GDY SŁOWA ZAWODZĄ (HELLBLAZER. TOM 2)
A
A
A
Azzarello, Azzarello i po Azzarello – niniejszy tom kończy udział autora „100 naboi” w przygodach Johna Constantine’a. Przy okazji pisania o pierwszym wydaniu zbiorczym serii cieszyłem się, że „Hellblazer” powrócił do Polski, ale jednak trochę bardziej narzekałem na to, że scenarzysta nie za bardzo czuje postać brytyjskiego maga i że można byłoby jednak zacząć od runu kogoś innego (aczkolwiek rozumiem, znane nazwisko na okładce robi swoje). Do kontynuacji podszedłem więc bez większego entuzjazmu.
Tymczasem drugi tom zaskoczył mnie już prawie na samym początku, bo historia zatytułowana „Highwater” jest niezła – naprawdę niezła. Constantine trafia do miejsca, gdzie sporo do powiedzenia mają przesympatyczni panowie, dla których wytatuowana swastyka to nic złego, za to bardzo źli są ich zdaniem Żydzi lub osoby czarnoskóre. Jakby tego było mało, w tych przekonaniach utwierdza ich (interpretowana w pokrętny sposób) Biblia. Wiadomo, że nasz mag to cwaniak i spryciarz, który najprawdopodobniej poradzi sobie nawet w takim towarzystwie. Pytanie tylko, jak to zrobi.
Historia opowiadana przez Azzarello jest od początku do końca szerzej zakrojoną intrygą i po pewnym czasie wszystko (począwszy od pobytu Constantine’a w więzieniu) zaczyna do siebie pasować. Tim Bradstreet po raz kolejny prezentuje nam bardzo udane okładki, zaś większością ilustracji zajął się Marcelo Frusin. Powtarzam się, ale: nie jest on rysownikiem wybitnym, nie przekracza poziomu sprawnej, rzemieślniczej roboty, niemniej jego prace pasują do całości.
Co w takim razie nie działa? Po zakończeniu „Highwater” opowieść zaczyna się sypać, zaś Azzarello znowu poddaje się swojej manierze pisania dialogów, które nie brzmią naturalnie. Rozmowy poszczególnych postaci bardzo często sprawiają wrażenie, jakby niemal każda ich wypowiedź brała udział w konkursie na najbardziej wymyślną i błyskotliwą ciętą ripostę, co męczy i jest bardzo sztuczne. Napisałem, że w pewnym momencie wszystko zaczyna tu do siebie pasować – i teoretycznie dobrze, tyle że scenarzysta zbudował swoją historię tak, jakby czytelnik miał oczekiwać czegoś nie wiadomo jak mocnego. Tymczasem (nie licząc atrakcji takich jak liczne wulgaryzmy czy kluby dla sadomasochistów) niczego zdecydowanie mocnego tu nie ma, zaś wspomniana intryga sprawia wrażenie napisanej trochę na siłę. Kiedy w końcu dotarło do mnie, po co to wszystko i dlaczego musieliśmy dobrnąć aż tutaj, niejednokrotnie srogo się męcząc, byłem rozczarowany. Po prostu.
Czytałem „Hellblazera” w interpretacji Jamie’ego Delano, Gartha Ennisa, teraz Azarello i muszę przyznać, że ten ostatni spisał się najgorzej. Nie jest tragicznie, są dobre momenty, ale najbardziej szkodzą tu moim zdaniem dialogi – a wygląda na to, że miał to być jeden z większych atutów tej historii. Dobrze, zapomnijmy już o tym, tylko dajcie mi „Hellblazera” Ennisa i Warrena Ellisa, po czym, błagam, wydajcie przygody Constantine’a pisane przez Delano.
Tymczasem drugi tom zaskoczył mnie już prawie na samym początku, bo historia zatytułowana „Highwater” jest niezła – naprawdę niezła. Constantine trafia do miejsca, gdzie sporo do powiedzenia mają przesympatyczni panowie, dla których wytatuowana swastyka to nic złego, za to bardzo źli są ich zdaniem Żydzi lub osoby czarnoskóre. Jakby tego było mało, w tych przekonaniach utwierdza ich (interpretowana w pokrętny sposób) Biblia. Wiadomo, że nasz mag to cwaniak i spryciarz, który najprawdopodobniej poradzi sobie nawet w takim towarzystwie. Pytanie tylko, jak to zrobi.
Historia opowiadana przez Azzarello jest od początku do końca szerzej zakrojoną intrygą i po pewnym czasie wszystko (począwszy od pobytu Constantine’a w więzieniu) zaczyna do siebie pasować. Tim Bradstreet po raz kolejny prezentuje nam bardzo udane okładki, zaś większością ilustracji zajął się Marcelo Frusin. Powtarzam się, ale: nie jest on rysownikiem wybitnym, nie przekracza poziomu sprawnej, rzemieślniczej roboty, niemniej jego prace pasują do całości.
Co w takim razie nie działa? Po zakończeniu „Highwater” opowieść zaczyna się sypać, zaś Azzarello znowu poddaje się swojej manierze pisania dialogów, które nie brzmią naturalnie. Rozmowy poszczególnych postaci bardzo często sprawiają wrażenie, jakby niemal każda ich wypowiedź brała udział w konkursie na najbardziej wymyślną i błyskotliwą ciętą ripostę, co męczy i jest bardzo sztuczne. Napisałem, że w pewnym momencie wszystko zaczyna tu do siebie pasować – i teoretycznie dobrze, tyle że scenarzysta zbudował swoją historię tak, jakby czytelnik miał oczekiwać czegoś nie wiadomo jak mocnego. Tymczasem (nie licząc atrakcji takich jak liczne wulgaryzmy czy kluby dla sadomasochistów) niczego zdecydowanie mocnego tu nie ma, zaś wspomniana intryga sprawia wrażenie napisanej trochę na siłę. Kiedy w końcu dotarło do mnie, po co to wszystko i dlaczego musieliśmy dobrnąć aż tutaj, niejednokrotnie srogo się męcząc, byłem rozczarowany. Po prostu.
Czytałem „Hellblazera” w interpretacji Jamie’ego Delano, Gartha Ennisa, teraz Azarello i muszę przyznać, że ten ostatni spisał się najgorzej. Nie jest tragicznie, są dobre momenty, ale najbardziej szkodzą tu moim zdaniem dialogi – a wygląda na to, że miał to być jeden z większych atutów tej historii. Dobrze, zapomnijmy już o tym, tylko dajcie mi „Hellblazera” Ennisa i Warrena Ellisa, po czym, błagam, wydajcie przygody Constantine’a pisane przez Delano.
Brian Azzarello, Marcelo Frusin i inni: „Hellblazer. Tom 2”. Tłumaczenie: Paulina Braiter. Wydawnictwo Egmont Polska. Warszawa 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |