OPOWIEŚĆ-PUŁAPKA (PROMETHEA. KSIĘGA PIERWSZA)
A
A
A
Komiksowy bóg Alan Moore tworzy tytuły najróżniejsze – od monumentalnych i trudnych w odbiorze dzieł takich jak „Prosto z piekła” po rzeczy bardziej pulpowe jak „Tom Strong”, „Top 10” czy (do pewnego stopnia) „Liga Niezwykłych Dżentelmenów” albo „Supreme”. Czasem tworzy też opowieści-pułapki takie jak „Promethea”.
Bo „Promethea” zaczyna się dość niewinnie – ot, prosta opowieść o protagonistce, której postać na przestrzeni lat przywoływało wielu twórców: poetów, pisarzy, scenarzystów komiksowych, ilustratorów. We wstępie Moore opisuje losy tej bohaterki oraz to, jak bardzo zmieniała się w zależności od tego, kto był autorem jej przygód. Choć niektórzy twórcy nawet nie wiedzieli, że przed nimi ktokolwiek snuł opowieści o Promethei, ich wersje tej postaci cechuje wiele zaskakujących podobieństw.
Promethea Moore’a to zamieszkująca Immaterię (świat wyobraźni) bogini, w którą w ciągu stuleci wcielały się najróżniejsze osoby. Nadszedł czas na kolejną zmianę, a najnowszą Prometheą zostaje Sophie Bangs, nowojorska (choć jest to Nowy Jork nieco inny od tego z naszej rzeczywistości, z o wiele bardziej zaawansowaną technologią) studentka pisząca pracę semestralną dotyczącą, co za niespodzianka, właśnie Promethei oraz jej różnych inkarnacji.
Wszystko to jest bardzo sympatyczne, przygodowe i lekkostrawne. Fantastyka, barwni przeciwnicy, działająca w Nowym Jorku superbohaterska grupa o nazwie Piątka Klawych Kolesi – czego tu się bać?
A potem się zaczyna.
Egmont umieścił dwa pierwsze tomy „Promethei” w jednym wydaniu zbiorczym, tym samym umożliwiając czytelnikowi zorientowanie się szybciej, co jest grane. Bo „Promethea”… Zacznijmy od tego: gdyby ktoś spytał, jakie są moje ulubione komiksy Alana Moore’a, odpowiedziałbym, że oczywiście „Strażnicy”, ale zaraz potem, przed „Prosto z piekła”, znalazłyby się właśnie przygody Sophie Bangs. Jednocześnie, choć na początku pozory mylą, to chyba najbardziej skomplikowane dzieło Brytyjczyka. Uwierzcie: nawet po lekturze pierwszego tomu nie macie jeszcze pojęcia, jak bardzo. Jednak już tu zaczynają się schody.
W drugim tomie nadal mamy tony pulpy (choćby zmasowany atak inteligentnej substancji o konsystencji żelu), ale jednocześnie zabawa dobiega końca. Moore udziela złożonych wyjaśnień na temat natury magii oraz, właściwie, całego świata i ludzkiej egzystencji, z finałem w postaci (wplecionego w fabułę) przestudiowania talii tarota. Dzieje się, ale powtórzę: poczekajcie na kolejne części. Tak naprawdę nadal nie widzieliście niczego.
J.H Williams III (znany polskiemu odbiorcy na przykład z komiksu „Sandman: Uwertura”) rysuje świetnie i przede wszystkim ani trochę nie nudzi. Nie tylko zachwyca dobrą i szczegółową kreską (to swoją drogą), ale też specyfika scenariusza naprawdę umożliwia mu operowanie wieloma różnymi stylami, a ilustrator z tego korzysta. I będzie korzystał nadal, dodatkowo cały czas bawiąc się w interesujące kompozycje kadrów i wizualne eksperymenty – wszystko zmienia się w zależności od tego, gdzie wkraczają występujące w komiksie postacie. Na przykład w pewnym momencie zamiast narysowanych twarzy pojawiają się zdjęcia, żeby podkreślić, w jak bardzo realnym (w przeciwieństwie do Immaterii) otoczeniu znalazła się Sophie.
Wspaniała rzecz. Uwierzcie, jest się czego bać, ale z drugiej strony naprawdę warto rozpocząć tę fascynującą wyprawę.
Bo „Promethea” zaczyna się dość niewinnie – ot, prosta opowieść o protagonistce, której postać na przestrzeni lat przywoływało wielu twórców: poetów, pisarzy, scenarzystów komiksowych, ilustratorów. We wstępie Moore opisuje losy tej bohaterki oraz to, jak bardzo zmieniała się w zależności od tego, kto był autorem jej przygód. Choć niektórzy twórcy nawet nie wiedzieli, że przed nimi ktokolwiek snuł opowieści o Promethei, ich wersje tej postaci cechuje wiele zaskakujących podobieństw.
Promethea Moore’a to zamieszkująca Immaterię (świat wyobraźni) bogini, w którą w ciągu stuleci wcielały się najróżniejsze osoby. Nadszedł czas na kolejną zmianę, a najnowszą Prometheą zostaje Sophie Bangs, nowojorska (choć jest to Nowy Jork nieco inny od tego z naszej rzeczywistości, z o wiele bardziej zaawansowaną technologią) studentka pisząca pracę semestralną dotyczącą, co za niespodzianka, właśnie Promethei oraz jej różnych inkarnacji.
Wszystko to jest bardzo sympatyczne, przygodowe i lekkostrawne. Fantastyka, barwni przeciwnicy, działająca w Nowym Jorku superbohaterska grupa o nazwie Piątka Klawych Kolesi – czego tu się bać?
A potem się zaczyna.
Egmont umieścił dwa pierwsze tomy „Promethei” w jednym wydaniu zbiorczym, tym samym umożliwiając czytelnikowi zorientowanie się szybciej, co jest grane. Bo „Promethea”… Zacznijmy od tego: gdyby ktoś spytał, jakie są moje ulubione komiksy Alana Moore’a, odpowiedziałbym, że oczywiście „Strażnicy”, ale zaraz potem, przed „Prosto z piekła”, znalazłyby się właśnie przygody Sophie Bangs. Jednocześnie, choć na początku pozory mylą, to chyba najbardziej skomplikowane dzieło Brytyjczyka. Uwierzcie: nawet po lekturze pierwszego tomu nie macie jeszcze pojęcia, jak bardzo. Jednak już tu zaczynają się schody.
W drugim tomie nadal mamy tony pulpy (choćby zmasowany atak inteligentnej substancji o konsystencji żelu), ale jednocześnie zabawa dobiega końca. Moore udziela złożonych wyjaśnień na temat natury magii oraz, właściwie, całego świata i ludzkiej egzystencji, z finałem w postaci (wplecionego w fabułę) przestudiowania talii tarota. Dzieje się, ale powtórzę: poczekajcie na kolejne części. Tak naprawdę nadal nie widzieliście niczego.
J.H Williams III (znany polskiemu odbiorcy na przykład z komiksu „Sandman: Uwertura”) rysuje świetnie i przede wszystkim ani trochę nie nudzi. Nie tylko zachwyca dobrą i szczegółową kreską (to swoją drogą), ale też specyfika scenariusza naprawdę umożliwia mu operowanie wieloma różnymi stylami, a ilustrator z tego korzysta. I będzie korzystał nadal, dodatkowo cały czas bawiąc się w interesujące kompozycje kadrów i wizualne eksperymenty – wszystko zmienia się w zależności od tego, gdzie wkraczają występujące w komiksie postacie. Na przykład w pewnym momencie zamiast narysowanych twarzy pojawiają się zdjęcia, żeby podkreślić, w jak bardzo realnym (w przeciwieństwie do Immaterii) otoczeniu znalazła się Sophie.
Wspaniała rzecz. Uwierzcie, jest się czego bać, ale z drugiej strony naprawdę warto rozpocząć tę fascynującą wyprawę.
Alan Moore, J.H. Williams III: „Promethea. Księga pierwsza”. Tłumaczenie: Paulina Braiter. Wydawnictwo Egmont Polska. Warszawa 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |