
CZŁOWIEK WIDMO (RICHARD FLANAGAN: 'PIERWSZA OSOBA')
A
A
A
Kif Kehlmann, trzydziestojednoletni początkujący pisarz, zostaje wybrany przez Siegfrieda „Ziggy’ego” Heidla (czekającego na proces najsłynniejszego oszusta w dziejach Australii, który ukradł bankom 700 milionów dolarów) do napisania jego biografii. Dla bohatera jest to propozycja życia – wynoszące 10 tysięcy dolarów honorarium mogłoby postawić jego rodzinę na nogi (żona Kifa, Suzy, spodziewa się bliźniąt, a małżonkowie już mają na utrzymaniu jedno dziecko) oraz pomóc mu w dokończeniu jego własnej powieści. Jednak szybko pojawiają się wątpliwości – i nie chodzi tylko o fakt, że Kehlmann ma na napisanie książki sześć tygodni zanim Ziggy stanie przed sądem. Dlaczego bowiem Heidl, niegdyś najbardziej poszukiwany przestępca Australii, który bez problemu okpił możnych tego świata, miałby odsłonić się przed niedoświadczonym literatem, mającym na koncie kilka opowiadań oraz publikację poświęconą tasmańskiemu modernizmowi? Czy to wszystko nie jest kolejną grą, wielką manipulacją, ostatnim przekrętem „króla oszustów” wplątanego w niejasne powiązania z CIA, NASA oraz domniemaną śmierć swojego wspólnika, który przepadł bez wieści w 1987 roku?
Źródłem inspiracji dla powieści Richarda Flanagana była zarówno kariera autentycznego oszusta, jak i własne doświadczenia autora „Ścieżek Północy” w roli ghost writera. Pochodzący z Tasmanii australijski pisarz, historyk i filmowiec, snuje ustami swojego bohatera opowieść o etosie pisarza, zastanawiając się, czy bycie „widmem” jest dobre dla wizerunku kogoś, kto w przyszłości chciałby być uznawanym za poważanego twórcę. „Autor piszący za kogoś plasuje się gdzieś pomiędzy kurtyzaną a sprzątaczką. Ma dostęp do wielu rzeczy, ale ujawnia tylko to, co wypada” (s. 115) – przekonuje Kifa jego wydawca Gene Paley. Kehlmann wie, że jego własne aspiracje do bycia uznanym pisarzem nie są bezpodstawne, choć na drodze do osiągnięcia upragnionego celu pojawiają się liczne przeszkody, w tym jedna najważniejsza: „Miałem tyle do powiedzenia o pisaniu, byłem pewien tylu rzeczy o literaturze i znałem tyle prawd o niej, że w innym czasie i kraju mógłbym pewnie zostać gwiazdorskim produktem jakiegoś uniwersyteckiego kursu twórczego pisania, kilku takich kursów albo skoro już o tym mowa, akademickim nauczycielem pisarstwa. Mogłem też uprawiać każdy inny zawód. Nie udawało mi się jednak zostać pisarzem. Musiałem bowiem zmierzyć się z niewygodnym problemem, polegającym na tym, że nie wiedziałem, jak napisać powieść, oraz z rosnącym i niewypowiedzianym strachem, że może nie potrafię tego zrobić” (s. 56).
Mimo szeregu wątpliwości Kif z pracą nad biografią Heidla wiąże pewne nadzieje: „Następnego dnia, w piątek po południu, kilka minut po czwartej, wszedłem do gabinetu Gene’a Paleya i wręczyłem jego sekretarce laserowy wydruk pierwszego rozdziału. Nie wiedziałem, co Paley o nim powie. Wiedziałem już jednak coś innego. Że pisząc o Heidlu, spotkam samego siebie. Nie było innego sposobu, żeby napisać tę książkę. Ja i ja. Mnie i mnie. Czy już na samym początku domyśliłem się, jakie przestępstwa popełnię? Jeśli tak, to nie chodzi o to, że nie przyznałem się do winy przed światem, tylko o to, że nie dopuszczałem jej do świadomości nawet sam przed sobą. Myślę jednak, że Heidl już wtedy wiedział. To on był pierwszą osobą, może tego najbardziej w nim nienawidziłem” (s. 50) – to tylko jeden z kilku fragmentów akcentujących symbiotyczną relację między dwoma mężczyznami wzajemnie kształtującymi swoje nowe (lub odkrywającymi starannie dotąd ukrywane) tożsamości.
Mówiący z niemieckim akcentem, urodzony w górniczym miasteczku Jaggamyurra Ziggy to ucieleśniona enigma – na pozór uroczy, choć charakteryzujący się dynamiczną zmiennością nastrojów gawędziarz, który nie mówi jednak nic przydatnego, przynajmniej z punktu widzenia powstającej książki. Jego wypowiedzi najczęściej brzmią jak natchnione improwizacje, odsłaniające swoją miałkość i nieautentyczność już przy pierwszych próbach przemiany ich w zwarty tekst. Kehlmann niejednokrotnie odnosi wrażenie, że Heidl jest zwykłym oszustem i pozerem (w dodatku cierpiącym na manię prześladowczą), choć jednocześnie żywi przekonanie, że za tą fasadą kryje się coś/ktoś więcej – równie fascynujące, co mrożące krew w żyłach historie, których strzępki docierają do protagonisty także za sprawą okazjonalnych rozmów z ochroniarzem Siegfrieda, Rayem.
Kif nie ukrywa, że osławiony oszust jest w stanie wzbudzić w nim strach, szczególnie wtedy, gdy zaczyna się interesować rodziną głównego bohatera. „Prawie nigdy nie pamiętam koloru cudzych oczu, nawet swoich dzieci. Koloru oczu Heidla nie zapomniałem nigdy. Był w nich niezgłębiony spokój czarnych wód w śmiercionośnych rzekach. Później zauważyłem, że w niektóre dni miał oczy dzikiego psa, nienaturalnie rozszerzone źrenice. W takich chwilach zdawał się niemal krążyć wokół swojej ofiary niczym wilk. Na ogół jednak jego wzrok był szklisty jak spojrzenie ofiary wypadku drogowego” (s. 119) – przekonuje Kif, mimo to starając się dostrzec w owym spojrzeniu choćby cień prawdy o Siegfriedzie.
„Zacząłem się zastanawiać, czy Ziggy odczuwa jakieś prawdziwe emocje. Albo czy zamiast emocji nosi w głowie galerię różnych póz i kiedy uważa za stosowne, może do niej wejść i ubrać się we wszystko, co potrzeba – powiedzmy we współczucie, złość, wściekłość albo sympatię. A może nic nie czuje, może żyje w świecie poza miłością, smutkiem, bólem. Może obserwuje świat i bawi się ze złem, jakie w nim znajduje, tak jak bawił się z nami – z Rayem, Paleyem i ze mną” (s. 146-147) – zauważa Kehlmann, który spisując wspominki Heidla nader często musi uciekać się do konfabulacji, skądinąd ochoczo akceptowanej przez samego zainteresowanego, zdecydowanie utrudniającego pracę i tak już mocno zdesperowanego pisarza balansującego na granicy depresji.
„Zaprzeczał swoim kłamstwom nowymi kłamstwami, a potem zaprzeczał własnym zaprzeczeniom. Jak gdyby nie potrafił żyć inaczej niż w chaosie samozaprzeczeń. Z konieczności niepełne opowieści Heidla zamiast negować ich rzekomą prawdę, potwierdzały ją” (s. 147) – wyznaje protagonista, zdradzając przy tym, w jakim stopniu osobowość oszusta rzutowała na kształt powstającej książki: „Uczyłem się (…) od Ziggy’ego raczej siły sugestii niż przedstawiania, raczej uników niż wyjaśnień, sztuki pokazywania zaledwie jednego faktu – a właściwie nawet jedynie pogłosek na dany temat – aby następnie pozwolić czytelnikowi wymyślić całą otaczającą go resztę. Nie zdając sobie z tego sprawy, uczyłem się, jak odwracać uwagę od prawdy, bawiąc potencjalnych czytelników, i schlebiać im, wygrywając to, co ludziom wydawało się cnotami – dobro i przyzwoitość – a jednocześnie prowadząc ich coraz dalej w obcy mrok, jakim był prawdziwy świat i być może prawdziwi czytelnicy; czasami obawiałem się, że również prawdziwy ja” (s. 170).
Ukazując utarczki dwóch silnie kontrastujących ze sobą (ale czy na pewno?) osobowości, autor „Śmierci przewodnika rzecznego” w sugestywny sposób przedstawia, jak przebiegły, podstępny, pełen determinacji Heidl – chętnie przybierający maskę kozła ofiarnego, co rusz odsłaniając przy tym oblicze zręcznego i bezwzględnego manipulatora – wciąga Kifa w niebezpieczną grę pozorów, w widoczny sposób inicjującą przemianę bohatera, z biegiem czasu dostrzegającego w Ziggym osobę, która (wpływając na najbliższe otoczenie) „stwarza nam sposobność, abyśmy mogli podporządkować się mu i poddać, a ostatecznie czy nie tego właśnie potajemnie pragnie większość z nas? Żeby ktoś nam mówił, co robić, a czego nie? Żeby nie być pozostawionym samemu sobie? Kto z nas nie wie, jak potężną pokusą jest dać się komuś prowadzić?” (s. 173).
Autor „Nieznanej terrorystki” ukazuje przy tym jak praca pod presją deadline’u oraz (w większości przypadków) bezowocne próby nakłonienia Siegfrieda do zwierzeń zaczynają w druzgoczący sposób wpływać na relacje Kehlmanna z żoną. Wystarczy przywołać brawurowo opisaną przez Flanagana scenę porodu połączoną z introspektywną refleksją protagonisty: „Bez względu na to, jak bardzo starałem się być tam z Suzy i dla niej, ponad popiskiwaniem urządzeń, monitorujących pracę serca, ponad szmerem cichych rozmów i ponad jej krzykami nadal słyszałem Heidla, który jak zwykle nie chciał się zamknąć: »Słuszność nie istnieje. Przegrasz«. I coraz bardziej się bałem, że Siegfried ma rację, że żadne z moich uczuć nie jest autentyczne, że mój prawdziwy instynkt to w najlepszym wypadku mglista fizyczna ciekawość, a w najgorszym chorobliwa obojętność, i że odgrywam tylko pewną rolę – męża, ojca i dobrego człowieka” (s. 276).
Niejednoznaczna, zaprawiona pierwiastkiem autotematyzmu, niepozbawiona czarnego humoru i dreszczyku emocji (przybierającego na sile w finalnej, niezmiernie gorzkiej części utworu) najnowsza powieść laureata Nagrody Bookera to świetnie napisane, nienaganne w warstwie językowej studium upadku, historia o mocy kłamstwa i parabola o poszukiwaniu prawdy, która wcale nie musi przynieść wyzwolenia. Bo, jak przekonuje Ziggy, prawda nie istnieje – są tylko interpretacje. A życie jest niekończącą się konfabulacją.
Źródłem inspiracji dla powieści Richarda Flanagana była zarówno kariera autentycznego oszusta, jak i własne doświadczenia autora „Ścieżek Północy” w roli ghost writera. Pochodzący z Tasmanii australijski pisarz, historyk i filmowiec, snuje ustami swojego bohatera opowieść o etosie pisarza, zastanawiając się, czy bycie „widmem” jest dobre dla wizerunku kogoś, kto w przyszłości chciałby być uznawanym za poważanego twórcę. „Autor piszący za kogoś plasuje się gdzieś pomiędzy kurtyzaną a sprzątaczką. Ma dostęp do wielu rzeczy, ale ujawnia tylko to, co wypada” (s. 115) – przekonuje Kifa jego wydawca Gene Paley. Kehlmann wie, że jego własne aspiracje do bycia uznanym pisarzem nie są bezpodstawne, choć na drodze do osiągnięcia upragnionego celu pojawiają się liczne przeszkody, w tym jedna najważniejsza: „Miałem tyle do powiedzenia o pisaniu, byłem pewien tylu rzeczy o literaturze i znałem tyle prawd o niej, że w innym czasie i kraju mógłbym pewnie zostać gwiazdorskim produktem jakiegoś uniwersyteckiego kursu twórczego pisania, kilku takich kursów albo skoro już o tym mowa, akademickim nauczycielem pisarstwa. Mogłem też uprawiać każdy inny zawód. Nie udawało mi się jednak zostać pisarzem. Musiałem bowiem zmierzyć się z niewygodnym problemem, polegającym na tym, że nie wiedziałem, jak napisać powieść, oraz z rosnącym i niewypowiedzianym strachem, że może nie potrafię tego zrobić” (s. 56).
Mimo szeregu wątpliwości Kif z pracą nad biografią Heidla wiąże pewne nadzieje: „Następnego dnia, w piątek po południu, kilka minut po czwartej, wszedłem do gabinetu Gene’a Paleya i wręczyłem jego sekretarce laserowy wydruk pierwszego rozdziału. Nie wiedziałem, co Paley o nim powie. Wiedziałem już jednak coś innego. Że pisząc o Heidlu, spotkam samego siebie. Nie było innego sposobu, żeby napisać tę książkę. Ja i ja. Mnie i mnie. Czy już na samym początku domyśliłem się, jakie przestępstwa popełnię? Jeśli tak, to nie chodzi o to, że nie przyznałem się do winy przed światem, tylko o to, że nie dopuszczałem jej do świadomości nawet sam przed sobą. Myślę jednak, że Heidl już wtedy wiedział. To on był pierwszą osobą, może tego najbardziej w nim nienawidziłem” (s. 50) – to tylko jeden z kilku fragmentów akcentujących symbiotyczną relację między dwoma mężczyznami wzajemnie kształtującymi swoje nowe (lub odkrywającymi starannie dotąd ukrywane) tożsamości.
Mówiący z niemieckim akcentem, urodzony w górniczym miasteczku Jaggamyurra Ziggy to ucieleśniona enigma – na pozór uroczy, choć charakteryzujący się dynamiczną zmiennością nastrojów gawędziarz, który nie mówi jednak nic przydatnego, przynajmniej z punktu widzenia powstającej książki. Jego wypowiedzi najczęściej brzmią jak natchnione improwizacje, odsłaniające swoją miałkość i nieautentyczność już przy pierwszych próbach przemiany ich w zwarty tekst. Kehlmann niejednokrotnie odnosi wrażenie, że Heidl jest zwykłym oszustem i pozerem (w dodatku cierpiącym na manię prześladowczą), choć jednocześnie żywi przekonanie, że za tą fasadą kryje się coś/ktoś więcej – równie fascynujące, co mrożące krew w żyłach historie, których strzępki docierają do protagonisty także za sprawą okazjonalnych rozmów z ochroniarzem Siegfrieda, Rayem.
Kif nie ukrywa, że osławiony oszust jest w stanie wzbudzić w nim strach, szczególnie wtedy, gdy zaczyna się interesować rodziną głównego bohatera. „Prawie nigdy nie pamiętam koloru cudzych oczu, nawet swoich dzieci. Koloru oczu Heidla nie zapomniałem nigdy. Był w nich niezgłębiony spokój czarnych wód w śmiercionośnych rzekach. Później zauważyłem, że w niektóre dni miał oczy dzikiego psa, nienaturalnie rozszerzone źrenice. W takich chwilach zdawał się niemal krążyć wokół swojej ofiary niczym wilk. Na ogół jednak jego wzrok był szklisty jak spojrzenie ofiary wypadku drogowego” (s. 119) – przekonuje Kif, mimo to starając się dostrzec w owym spojrzeniu choćby cień prawdy o Siegfriedzie.
„Zacząłem się zastanawiać, czy Ziggy odczuwa jakieś prawdziwe emocje. Albo czy zamiast emocji nosi w głowie galerię różnych póz i kiedy uważa za stosowne, może do niej wejść i ubrać się we wszystko, co potrzeba – powiedzmy we współczucie, złość, wściekłość albo sympatię. A może nic nie czuje, może żyje w świecie poza miłością, smutkiem, bólem. Może obserwuje świat i bawi się ze złem, jakie w nim znajduje, tak jak bawił się z nami – z Rayem, Paleyem i ze mną” (s. 146-147) – zauważa Kehlmann, który spisując wspominki Heidla nader często musi uciekać się do konfabulacji, skądinąd ochoczo akceptowanej przez samego zainteresowanego, zdecydowanie utrudniającego pracę i tak już mocno zdesperowanego pisarza balansującego na granicy depresji.
„Zaprzeczał swoim kłamstwom nowymi kłamstwami, a potem zaprzeczał własnym zaprzeczeniom. Jak gdyby nie potrafił żyć inaczej niż w chaosie samozaprzeczeń. Z konieczności niepełne opowieści Heidla zamiast negować ich rzekomą prawdę, potwierdzały ją” (s. 147) – wyznaje protagonista, zdradzając przy tym, w jakim stopniu osobowość oszusta rzutowała na kształt powstającej książki: „Uczyłem się (…) od Ziggy’ego raczej siły sugestii niż przedstawiania, raczej uników niż wyjaśnień, sztuki pokazywania zaledwie jednego faktu – a właściwie nawet jedynie pogłosek na dany temat – aby następnie pozwolić czytelnikowi wymyślić całą otaczającą go resztę. Nie zdając sobie z tego sprawy, uczyłem się, jak odwracać uwagę od prawdy, bawiąc potencjalnych czytelników, i schlebiać im, wygrywając to, co ludziom wydawało się cnotami – dobro i przyzwoitość – a jednocześnie prowadząc ich coraz dalej w obcy mrok, jakim był prawdziwy świat i być może prawdziwi czytelnicy; czasami obawiałem się, że również prawdziwy ja” (s. 170).
Ukazując utarczki dwóch silnie kontrastujących ze sobą (ale czy na pewno?) osobowości, autor „Śmierci przewodnika rzecznego” w sugestywny sposób przedstawia, jak przebiegły, podstępny, pełen determinacji Heidl – chętnie przybierający maskę kozła ofiarnego, co rusz odsłaniając przy tym oblicze zręcznego i bezwzględnego manipulatora – wciąga Kifa w niebezpieczną grę pozorów, w widoczny sposób inicjującą przemianę bohatera, z biegiem czasu dostrzegającego w Ziggym osobę, która (wpływając na najbliższe otoczenie) „stwarza nam sposobność, abyśmy mogli podporządkować się mu i poddać, a ostatecznie czy nie tego właśnie potajemnie pragnie większość z nas? Żeby ktoś nam mówił, co robić, a czego nie? Żeby nie być pozostawionym samemu sobie? Kto z nas nie wie, jak potężną pokusą jest dać się komuś prowadzić?” (s. 173).
Autor „Nieznanej terrorystki” ukazuje przy tym jak praca pod presją deadline’u oraz (w większości przypadków) bezowocne próby nakłonienia Siegfrieda do zwierzeń zaczynają w druzgoczący sposób wpływać na relacje Kehlmanna z żoną. Wystarczy przywołać brawurowo opisaną przez Flanagana scenę porodu połączoną z introspektywną refleksją protagonisty: „Bez względu na to, jak bardzo starałem się być tam z Suzy i dla niej, ponad popiskiwaniem urządzeń, monitorujących pracę serca, ponad szmerem cichych rozmów i ponad jej krzykami nadal słyszałem Heidla, który jak zwykle nie chciał się zamknąć: »Słuszność nie istnieje. Przegrasz«. I coraz bardziej się bałem, że Siegfried ma rację, że żadne z moich uczuć nie jest autentyczne, że mój prawdziwy instynkt to w najlepszym wypadku mglista fizyczna ciekawość, a w najgorszym chorobliwa obojętność, i że odgrywam tylko pewną rolę – męża, ojca i dobrego człowieka” (s. 276).
Niejednoznaczna, zaprawiona pierwiastkiem autotematyzmu, niepozbawiona czarnego humoru i dreszczyku emocji (przybierającego na sile w finalnej, niezmiernie gorzkiej części utworu) najnowsza powieść laureata Nagrody Bookera to świetnie napisane, nienaganne w warstwie językowej studium upadku, historia o mocy kłamstwa i parabola o poszukiwaniu prawdy, która wcale nie musi przynieść wyzwolenia. Bo, jak przekonuje Ziggy, prawda nie istnieje – są tylko interpretacje. A życie jest niekończącą się konfabulacją.
Richard Flanagan: „Pierwsza osoba”. Przeł. Maciej Świerkocki. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |