimi „całe życie”, jak rzekłaby Zofia Nałkowska), proletariuszki potrzebowały urlopów macierzyńskich, godnych płac i edukacji na poziomie podstawowym.
Zupełnie odmienne warunki pociągały za sobą zupełnie inne potrzeby. Wszak „kto nie je, ten nie marzy” (s. 25). A przecież wedle badaczki: „Robotnica fabryczna – pracująca, utrzymująca siebie i rodzinę, od siebie tylko zależna [podkr. – A.B.] – mogła stanowić gotowy już model emancypantki, która nie potrzebowała zaczynać drogi ku samodzielności od zera” (s. 7). Co więcej, Urbanik-Kopeć już na pierwszych stronach książki pisze, że: „Wraz z przybyciem do miasta i podjęciem pracy w fabryce [robotnica – A.B.] zdobywała nie tylko pieniądze, ale często także podstawy edukacji technicznej, uniezależniała się od ojca czy męża [podkr. – A.B.], mogła nawet w ogóle nie wychodzić za mąż” (tamże). Powyższe stwierdzenia stoją w absolutnej sprzeczności z tym, co w dalszej części wywodu przywołuje autorka. Lektura opisu codziennego funkcjonowania tych kobiet przynosi zupełnie inną wizję relacji społecznych czy rzeczywistości ekonomicznej. Przyjrzyjmy się zatem temu, co pisze Urbanik-Kopeć o warunkach życia pracownic fabrycznych.
Praca czy wyzysk?
Zacznijmy od motywacji, przyczyn, dla których kobiety w ogóle zaczęły podejmować pracę w przędzalniach, warsztatach tkackich czy introligatorniach. Bez wątpienia część z nich opuściła rodzinną wieś i przyjechała do miasta szukać lepszego życia, niejednokrotnie bez żadnej wiedzy na temat warunków życia w tym środowisku. Liczyły na zmianę swojego losu, być może również na wspomniane wcześniej uniezależnienie się od ojca, uwolnienie się spod władzy rodzicielskiej. Sądziły może, że życie w mieście jest łatwiejsze niż to, które znają. Pewna ciekawość i chęć zmiany na pewno stanowiły po części powód napływu żeńskiej siły roboczej. Nie można jednak zapomnieć o tym, że problem pracy kobiet w Polsce nigdy nie może być porównywany z sytuacją panującą w innych państwach, takich jak na przykład Ameryka czy Anglia. Owszem, pierwsza i druga wojna światowa nie tylko w naszym kraju spowodowały zmiany społeczne, obejmujące także całe rzesze kobiet, wdów i sierot, które zmuszone zostały do podjęcia pracy zarobkowej, by przeżyć. W Polsce jednak proces ten zaczął się już wcześniej – Urbanik-Kopeć przypomina, że konflikty z zaborcą (przede wszystkim zryw z lat 1863–1864) sprawiły, iż matki, córki i siostry powstańców musiały zacząć na siebie zarabiać. Tylko te, które były wykształcone (pamiętajmy, że dobra edukacja wymagała w tym czasie sporych nakładów finansowych, a studia uniwersyteckie w przypadku kobiet – wyjazdu za granicę), mogły starać się o stanowisko związane z pracą umysłową, na przykład zająć się tłumaczeniem czy nauczaniem. Większość jednak była zmuszona wybrać zajęcie mniej opłacalne, a bardziej obciążające. Urbanik-Kopeć w swych analizach skupia się na produkcji tekstylnej (choć sięga też po przykłady z innych dziedzin), ponieważ tę gałąź przemysłu wyraźnie zdominowały kobiety.
Jak zatem wyglądał typowy dzień robotnicy fabrycznej? „Wstawały o czwartej rano, od piątej stawały przy maszynach. Pracowały dwanaście albo czternaście godzin (…), sześć dni w tygodniu. Niektóre do fabryki na rękach niosły kilkuletnie dzieci (…)” (s. 63). Zatrudnianie nieletnich było obowiązującym standardem – „dziewczynki powyżej dwunastego roku życia szły do pracy już oficjalnie, choć na krócej” (tamże). „Robotnice, wyczerpane pracą w fabryce, po urodzeniu ośmiorga czy dziesięciorga dzieci poważnie zapadały na zdrowiu i umierały” (s. 72). Katalog chorób wywołanych przez katastrofalne warunki pracy jest obszerny: pylica płuc w garbarni, suchoty u szczotkarzy, zatrucia rtęcią i fosforem przy produkcji luster, termometrów czy zapałek, wymioty, drgawki, a nawet śmierć w zakładach chemicznych, problem z donoszeniem ciąży u wielu robotnic (oraz wysoka śmiertelność noworodków), do tego „zwykłe” wypadki przy pracy (zwłaszcza podczas obsługi maszyn). Pensje stanowiły około połowy stawki mężczyzn i były zastraszająco niskie – w skrajnych przypadkach, by utrzymać siebie bądź rodzinę, kobieta musiała szukać dodatkowego zarobku, którym najczęściej była prostytucja. Robotnica pracuje zatem średnio od piątej do dziewiętnastej, zarabia grosze, grozi jej szereg chorób, także śmiertelnych, a po przyjściu do domu musi zaopiekować się mężem i dziećmi, przygotować posiłek, utrzymać porządek. Nie wiem, czy kobiety te miały choć chwilę, by pomyśleć o tym, że „chcą całego życia”, lecz nawet jeśli – to kiedy miałyby naprawdę żyć…? Urbanik-Kopeć mimo wszystko uznaje tę pracę za satysfakcjonującą, przynoszącą rozwój osobisty (!), a drastyczne nieraz opisy warunków panujących w fabryce, zamieszczane w prasie codziennej tego czasu, uważa za „popularny zabieg” (s. 79) konserwatystów chcących zachęcić kobiety do porzucenia aktywności zawodowej na rzecz posiadania potomstwa.
Ona temu winna
Z perspektywy XXI-wiecznej kobiety ani pensja, ani standard pracy w fabryce nie były – mówiąc bardzo oględnie – zadowalające, a tak usilnie chce je widzieć autorka książki. Czy istniał więc jakiś czynnik pozaekonomiczny, dla którego robotnice podejmowały pracę w tym miejscu? Coś poza ubóstwem i koniecznością dołożenia się do domowego budżetu? Jakiś element „samorozwojowy”? Może powinniśmy wrócić do kwestii emancypacji od władzy rodzicielskiej czy mężowskiej – na początku omawianej tu publikacji Urbanik-Kopeć zapewnia wszak, że robotnice uzyskiwały niezależność od ojca czy małżonka. Być może taki był faktyczny obraz początków „kariery” kobiety, która opuszczała rodzinną wieś i przeprowadzała się do dużego miasta. Anonimowość, nowe, nieznane i nieznające jej środowisko – czynniki te mogły dawać złudne poczucie wolności, braku permanentnej kontroli. Rzeczywistość fabryczna okazywała się jednak zgoła odmienna. Patriarchalny porządek nie mógł pozwolić na to, by kobiety pozostawały bez męskiego nadzoru. Nie zmienił się system, zmienił się jego strażnik. „Ponieważ kobiety w rodzinach robotniczych pracowały, ich ojcowie i mężowie nie mogli już sprawować nad nimi całkowitej władzy. W fabryce jednak władzę tę przejmował inny mężczyzna – w skali mikro nadzorca zmiany, w skali makro – fabrykant” (s. 80–81) – pisze Urbanik-Kopeć, niejako przecząc swoim poprzednim słowom.
Skąd ten wszechobecny, paranoiczny wręcz przymus kontroli? Sądzę, że wszystko ma swój początek w patrzeniu na kobietę jedynie przez pryzmat biologii. Widziano w niej pokłady nieuporządkowanej seksualnej energii, nad którą nie umie ona zapanować, dlatego trzeba zrobić to za nią – poprzez indoktrynację (tłumaczenie od najmłodszych lat, jak uległa i czysta musi być przyszła żona i matka) oraz odpowiednie działania. Łatwiej panować nad kobietą w domu, ponieważ przestrzeń jej funkcjonowania jest zamknięta, ograniczona. Z robotnicami było trudniej: „Samo ich istnienie przeczyło tradycyjnej roli i miejscu kobiety – one były na zewnątrz” (s. 11). Pracownice fizycznie zostały postawione w stan ciągłego oskarżenia o niemoralne prowadzenie się. Kiedy w 1883 roku postanowiono położyć kres epidemii syfilisu w Warszawie (w dużych miastach choroby weneryczne stanowiły ogromny problem) i nakazano kontrole, inspekcje miały objąć nie tylko regularne prostytutki, ale też „kobiety pracujące najemnie, to jest w kawiarniach, barach, szynkach, restauracjach i fabrykach, ale tylko wtedy, jeśli ich pracodawcy nie będą w stanie poręczyć za ich moralne prowadzenie” (s. 36). Z tego sformułowania po raz kolejny przebija „odpowiedzialność” mężczyzny-zwierzchnika za niemogącą decydować o sobie kobietę. Z drugiej strony pracownicy fabryk (i nie tylko) jawili się jako jednostki niezdolne do trzymania na wodzy popędów seksualnych. Oskarżali kobiety o nieustanne kuszenie – pracą nocną w fabryce czy ładnymi strojami (brzmi to dość współcześnie…). Niektórzy snuli teorię o wrodzonej skłonności do prostytucji. Tak jakby nie chcieli pamiętać o tym, że te robotnice, które faktycznie sprzedawały własne ciało, robiły to nie z własnej woli, lecz zmuszone okolicznościami, takimi jak skrajna bieda. Nie mówiąc już o tym, że molestowanie seksualne, zwłaszcza podczas nocnych zmian, było stałym elementem fabrycznej rzeczywistości.
Niestety, ciągłe podejrzenie o upadek moralny i potrzeba kontroli pracownic nie zniknęły z życia społecznego nawet kilka dekad później. Małgorzata Fidelis w książce „Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce” (będącej późniejszym przez wzgląd na opisywane czasy, a zarazem wcześniejszym z uwagi na czas wydania odpowiednikiem publikacji Urbanik-Kopeć) zauważa: „Zwłaszcza młode robotnice stały się symbolem niemoralności z racji zachowań rzekomo nienaturalnych dla kobiet, wywoływanych migracją ze wsi do miasta i zetknięciem się ze środowiskiem przemysłowym doby stalinizmu” (Fidelis 2015: 201). Badaczka z Uniwersytetu Illinois przywołuje ponadto tragiczno-komiczną (z dzisiejszego punktu widzenia) sytuację – otóż do jednej z fabryk przysłano ojca robotnicy, która nie prowadziła się wystarczająco dobrze. Nie umiejąc sobie zatem poradzić z wolnością seksualną pracownic fabrycznych, odwoływano się do patriarchalnych mechanizmów władzy, mających przypomnieć kobiecie o jej właściwym miejscu i roli w społeczeństwie.
Matka pracująca
Z oskarżaniem o niemoralność ściśle związany był problem macierzyństwa robotnic. Kobiety te rzadko kiedy mogły liczyć na choć częściowo płatny urlop przed porodem czy po nim (leżało to wyłącznie w gestii właściciela fabryki). Niejednokrotnie zdarzało się więc tak, że matka już parę dni po porodzie musiała wrócić do pracy, której wcześniej nie mogła opuścić aż do samego rozwiązania. Z uwagi na to, że rozrodczość – tak samo jak śmiertelność wśród dzieci, zwłaszcza małych – była wysoka, problem wydawał się palący. Jednak myliłby się ten, kto sądzi, że powszechnie walczono o urlopy macierzyńskie czy żłobki. Łatwiej było oskarżać kobiety o zaniedbywanie rodziny. Powinny one raczej zrezygnować z pracy i zająć się dziećmi. „Nawet Eliza Orzeszkowa, gorąca przecież orędowniczka kobiecej pracy, pisała, że jest to rozwiązanie dla młodych, niezamężnych panien lub wdów” (s. 70). Nietrudno wysnuwać takie tezy, gdy samemu jest się daleko od robotniczej rzeczywistości. Praca i powiększanie rodziny tworzyły niekończący się, błędny ciąg – im więcej dzieci, tym więcej potrzeba pieniędzy; im więcej potrzeba pieniędzy, tym więcej trzeba pracować; im więcej trzeba pracować, tym mniej czasu na opiekę nad dziećmi. Rezygnacja z pracy zawodowej była często niemożliwa z ekonomicznego punktu widzenia. Nierzadko kobieta, porzucając stanowisko w fabryce, nie przestawała pracować. Zofia Daszyńska-Golińska pisała, że łatwiej zbadać wyzysk w zorganizowanych przedsiębiorstwach niż w pracy chałupniczej, przeplatającej się wszak z innymi czynnościami domowymi. „Praca ta, jako dodatkowa, jest opłacana poniżej życiowego minimum (…). Kobieta nigdy nie odpoczywa, bo spełnia obowiązki potrójne: robotnicy, gospodyni i matki” (Daszyńska-Golińska 1999: 276).
Inni publicyści jednak nazywali robotnice złymi matkami i oskarżali je o niewypełnianie naturalnych powinności. To właśnie na kwestię macierzyństwa Urbanik-Kopeć jest bardzo wyczulona. Niejednokrotnie zarzuca dziennikarzom epatowanie opisami trudów pracy w fabryce, twierdząc, że czynią to wyłącznie po to, by kobiety wróciły do domów i rodziły zdrowe dzieci. Jak pisze, „nadmiernie sentymentalne obrazy były raczej efektem nastawienia ideologicznego autorów tekstów” (s. 108). Zarzut ten nie do końca mnie przekonuje, jako że badaczka często przeczy sama sobie, a jej wywód nie jest ideologii – choć zgoła innej – pozbawiony. Mam wrażenie, że podczas gdy krytykowani przez autorkę publicyści chcą, by robotnica skupiła się na macierzyństwie, Urbanik-Kopeć wolałaby ten aspekt kobiecego życia w ogóle zlikwidować (czyż nie jest to droga z deszczu pod rynnę?). Próbując pokazać, jak robotnice mogły pogodzić macierzyństwo i pracę zawodową, powołuje się na ochronkę (a później także szkołę) w Żyrardowie, choć w innych miejscach wywodu podkreśla, że ta „fabryka oferowała robotnicom unikatowy na skalę regionu [podkr. – A.B.] system opieki nad dziećmi” (s. 11), a nie każdą rodzinę było stać na zatrudnianie opiekunki, bo i o takim rozwiązaniu pisze historyczka. Nie wolno także zapominać, że tworzenie ochronek czy szkół przyfabrycznych (na tyle wyjątkowe, że Karolowi Dittrichowi, właścicielowi zakładów żyrardowskich, oddawano w tych placówkach prawdziwy hołd) miało też inny cel – kształciły się tam odpowiednio nowe pokolenia fabrykantów, mniej podatne na myśli rewolucyjne.
Przy całej niezgodzie na interpretację pewnych faktów przez Urbanik-Kopeć muszę przyznać, że odkrywcze w jej analizie życia robotnic jest zastosowanie kategorii masy ludzkiej. Otóż autorka przywołuje XIX-wieczne teorie, wedle których to właśnie masy – a za takie można uznać robotników i robotnice – są kryminogenne, niebezpieczne i niemoralne. To dlatego trzeba nad nimi panować i nie pozwolić decydować o własnym losie. „Te rozpoznania z powodzeniem można odnieść do dyskusji o moralności robotnic. Przekonanie o tym, że masy pracujące są leniwe i niepodatne na głos rozumu, może wyjaśniać również, dlaczego matki z tej klasy traktowano inaczej niż matki z klasy wyższej” (s. 91–92).
Bunt mas
Po lekturze już kilkunastu stron książki „Anioł w domu, mrówka w fabryce” nasuwa się pytanie: czy te kobiety w ciszy i pokorze godziły się na ten los? Robotnice nie miały wielu możliwości poprawy swego bytu. Nie znaczy to jednak, że nie robiły zupełnie nic w tym kierunku. Pierwszy strajk kobiet w Polsce – bunt szpularek – odbył się w zakładzie w Żyrardowie w 1883 roku. Powodem były niskie płace, które miały jeszcze ulec pomniejszeniu. Po odejściu robotnic od maszyn dyrekcja nie negocjowała z pracownicami, lecz wezwała ich ojców oraz mężów, grożąc wyrzuceniem z mieszkań. Tym sposobem zaakcentowano przedmiotowe traktowanie kobiet, które zrobiły właśnie pierwszy ważny krok ku upodmiotowieniu. Strajk zakończył się pozytywne dla robotników i robotnic, choć nie obyło się bez rozlewu krwi. Co ciekawe, rosyjskie władze państwowe za winnych rebelii uznały mężczyzn, jakby nie wierząc, że kobiety zdolne są do sprzeciwu, w dodatku tak zdecydowanego i kategorycznego. A te potrafiły również stanąć w obronie molestowanych koleżanek: „»Czerwony Sztandar« donosił w 1902 roku, że »robotnice spiesząc z pomocą jednej ze swych towarzyszek, bezczelnie napastowanej przez dyrektora Kuncego, obiły go i wyrzuciły z fabryki«” (s. 158). Robotnice angażowały się także podczas strajków w 1905 roku, walcząc z zaborcą wraz z innymi Polakami, nie tylko proletariuszami. Władze – fabryczne czy państwowe – reagując na bunt kobiet, znów patrzyły na nie przez pryzmat fizjologii. Albo nie dawano wiary, że „słaba płeć” jest zdolna do protestu, albo twierdzono, że strajk „jest okazją do dania upustu gwałtownym instynktom właściwym kobietom pozostawionym bez kontroli: żądzy seksualnej czy nawet żądzy krwi” (s. 62). Na ten sam problem zwracała uwagę przywoływana już przeze mnie Fidelis, pisząc o latach późniejszych: „Partyjni przywódcy postrzegali kobiety przez pryzmat stereotypu, (…) sugerując, że gniew kobiet nie ma racjonalnego wytłumaczenia, lecz wynika z ich »naturalnych« predyspozycji” (Fidelis 2015: 88). Robotnice jednak, świadome tej optyki, często wykorzystywały ją do skutecznej walki. Flirtując z żołnierzami, łatwiej na przykład kolportowały antyzaborcze ulotki. O innej ciekawej sytuacji pisze Fidelis następująco: „Do najbardziej niespodziewanego wykorzystania ról płciowych jako narzędzia politycznego buntu doszło wówczas, kiedy »kwaterą główną« strajku stała się damska toaleta” (Fidelis 2015: 105).
Czy robotnice mogły liczyć na czyjąś pomoc? Istniały instytucje filantropijne, ale nie mogły pomóc każdej kobiecie, poza tym kładziono w nich nacisk głównie na krzewienie wiary. Emancypantki były zbyt oddalone klasowo od tego świata, ale co z organizacjami socjalistycznymi? Te dbały o „kwestię kobiecą” jedynie w teorii. Na papierze zapisywano szumnie brzmiące ideały, ale rzeczywistość już nie okazywała się tak wspaniała. „Na poziomie partyjnych deklaracji rola kobiet w emancypacji robotników przez pracę była czysto przedmiotowa. Używano ich jako haseł albo przykładów niesprawiedliwości związanej z łamaniem tradycyjnych zasad moralnych” (s. 55) Sam Ludwik Waryński, stojący na czele partii Proletariat, nie miał najlepszego zdania o pracownicach fabrycznych, do czego przyznał się po latach: „Pogląd na naszą robotnicę jako na jednostkę z tak niskim poziomem umysłowym, że propaganda socjalistyczna nie może okazać na nią wpływu, okazał się niesłuszny” (s. 42). Ponadto trudno było liczyć na pełne zrozumienie członkiń partii, które „pochodziły w przytłaczającej większości z ziemiaństwa i inteligencji, szczególnie w początkowym okresie działalności Proletariatu i kółek” (s. 49). Gorsze siostry znów musiały liczyć na siebie.
Emancypacja czy egzystencja?
Tłumacząc zainteresowanie tematem swoich badań, Urbanik-Kopeć pisze następująco: „Praca w fabryce stanowi białą plamę na mapie historii emancypacji. Emancypacji nie tylko płciowej, ale jednocześnie także klasowej” (s. 10). Bez wątpienia jej książka tę białą plamę wypełnia. Pytanie jednak, czy można mówić o emancypacji w przypadku robotnic jako masy społecznej. Dla feministek pierwszej fali prawo do edukacji i pracy było priorytetem – według Elizy Orzeszkowej brak płatnego zajęcia „grozi dehumanizacją kobiety, która staje się w najlepszym wypadku dzieckiem, a w najgorszym – przedmiotem” (s. 18); praca miała na celu „uczłowieczenie kobiety” (s. 20). Nie należy jednak zapominać o kilku istotnych kwestiach.
Po pierwsze – zarzut stawiany ziemiańskim emancypantkom o oderwanie od proletariackiej rzeczywistości sprawia, że nie możemy uznać „pracy”, o której pisały polskie feministki, za tę samą „pracę”, której musiały się podjąć robotnice fabryczne. Co znamienne, te publicystki, które bliżej poznały świat klas niższych, nie wykazywały już takiego entuzjazmu wobec idei pracy zawodowej jako koniecznego elementu emancypacji kobiet. Po drugie – warunki, w których przyszło „emancypować się” robotnicom fabrycznym, były uwłaczające, podwójne obciążenie (kilkunastogodzinna praca zawodowa oraz opieka nad domem i licznymi dziećmi) – wyniszczające fizycznie i psychicznie, a zapłata – często niezapewniająca przeżycia. W tym kontekście głosem rozsądku – krytykowanym nieco między wierszami przez badaczkę – jest dla mnie stanowisko Felicji Nossig, która bardzo dobrze orientowała się w sytuacji robotnic, także z powodu przeprowadzanych wśród nich badań. Ta socjolożka i nauczycielka „dopuszczała myśl, że praca zawodowa kobiet – ale jedynie w godnych, bezpiecznych warunkach i w zupełnie innym społeczeństwie [podkr. – A.B.] – może być dla nich korzystna jako źródło finansowej niezależności i rozwoju duchowego” (s. 31). Po trzecie – i chyba najważniejsze – dążenie do emancypacji wymaga aktu woli, pewnego wysiłku intelektualnego połączonego z działaniem. Samo podjęcie pracy w przypadku robotnic fabrycznych było raczej sposobem na przeżycie, egzystencję, a nie emancypację.
LITERATURA:
Daszyńska-Golińska Z.: „Kwestia kobieca a małżeństwo”. W: „Chcemy całego życia. Antologia polskich tekstów feministycznych z lat 1870–1939”. Red. A. Górnicka-Boratyńska. Warszawa 1999.
Fidelis M.: „Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce”. Przeł. M. Jaszczurowska. Warszawa 2015.
Alicja Urbanik-Kopeć: „Anioł w domu, mrówka w fabryce”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Warszawa 2018 [seria: Seria Historyczna].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |