ODNALEŹĆ SWOJE WEWNĘTRZNE ZDANIE (MARK WOLYNN: 'NIE ZACZĘŁO SIĘ OD CIEBIE')
A
A
A
Tytuł najnowszej książki Marka Wolynna (twórcy i dyrektora Family Constellation Institute), „Nie zaczęło się od ciebie. Jak dziedziczona trauma wpływa na to, kim jesteśmy i jak zakończyć ten proces”, wiele obiecuje. Szczególnie polski czytelnik, po zapoznaniu się z doświadczeniem dzieci ocalałych z Zagłady (m.in. Magdaleny Tulli, Agaty Tuszyńskiej i Ewy Kuryluk), oczekuje zadowalających wyjaśnień, jak przeciwdziałać skutkom traumy transgeneracyjnej. Temat ten powraca w kontekście badań nad narracjami postpamięciowymi, w których kolejne pokolenia przejmują niechciane doświadczenie i muszą zmierzyć się z historią rodziców. Autorzy zgłębiający ten fenomen (m.in. Marta Tomczok, Anna Mach i Beata Przymuszała) podkreślają, że nie wszystkie dzieci w jednakowym stopniu infekowane są wspomnieniami rodziców z obozu, getta, natomiast w niemal każdej narracji pojawiają się formy przemocy symbolicznej. O tych aspektach uwikłania w przeszłość rodziców Wolynn w ogóle nie wspomina. Konstruuje za to pocieszycielską narrację o możliwości pojednania i wybaczenia. Jak wiadomo z praktyki badawczej, takie postawienie sprawy jest z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ dzieci, mimo że żyją w dostatnich warunkach, stają się zakładnikami Auschwitz (jako metonimii Zagłady). Ich dzieciństwo przebiega w cieniu wojny. Doświadczeni okupacją rodzice zazwyczaj pozostają chłodni emocjonalnie i zdystansowani. Nie potrafią okazywać zainteresowania i miłości swoim dzieciom, a te żyją z przekonaniem o własnym niedowartościowaniu (casus Tulli i Kuryluk).
Odkrywanie rodzinnej traumy rzadko kończy wieńczący zdaniem Wolynna każde przedsięwzięcie happy end (jak w „Rodzinnej historii lęku” Tuszyńskiej). Częściej potomkowie ocalałych zapadają na choroby psychiczne i zaburzenia odżywiania (casus rozmówców Mikołaja Grynberga), są krytyczni wobec bliskich, a ich relację z rodzicami można określić jako toksyczną. Konceptualna próba Wolynna, polegająca na wsłuchiwaniu się w głos wewnętrznej skargi, która mogłaby naprowadzić terapeutę na ślad rodzinnej traumy, wydaje się zbyt prosto opisana i poparta absurdalnymi argumentami. Jeśli traktować książkę Wolynna jako źródło wiedzy o mechanizmach transmitowania traumy, to jedyną cenną informacją jest ta dotycząca biologii komórkowej. Terapeuta przybliża wyniki badań Bruce’a Liptona, który twierdził, że „sygnały płynące ze środowiska, kiedy przenikną przez membranę komórki, mają zdolność kontrolowania jej zachowania i fizjologii, co w następstwie może aktywować lub wyciszyć gen” (s. 40). Poza tym interesujące passusy dotyczą symbiozy matki i dziecka: „Podczas ciąży substancje odżywcze przenikają z krwi matki do płodu poprzez placentę. Razem z substancjami odżywczymi matka uwalnia również hormony i informacje wywołane przez emocje, których doświadcza. Te sygnały chemiczne aktywują konkretne receptory w komórkach, wywołując lawinę fizjologicznych, metabolicznych i behawioralnych zmian w ciele matki i płodu” (s. 41).
W historiach przywołanych pisarek doświadczenie wojenne blokuje pozytywne uczucia względem dzieci urodzonych po przełomowym wydarzeniu, jakie stanowiła okupacja niemiecka. Ich matki nie są gotowe na zmierzenie się z trudami macierzyństwa lub (jak w przypadku Miriam Kohany) ich zachowanie podyktowane jest nacechowanymi cyklofrenicznie powrotami depresji, poczuciem osaczenia, bunkrowania się i izolowania. Ostatni symptom choroby to próba samobójcza. Z trylogii Kurluk wyłania się obraz matki, która poruszała się w dwóch rzeczywistościach (wojennej i współczesnej) oraz reglamentowała uczucie miłości nierównomiernie pomiędzy Ewę i Piotra. Co ważne, młodszy syn zapadł, podobnie jak matka, na chorobę psychiczną i do końca życia zmagał się z lękami. Interpretacja o zainfekowaniu syna miałaby w tym przypadku kluczowe znaczenie, jednak w rodzinie Kuryluków od strony Karola zdarzył się w przeszłości przypadek choroby psychicznej na skutek pacyfikowania wsi. Poza tym Miriam Kohany vel Maria Kuryluk była w czasie ciąży leczona elektrowstrząsami, co mogło mieć decydujące znaczenie dla zdrowia i kondycji psychicznej Piotra. Jeżeli pokusić się o zastosowanie metod, które proponuje Wolynn w swojej książce, już samo wypowiedzenie uczuć związanych z matczyną obsesją miałoby decydujące znaczenie dla procesu rekonwalescencji. Jednak w przypadku Piotra sytuacja była o wiele bardziej skomplikowana, ponieważ jego choroba rozpoczęła się w momencie konieczności sprowadzenia zwłok ojca z Budapesztu. Drugie wydarzenie, które wpłynęło decydująco na stan psychiczny Piotra, to udział w wydarzeniach Marca 1968 roku. Właśnie wtedy odezwały się w synu matczyne obsesje i lęki (poczucie bycia szpiegowanym i podglądanym). Ten skrótowy opis choroby brata Kuryluk dowodzi, że jego przypadek okazał się o wiele cięższy niż te, które opisuje w swojej książce Wolynn, i choć sam problem sygnalizowany w tytule wart jest dokładnego rozpatrzenia i zbadania, to jednak sposób, jaki wybrał autor (niektóre partie książki przypominają poradniki dla nastolatków zmagających się ze smutkiem o niezidentyfikowanym podłożu), i wiara w możliwość leczenia za pomocą słów i poprzez baczne wsłuchiwanie się w język traumy, niewiele mają wspólnego z poważną, akademicką rozprawą.
Na podstawie zebranych przez Wolynna przykładów można niezbicie stwierdzić, że proces obciążania dziecka traumą rozpoczyna się więc znacznie wcześniej, niż moglibyśmy się spodziewać. Co ciekawe, do podobnych wniosków doszła Marta Sapała w świetnym zbiorze reportaży o zjawisku marnotrawienia jedzenia „Na marne”; pisze ona o genetycznej pamięci głodu: „W Holandii z kolei przebadano dzieci, które przetrwały Hungerwinter, najtrudniejszą zimę XX wieku, w macicach matek. Rodziły się mniejsze (średnio o trzysta gramów), ale miały też problemy z płodnością oraz spowolniony metabolizm, tak jakby niedostatek w życiu płodowym zainstalował w nich program nastawiony na rozważniejsze gospodarowanie zapasami. Metaboliczną chciwość. W późniejszym wieku częściej dopadały je otyłość i cukrzyca” (Sapała 2019: 145). Zatem wpływ na późniejszy rozwój dziecka mają wszystkie czynniki (począwszy od zbilansowanej diety, skończywszy na dojmującym poczuciu lęku i zagrożenia, a także bólu odczuwanych przez ciężarną). Dopóki Wolynn posiłkuje się sprawdzonymi danymi i komentuje wyniki badań innych uczonych, jego wywód można zaakceptować, jednak gdy referuje autorską koncepcję określania źródła traumy i metod przeciwdziałania jej rozprzestrzenianiu, czytelnik powinien stać się czujny i podejrzliwy. Według Wolynna życie dzieci jest nieuniknionym lustrzanym odbiciem życia ich matek, ojców i innych krewnych. Najważniejszą regułę, która gwarantuje powodzenie terapii, stanowi pogodzenie się z rodzicami (zob. s. 138). Terapeuta nakazuje akceptację rodzica (nawet jeśli przejawia skłonności do alkoholu etc.). Autor zbyt łatwo uwierzył w możliwość przepracowania każdego problemu, a z konfrontowania losów dzieci i rodziców uczynił zasadę, która wydaje się mało prawdopodobna i przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. Według jego założeń życie każdego potomka ujawnia głęboką korelację z losem matki i ojca, jednak zakładanie, że los dzieci powielą los rodziców w stu procentach, jest naiwne. Kolejne pokolenia mogą uniknąć losu krewnych, a na dodatek mogą wykazywać symptomy świadczące o zaburzeniach mających inną genezę. Przepracowanie złych doświadczeń nie nastręcza dla autora żadnych problemów. Wystarczy recepta lub wzór i można cieszyć się z efektów terapii. Oczywiście Wolynn ma rację, pisząc o rodzicach jako projektantach przyszłych fobii i leków, a także poczucia własnej wartości i umiejętności samoakceptacji, jednak wszystkie zalecenia sprowadzają się do podążania śladem rodziców i zaakceptowania ich bez względu na stopień urazu i nieporozumień. Wiele przykładów, które omawia Wolynn, zakrawa na absurd. Jak młoda kobieta może, odczuwając gorąc, identyfikować się z losem jednej z krewnych zamordowanych w obozie koncentracyjnym?
O ile postulat o konieczności naprawienia relacji z rodzicami można przyjąć bez zastrzeżeń, o tyle rewelacje z zakresu terapii, mające na celu zniwelowanie traumy i odnalezienie harmonii i spokoju, należy czytać z przymrużeniem oka. Niektóre rady brzmią wiarygodnie i znajdują potwierdzenie w praktyce psychoterapeutów i badaczy narracji rodzinnych: „Musimy pogodzić się z rodzicami. Dzięki temu nie tylko odzyskamy wewnętrzny spokój, ale także pozwolimy, żeby harmonia rozciągnęła się na kolejne pokolenia. Gdy otworzymy się na rodziców i przestaniemy się trzymać historii, która stoi między nami, możemy zakończyć powracające cierpienie. Choć początkowo może się to wydawać trudne (albo niemożliwe), mnóstwo razy widziałem, jak naprawienie relacji z rodzicami leczyło zdrowie, związki i zdolność działania” (s. 141). Jednak wyimaginowane dialogi, które Wolynn zaleca pacjentom po zdiagnozowaniu problemu, i konieczność przekonania przodka (często nieobecnego) o wdzięczności wynikającej z faktu bycia nosicielem traumy i odkrycia jej dobrotliwego potencjału (w postaci zmierzenia się z historią rodzinną) okazują się najsłabszym elementem jego terapii. Nikt przecież nie dowiaduje się w cudowny sposób o przeszłości rodziców, lecz pilnie odszyfrowuje wskazówki, które pojawiają się w najbliższym otoczeniu (jak w przypadku Tuszyńskiej). O wiele większe trudności nastręcza terapia z potomkami ocalałych, którzy, jak już zostało to podkreślone, nieświadomie stosowali wobec dzieci przemoc (także werbalną) i nieświadomie je krzywdzili. Poza tym (o czym Wolynn milczy) uświadamianie o traumatycznej historii rodziny ma w przeważającej większości przypadków kontekst polityczny (casus Tulli i Kuryluk).
Autorki „Szumu” i „Feluniego” były dyskryminowane przez środowisko i rówieśników ze względu na pochodzenie. Ich prywatne śledztwo wynikało ze społecznego ostracyzmu. Wolynn pisze o symptomach traumy potomków ocalałych jak o cudownym stygmacie, który może zniknąć na skutek wypowiedzenia jednego zaklęcia. Trudno uznać takie postępowanie za profesjonalne, mając na uwadze znane losy potomków ocalałych z Zagłady. Często w rodzinach, które doświadczyły Zagłady, występuje poczucie winy na skutek rodzicielskich opowieści o utraconych rodzinach. Kolejne potomstwo pojawia się w miejsce ukochanych nieobecnych. Te relacje okazują się o wiele bardziej skomplikowane (także na poziomie komórkowym, o którym wspomina Wolynn). Nie można tych przypadków rozpatrywać hurtowo i przykładać do nich tych samych narzędzi. Oczywiście sam tytuł i wpisana w niego obietnica uleczenia relacji rodzinnych okazują się intrygujące, a niektóre egzegezy przypadków (m.in. Dana i Nancy [zob. s. 228 i 229]) zasługują na uznanie, bo Wolynn odkrywa mechanizm powielania i aktywowania tych samych uprzedzeń, które pojawiały się w poprzednich pokoleniach i zostały zaszczepione w dzieciach przez dotkniętych rozczarowaniem rodziców i dziadków. Rodzina jest więc w książce Wolynna podstawową jednostką badawczą, która funkcjonuje jako mikrospołeczność i przejawia tendencje do naśladowania członków i powielania wzorów charakterów oraz postępowania z przeszłości. Polska literatura obfituje w narracje, w których rodzina pojawia się jako społeczność opresyjna (co więcej, często to matki zaszczepiają w dzieciach traumę i ze względu na niedobór emocji i blokady uczuć doprowadzają do podważenia statusu miłości macierzyńskiej – casus Joanny Bator i Zośki Papużanki). Można więc zaryzykować twierdzenie, że wszystko zaczyna się od matki i do niej też powraca część pacjentów, by móc rozliczyć się z przeszłością i dzieciństwem: „Trudno przecenić wagę wczesnej relacji z matką. To nasz pierwszy związek, gdy dopiero wchodzimy w świat. Nasza pierwsza miłość. Kontakt lub brak kontaktu z matką stanowi najważniejszą matrycę dla całego naszego życia. Zrozumienie tego, co wydarzyło się, gdy byliśmy dziećmi, może pomóc nam odkryć tajemnice stojące za cierpieniem, którego doznajemy w związkach” (s. 214).
Wątpliwości budzi też przekonanie Wolynna o możliwości wyleczenia traumy na każdym etapie ludzkiego życia: „Trauma nie poddaje się nawet śmierci, zamiast tego szuka dla siebie żyznej gleby, żeby odradzać się w kolejnych pokoleniach. Na szczęście ludzie mają zdolność regeneracji i potrafią wyleczyć się z prawie każdego rodzaju traumy. Możemy tego dokonać w dowolnym momencie życia” (s. 76). Fragment ten brzmi jak cytat zaczerpnięty z bloga jednego z domorosłych coachów. Nie można więc oczekiwać od Wolynna fachowej pomocy, skoro każdy możne wyleczyć się sam w zaciszu swojego domu; terapeuta podaje nawet cztery rady, które mają doprowadzić do szczęśliwego finału. Szkoda, że pisząc o duchach i nawiedzeniach, Wolynn nie wspomina o hauntologii Jacques’a Derridy i nie problematyzuje statusu widma. Książka pełna jest uproszczeń, a koncepcja, którą lansuje, niebezpiecznie płytka i oparta na przykładach trudno weryfikowalnych. Nie wiemy, jak potoczyły się losy byłych pacjentów, możemy jednak przypuszczać, że wiodą oni szczęśliwe życie z dala od traum i powielania (na skutek transmisji rodzinny patologii) błędów poprzednich pokoleń. O ile więc fragmenty o epigenetyce należy traktować jako przełom w procesie poznawania ścieżek dziedziczenia traum, o tyle sposób leczenia, polegający na poszukiwaniu słów kluczy i konfrontowaniu ich z rodzinną historią, nie przekonuje ani mnie, ani zapewne nie przekona specjalistów (psychologów, psychiatrów i psychoterapeutów).
Wadą książki jest odcięcie się Wolynna od wyników badań Lawrence’a L. Langera i innych specjalistów zajmujących się traumą w pierwszym i kolejnych pokoleniach ocalałych z Zagłady. Wydaje się, że rozmowa i uświadomienie sobie, że w rodzinie pojawiła się skrywana latami trauma, to za mało, by móc odnieść zwycięstwo nad jej skutkami. Wolynn sam sobie przeczy, publikując wyniki badań epigenetyków, a następnie nie korzystając z ich odkryć i wniosków. To właśnie oni udowodnili niezbywalność traumy i powielanie pewnych zachowań: „Nie tylko to, co dziedziczymy po rodzicach, lecz również to, jakiej opiece byli oni poddani w dzieciństwie, wpływa na nasz stosunek do partnerki czy partnera, do samych siebie i wreszcie do własnych dzieci. Rodzice przekazują dalej wzory opieki rodzicielskiej, jakiej sami doświadczyli” (s. 61). Pomimo licznych rekomendacji wyszczególnionych na skrzydełkach książki trudno oprzeć się wrażeniu, że została ona niedopracowana i nieprzemyślana. Choć jej teza wciąż pozostaje nośna, a skutki traumy transgeneracyjnej odczuwają kolejne pokolenia ocalałych z Zagłady i innych ludobójstw, sposób argumentacji i zebrany materiał badawczy nie mają siły, którą bez wątpienia kumulują teksty literackie i relacje video zdeponowane w archiwach.
Wolynn pomija także cielesne dolegliwości związane z transmisją traumy, pisze natomiast o konieczności ustabilizowania oddechu niczym w dalekowschodnim poradniku medytacji dla opornych. Temat, który proponuje swoim czytelnikom Wolynn, wymaga staranniejszego opracowania i szacunku do opisywanych wydarzeń, których nie uwiarygadniają barwne anegdoty o utracie wzroku przez autora. Książka „Nie zaczęło się od ciebie” pomyślana została jako przewodnik i samouczek dla każdego – i taki też poziom prezentują kolejne rozdziały. Sam termin „trauma” uległ dewaluacji na skutek deklinacji niemal przez wszystkie przypadki na każdej stronie. Wolynn nie rekonstruuje momentu narodzin pojęcia oraz zniuansowania znaczenia w kolejnych koncepcjach psychoanalityków i reprezentantów trauma studies. Książka, adresowana do szerokiego kręgu odbiorców, nie spełni oczekiwań laika, a specjalistów przyprawi o ból głowy. Co prawda nie można odmówić Wolynnowi daru narracji i sypania z rękawa opowiastkami, które stanowią często jedyną ilustrację wykładanych tez. Poza tym wiele zastrzeżeń zgłosić można do tłumaczenia, które lekceważy zasady polskiej gramatyki.
Największym atutem pracy Wolynna jest uświadomienie czytelnikowi, że nikt nie może funkcjonować poza tzw. systemem rodzinnym, jednak sposób, w jaki terapeuta interpretuje niektóre symptomy pacjentów i poszukuje źródeł dyskomfortu (poczucie zimna, strach przed wyparowaniem etc.) w ich historiach rodzinnych, budzi wątpliwości, ponieważ traktuje język traumy w sposób literalny. Trauma zostaje więc w książce Wolynna sprowadzona do dyskomfortu porównywalnego do bolącego zęba – można ją bowiem w każdym stadium uleczyć i o niej zapomnieć. Takie postawienie sprawy jest z gruntu nieuczciwe i nielojalne wobec powierzonych Wolynnowi historii pacjentów. Zdrowie psychiczne członków rodzin, w których do głosu doszło doświadczenie ludobójstwa, potraktowano przedmiotowo i stworzono produkt naukowopodobny To chyba jedno z największych zagrożeń, jakie stoją przed badaczami skutków dwudziestowiecznych totalitaryzmów: banalizacja wniosków i upraszczanie metod, by zadowolić czytelnika. Pytanie tylko: czy on w to uwierzy i czy zaufa komuś, kto rzekomo odkrył panaceum na traumę?
LITERATURA:
Sapała M: „Na marne”. Wołowiec 2019.
Odkrywanie rodzinnej traumy rzadko kończy wieńczący zdaniem Wolynna każde przedsięwzięcie happy end (jak w „Rodzinnej historii lęku” Tuszyńskiej). Częściej potomkowie ocalałych zapadają na choroby psychiczne i zaburzenia odżywiania (casus rozmówców Mikołaja Grynberga), są krytyczni wobec bliskich, a ich relację z rodzicami można określić jako toksyczną. Konceptualna próba Wolynna, polegająca na wsłuchiwaniu się w głos wewnętrznej skargi, która mogłaby naprowadzić terapeutę na ślad rodzinnej traumy, wydaje się zbyt prosto opisana i poparta absurdalnymi argumentami. Jeśli traktować książkę Wolynna jako źródło wiedzy o mechanizmach transmitowania traumy, to jedyną cenną informacją jest ta dotycząca biologii komórkowej. Terapeuta przybliża wyniki badań Bruce’a Liptona, który twierdził, że „sygnały płynące ze środowiska, kiedy przenikną przez membranę komórki, mają zdolność kontrolowania jej zachowania i fizjologii, co w następstwie może aktywować lub wyciszyć gen” (s. 40). Poza tym interesujące passusy dotyczą symbiozy matki i dziecka: „Podczas ciąży substancje odżywcze przenikają z krwi matki do płodu poprzez placentę. Razem z substancjami odżywczymi matka uwalnia również hormony i informacje wywołane przez emocje, których doświadcza. Te sygnały chemiczne aktywują konkretne receptory w komórkach, wywołując lawinę fizjologicznych, metabolicznych i behawioralnych zmian w ciele matki i płodu” (s. 41).
W historiach przywołanych pisarek doświadczenie wojenne blokuje pozytywne uczucia względem dzieci urodzonych po przełomowym wydarzeniu, jakie stanowiła okupacja niemiecka. Ich matki nie są gotowe na zmierzenie się z trudami macierzyństwa lub (jak w przypadku Miriam Kohany) ich zachowanie podyktowane jest nacechowanymi cyklofrenicznie powrotami depresji, poczuciem osaczenia, bunkrowania się i izolowania. Ostatni symptom choroby to próba samobójcza. Z trylogii Kurluk wyłania się obraz matki, która poruszała się w dwóch rzeczywistościach (wojennej i współczesnej) oraz reglamentowała uczucie miłości nierównomiernie pomiędzy Ewę i Piotra. Co ważne, młodszy syn zapadł, podobnie jak matka, na chorobę psychiczną i do końca życia zmagał się z lękami. Interpretacja o zainfekowaniu syna miałaby w tym przypadku kluczowe znaczenie, jednak w rodzinie Kuryluków od strony Karola zdarzył się w przeszłości przypadek choroby psychicznej na skutek pacyfikowania wsi. Poza tym Miriam Kohany vel Maria Kuryluk była w czasie ciąży leczona elektrowstrząsami, co mogło mieć decydujące znaczenie dla zdrowia i kondycji psychicznej Piotra. Jeżeli pokusić się o zastosowanie metod, które proponuje Wolynn w swojej książce, już samo wypowiedzenie uczuć związanych z matczyną obsesją miałoby decydujące znaczenie dla procesu rekonwalescencji. Jednak w przypadku Piotra sytuacja była o wiele bardziej skomplikowana, ponieważ jego choroba rozpoczęła się w momencie konieczności sprowadzenia zwłok ojca z Budapesztu. Drugie wydarzenie, które wpłynęło decydująco na stan psychiczny Piotra, to udział w wydarzeniach Marca 1968 roku. Właśnie wtedy odezwały się w synu matczyne obsesje i lęki (poczucie bycia szpiegowanym i podglądanym). Ten skrótowy opis choroby brata Kuryluk dowodzi, że jego przypadek okazał się o wiele cięższy niż te, które opisuje w swojej książce Wolynn, i choć sam problem sygnalizowany w tytule wart jest dokładnego rozpatrzenia i zbadania, to jednak sposób, jaki wybrał autor (niektóre partie książki przypominają poradniki dla nastolatków zmagających się ze smutkiem o niezidentyfikowanym podłożu), i wiara w możliwość leczenia za pomocą słów i poprzez baczne wsłuchiwanie się w język traumy, niewiele mają wspólnego z poważną, akademicką rozprawą.
Na podstawie zebranych przez Wolynna przykładów można niezbicie stwierdzić, że proces obciążania dziecka traumą rozpoczyna się więc znacznie wcześniej, niż moglibyśmy się spodziewać. Co ciekawe, do podobnych wniosków doszła Marta Sapała w świetnym zbiorze reportaży o zjawisku marnotrawienia jedzenia „Na marne”; pisze ona o genetycznej pamięci głodu: „W Holandii z kolei przebadano dzieci, które przetrwały Hungerwinter, najtrudniejszą zimę XX wieku, w macicach matek. Rodziły się mniejsze (średnio o trzysta gramów), ale miały też problemy z płodnością oraz spowolniony metabolizm, tak jakby niedostatek w życiu płodowym zainstalował w nich program nastawiony na rozważniejsze gospodarowanie zapasami. Metaboliczną chciwość. W późniejszym wieku częściej dopadały je otyłość i cukrzyca” (Sapała 2019: 145). Zatem wpływ na późniejszy rozwój dziecka mają wszystkie czynniki (począwszy od zbilansowanej diety, skończywszy na dojmującym poczuciu lęku i zagrożenia, a także bólu odczuwanych przez ciężarną). Dopóki Wolynn posiłkuje się sprawdzonymi danymi i komentuje wyniki badań innych uczonych, jego wywód można zaakceptować, jednak gdy referuje autorską koncepcję określania źródła traumy i metod przeciwdziałania jej rozprzestrzenianiu, czytelnik powinien stać się czujny i podejrzliwy. Według Wolynna życie dzieci jest nieuniknionym lustrzanym odbiciem życia ich matek, ojców i innych krewnych. Najważniejszą regułę, która gwarantuje powodzenie terapii, stanowi pogodzenie się z rodzicami (zob. s. 138). Terapeuta nakazuje akceptację rodzica (nawet jeśli przejawia skłonności do alkoholu etc.). Autor zbyt łatwo uwierzył w możliwość przepracowania każdego problemu, a z konfrontowania losów dzieci i rodziców uczynił zasadę, która wydaje się mało prawdopodobna i przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. Według jego założeń życie każdego potomka ujawnia głęboką korelację z losem matki i ojca, jednak zakładanie, że los dzieci powielą los rodziców w stu procentach, jest naiwne. Kolejne pokolenia mogą uniknąć losu krewnych, a na dodatek mogą wykazywać symptomy świadczące o zaburzeniach mających inną genezę. Przepracowanie złych doświadczeń nie nastręcza dla autora żadnych problemów. Wystarczy recepta lub wzór i można cieszyć się z efektów terapii. Oczywiście Wolynn ma rację, pisząc o rodzicach jako projektantach przyszłych fobii i leków, a także poczucia własnej wartości i umiejętności samoakceptacji, jednak wszystkie zalecenia sprowadzają się do podążania śladem rodziców i zaakceptowania ich bez względu na stopień urazu i nieporozumień. Wiele przykładów, które omawia Wolynn, zakrawa na absurd. Jak młoda kobieta może, odczuwając gorąc, identyfikować się z losem jednej z krewnych zamordowanych w obozie koncentracyjnym?
O ile postulat o konieczności naprawienia relacji z rodzicami można przyjąć bez zastrzeżeń, o tyle rewelacje z zakresu terapii, mające na celu zniwelowanie traumy i odnalezienie harmonii i spokoju, należy czytać z przymrużeniem oka. Niektóre rady brzmią wiarygodnie i znajdują potwierdzenie w praktyce psychoterapeutów i badaczy narracji rodzinnych: „Musimy pogodzić się z rodzicami. Dzięki temu nie tylko odzyskamy wewnętrzny spokój, ale także pozwolimy, żeby harmonia rozciągnęła się na kolejne pokolenia. Gdy otworzymy się na rodziców i przestaniemy się trzymać historii, która stoi między nami, możemy zakończyć powracające cierpienie. Choć początkowo może się to wydawać trudne (albo niemożliwe), mnóstwo razy widziałem, jak naprawienie relacji z rodzicami leczyło zdrowie, związki i zdolność działania” (s. 141). Jednak wyimaginowane dialogi, które Wolynn zaleca pacjentom po zdiagnozowaniu problemu, i konieczność przekonania przodka (często nieobecnego) o wdzięczności wynikającej z faktu bycia nosicielem traumy i odkrycia jej dobrotliwego potencjału (w postaci zmierzenia się z historią rodzinną) okazują się najsłabszym elementem jego terapii. Nikt przecież nie dowiaduje się w cudowny sposób o przeszłości rodziców, lecz pilnie odszyfrowuje wskazówki, które pojawiają się w najbliższym otoczeniu (jak w przypadku Tuszyńskiej). O wiele większe trudności nastręcza terapia z potomkami ocalałych, którzy, jak już zostało to podkreślone, nieświadomie stosowali wobec dzieci przemoc (także werbalną) i nieświadomie je krzywdzili. Poza tym (o czym Wolynn milczy) uświadamianie o traumatycznej historii rodziny ma w przeważającej większości przypadków kontekst polityczny (casus Tulli i Kuryluk).
Autorki „Szumu” i „Feluniego” były dyskryminowane przez środowisko i rówieśników ze względu na pochodzenie. Ich prywatne śledztwo wynikało ze społecznego ostracyzmu. Wolynn pisze o symptomach traumy potomków ocalałych jak o cudownym stygmacie, który może zniknąć na skutek wypowiedzenia jednego zaklęcia. Trudno uznać takie postępowanie za profesjonalne, mając na uwadze znane losy potomków ocalałych z Zagłady. Często w rodzinach, które doświadczyły Zagłady, występuje poczucie winy na skutek rodzicielskich opowieści o utraconych rodzinach. Kolejne potomstwo pojawia się w miejsce ukochanych nieobecnych. Te relacje okazują się o wiele bardziej skomplikowane (także na poziomie komórkowym, o którym wspomina Wolynn). Nie można tych przypadków rozpatrywać hurtowo i przykładać do nich tych samych narzędzi. Oczywiście sam tytuł i wpisana w niego obietnica uleczenia relacji rodzinnych okazują się intrygujące, a niektóre egzegezy przypadków (m.in. Dana i Nancy [zob. s. 228 i 229]) zasługują na uznanie, bo Wolynn odkrywa mechanizm powielania i aktywowania tych samych uprzedzeń, które pojawiały się w poprzednich pokoleniach i zostały zaszczepione w dzieciach przez dotkniętych rozczarowaniem rodziców i dziadków. Rodzina jest więc w książce Wolynna podstawową jednostką badawczą, która funkcjonuje jako mikrospołeczność i przejawia tendencje do naśladowania członków i powielania wzorów charakterów oraz postępowania z przeszłości. Polska literatura obfituje w narracje, w których rodzina pojawia się jako społeczność opresyjna (co więcej, często to matki zaszczepiają w dzieciach traumę i ze względu na niedobór emocji i blokady uczuć doprowadzają do podważenia statusu miłości macierzyńskiej – casus Joanny Bator i Zośki Papużanki). Można więc zaryzykować twierdzenie, że wszystko zaczyna się od matki i do niej też powraca część pacjentów, by móc rozliczyć się z przeszłością i dzieciństwem: „Trudno przecenić wagę wczesnej relacji z matką. To nasz pierwszy związek, gdy dopiero wchodzimy w świat. Nasza pierwsza miłość. Kontakt lub brak kontaktu z matką stanowi najważniejszą matrycę dla całego naszego życia. Zrozumienie tego, co wydarzyło się, gdy byliśmy dziećmi, może pomóc nam odkryć tajemnice stojące za cierpieniem, którego doznajemy w związkach” (s. 214).
Wątpliwości budzi też przekonanie Wolynna o możliwości wyleczenia traumy na każdym etapie ludzkiego życia: „Trauma nie poddaje się nawet śmierci, zamiast tego szuka dla siebie żyznej gleby, żeby odradzać się w kolejnych pokoleniach. Na szczęście ludzie mają zdolność regeneracji i potrafią wyleczyć się z prawie każdego rodzaju traumy. Możemy tego dokonać w dowolnym momencie życia” (s. 76). Fragment ten brzmi jak cytat zaczerpnięty z bloga jednego z domorosłych coachów. Nie można więc oczekiwać od Wolynna fachowej pomocy, skoro każdy możne wyleczyć się sam w zaciszu swojego domu; terapeuta podaje nawet cztery rady, które mają doprowadzić do szczęśliwego finału. Szkoda, że pisząc o duchach i nawiedzeniach, Wolynn nie wspomina o hauntologii Jacques’a Derridy i nie problematyzuje statusu widma. Książka pełna jest uproszczeń, a koncepcja, którą lansuje, niebezpiecznie płytka i oparta na przykładach trudno weryfikowalnych. Nie wiemy, jak potoczyły się losy byłych pacjentów, możemy jednak przypuszczać, że wiodą oni szczęśliwe życie z dala od traum i powielania (na skutek transmisji rodzinny patologii) błędów poprzednich pokoleń. O ile więc fragmenty o epigenetyce należy traktować jako przełom w procesie poznawania ścieżek dziedziczenia traum, o tyle sposób leczenia, polegający na poszukiwaniu słów kluczy i konfrontowaniu ich z rodzinną historią, nie przekonuje ani mnie, ani zapewne nie przekona specjalistów (psychologów, psychiatrów i psychoterapeutów).
Wadą książki jest odcięcie się Wolynna od wyników badań Lawrence’a L. Langera i innych specjalistów zajmujących się traumą w pierwszym i kolejnych pokoleniach ocalałych z Zagłady. Wydaje się, że rozmowa i uświadomienie sobie, że w rodzinie pojawiła się skrywana latami trauma, to za mało, by móc odnieść zwycięstwo nad jej skutkami. Wolynn sam sobie przeczy, publikując wyniki badań epigenetyków, a następnie nie korzystając z ich odkryć i wniosków. To właśnie oni udowodnili niezbywalność traumy i powielanie pewnych zachowań: „Nie tylko to, co dziedziczymy po rodzicach, lecz również to, jakiej opiece byli oni poddani w dzieciństwie, wpływa na nasz stosunek do partnerki czy partnera, do samych siebie i wreszcie do własnych dzieci. Rodzice przekazują dalej wzory opieki rodzicielskiej, jakiej sami doświadczyli” (s. 61). Pomimo licznych rekomendacji wyszczególnionych na skrzydełkach książki trudno oprzeć się wrażeniu, że została ona niedopracowana i nieprzemyślana. Choć jej teza wciąż pozostaje nośna, a skutki traumy transgeneracyjnej odczuwają kolejne pokolenia ocalałych z Zagłady i innych ludobójstw, sposób argumentacji i zebrany materiał badawczy nie mają siły, którą bez wątpienia kumulują teksty literackie i relacje video zdeponowane w archiwach.
Wolynn pomija także cielesne dolegliwości związane z transmisją traumy, pisze natomiast o konieczności ustabilizowania oddechu niczym w dalekowschodnim poradniku medytacji dla opornych. Temat, który proponuje swoim czytelnikom Wolynn, wymaga staranniejszego opracowania i szacunku do opisywanych wydarzeń, których nie uwiarygadniają barwne anegdoty o utracie wzroku przez autora. Książka „Nie zaczęło się od ciebie” pomyślana została jako przewodnik i samouczek dla każdego – i taki też poziom prezentują kolejne rozdziały. Sam termin „trauma” uległ dewaluacji na skutek deklinacji niemal przez wszystkie przypadki na każdej stronie. Wolynn nie rekonstruuje momentu narodzin pojęcia oraz zniuansowania znaczenia w kolejnych koncepcjach psychoanalityków i reprezentantów trauma studies. Książka, adresowana do szerokiego kręgu odbiorców, nie spełni oczekiwań laika, a specjalistów przyprawi o ból głowy. Co prawda nie można odmówić Wolynnowi daru narracji i sypania z rękawa opowiastkami, które stanowią często jedyną ilustrację wykładanych tez. Poza tym wiele zastrzeżeń zgłosić można do tłumaczenia, które lekceważy zasady polskiej gramatyki.
Największym atutem pracy Wolynna jest uświadomienie czytelnikowi, że nikt nie może funkcjonować poza tzw. systemem rodzinnym, jednak sposób, w jaki terapeuta interpretuje niektóre symptomy pacjentów i poszukuje źródeł dyskomfortu (poczucie zimna, strach przed wyparowaniem etc.) w ich historiach rodzinnych, budzi wątpliwości, ponieważ traktuje język traumy w sposób literalny. Trauma zostaje więc w książce Wolynna sprowadzona do dyskomfortu porównywalnego do bolącego zęba – można ją bowiem w każdym stadium uleczyć i o niej zapomnieć. Takie postawienie sprawy jest z gruntu nieuczciwe i nielojalne wobec powierzonych Wolynnowi historii pacjentów. Zdrowie psychiczne członków rodzin, w których do głosu doszło doświadczenie ludobójstwa, potraktowano przedmiotowo i stworzono produkt naukowopodobny To chyba jedno z największych zagrożeń, jakie stoją przed badaczami skutków dwudziestowiecznych totalitaryzmów: banalizacja wniosków i upraszczanie metod, by zadowolić czytelnika. Pytanie tylko: czy on w to uwierzy i czy zaufa komuś, kto rzekomo odkrył panaceum na traumę?
LITERATURA:
Sapała M: „Na marne”. Wołowiec 2019.
Mark Wolynn: „Nie zaczęło się od ciebie. Jak dziedziczona trauma wpływa na to, kim jesteśmy i jak zakończyć ten proces”. Przeł. Maria Reimann. Wydawnictwo Czarna Owca. Warszawa 2017.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |