KSIĘGA WYJŚCIA Z CIENIA HISTORII (MIKOŁAJ ŁOZIŃSKI: 'STRAMER')
A
A
A
Mikołaj Łoziński nie stawia na dyskontowanie pisarskiego sukcesu. Nagradzane „Reisefieber” w 2007 roku – i cztery lata przerwy. Nagradzana „Książka” z roku 2011 – i osiem lat do wydania „Stramera”. Jeśli ta tendencja się utrzyma, na nową powieść Łozińskiego zaczekamy, w zależności od przyjętej zasady liczbowego ciągu, lat dwanaście lub nawet szesnaście… A byłoby szkoda, bo każda książka tego autora to wydarzenie, nawet jeżeli czasem łatwo o tym zapomnieć, gdy ktoś przypomina o sobie tak rzadko. Ale może tym przyjemniej, bo czytelnik za każdym razem daje się zaskoczyć?
Razem i każdy z osobna
„Stramer” jest zaskakujący nie tylko przez to, że pojawia się po tylu latach od „Książki”, aż można już było stracić nadzieję. To powieść zupełnie inna, o czym zresztą pisarz mówi w wywiadach: ma epicki rozmach, przejawiający się nie tylko w pokaźniejszej objętości, ale i w stylu pisania. Nie znajdziemy tu mocno psychoanalitycznych rozważań z debiutu ani zwięzłych historii rodzinnych z „Książki” – chociaż nadal rodzina znajduje się w centrum.
Nie jest jednak „Stramer” opowieścią o rodzinie autora, chociaż ten czerpał z domowych opowieści, choćby tych o losie przedwojennych komunistów, i zapożyczył żydowskie nazwisko dziadka, Romana Korneckiego (Salo Stramera). „Stramer” to literacka fikcja, mimo że przez życie bohaterów przewijają się prawdziwe postacie – a to Ludwig Wittgenstein w okopach pierwszej wojny światowej, a to później uczeń tej samej szkoły „Romek Brandstaetter”, działacze komunistyczni czy nastoletni Henryk Cukier, stojący obok jednego z bohaterów w kolejce.
Liczą się jednak przede wszystkim właśnie Stramerowie: jako rodzina i jako każdy pojedynczy Stramer. Nie tylko ojciec, Nathan, który pielęgnuje w sobie kompleks wobec brata i tęsknotę za Ameryką (opuścił ją, by wrócić do ukochanej, Rywki), realizuje kolejne nieudane interesy, wtrąca angielskie zwroty, a czasem wpada w depresję i nie wstaje z łóżka, co żona na użytek świata określa jako „katar żołądka”. Rywka kojarzyć się może z tytułową „Matką Królów” Kazimierza Brandysa – żyje bowiem losami dzieci, w tym ich politycznymi uwikłaniami. Ze swoich marzeń zrezygnowała, godząc się na skromną egzystencję u boku nieprzewidywalnego męża. Łoziński nie robi jednak z Rywki wyłącznie „matki Polki” (czy tu raczej: „matki Żydówki” o podobnych symbolicznych rysach), ale pozwala czytelnikowi wejść w jej wewnętrzny świat, pełen obserwacji na temat błyskawicznie zmieniającej się rzeczywistości.
Są też dzieci, z czasem to na nich skupi się akcja. Zaradny Rudek, intelektualista Salek, podrywacz Hesio, wiecznie niezadowolony Nusek, zagubiona w romansie z żonatym mężczyzną Rena i najmłodsza Wela (o której pisze Łoziński najmniej). Chociaż da się ich na potrzeby recenzji tak łatwo „streścić”, to na szczęście autor „Stramera” poza naczelną cechą czy głównymi perypetiami danej postaci umie nadawać tym portretom głębię. Z czasem ani Rudek nie będzie tak solidny, ani Salek tak nastawiony na refleksję zamiast czynu. Bohaterowie potrafią zaskoczyć – czasem sami siebie. Idealni nie są, ale są, może poza Nuskiem, sympatyczni. I często bardzo zżyci, co w połączeniu z pokazaniem ich żydowskiego świata wobec polskich realiów przywodzić może na myśl stosunkowo niedawną powieść o Kaszubkach, „Nieczułość” Martyny Bundy (ukazała się w 2017 rokuw tym samym wydawnictwie). „Szły siostry we trzy, ramię w ramię, but w but (…)” – stwierdza Bunda kilkukrotnie, a o dwóch braciach Łoziński pisze: „Przez lata dużo się zmieniło, w nich i naokoło, a oni wciąż szli razem” (s. 236). Siła rodzinnej więzi w obliczu kolejnych kryzysów robi wrażenie, ale nie wydaje się wyidealizowana, nawet jeśli „[w] nocy niektórzy śnili się sobie nawzajem” (s. 30).
Duchy, widma, zmory czasu
Stramerowie są, w każdym razie wystarczająco, zindywidualizowani, ale Łoziński nie próbuje ukrywać, że mają też być emblematyczni dla swoich czasów. Losy członków rodziny pozwalają pokazać zmiany pokoleniowe, wewnętrzne podziały międzywojennej społeczności żydowskiej w Tarnowie, etapy zaangażowania starszych synów Nathana w komunizm. Bezkrytyczna wiara w takie idee wydaje się w tym kontekście wiarygodną psychologicznie próbą przekroczenia własnego klasowego i rasowego położenia, narażającego zasymilowaną młodszą generację na ciągłe poczucie „gorszości” wobec bogatszych i/lub polskich rówieśników. Łoziński pokazuje powolny proces rozczarowywania komunistyczną utopią, choćby przywołując epizod Salka w hiszpańskiej wojnie domowej i doniesienia o stalinowskich czystkach, ale nie potępia zaangażowania bohaterów, przekonując, że dla nich różnice klasowe to nie teoretyczna abstrakcja, a sprawa ustawiająca całe ich życie.
Dwudziestolecie jest też czasem narastającego antysemityzmu, co autor „Stramera” portretuje bez wykładów, poprzez epizody z życia bohaterów. Od coraz ostrzejszych wrogich wypowiedzi nauczycieli w szkole, po czasy gett i Zagłady – to nie jakaś czarna magia, tylko powolna ewolucja, manipulacje opinią publiczną, podsycanie społecznych animozji w Polsce i w Trzeciej Rzeszy, a efekty spadają na zwykłych ludzi, do których zdążyliśmy się przywiązać. Rudek powie, całe lata przed wojną: „Mówią rzeczy, których kilka lat temu nie odważyliby się nawet pomyśleć” (s. 270). Trudno nie stwierdzić przy tym fragmencie, że brzmi bardzo „na czasie”. Autor wspomina zresztą, że kiedy zaczynał pisać tę powieść w 2011 roku, radykalni nacjonaliści wydawali mu się typem czysto historycznym, a teraz jest inaczej: „Jakby czas nagle nie tylko się zatrzymał, ale też ruszył do tyłu, i to dziesięć razy szybciej. Dziś widok maszerujących przez miasto nacjonalistów już nikogo nie dziwi. Czasy, które opisuję w książce, są dużo bliższe naszym niż jeszcze osiem lat temu” (wyborcza.pl).
Ocalić normalność
Można (pewnie wręcz należałoby) przy lekturze „Stramera” nabawić się strachu przed kolejnymi etapami nienawiści i przed wojną, która jest w powieści Łozińskiego niby zaskoczeniem dla wszystkich, a przecież jej sygnały, których nie chciano słyszeć, pojawiały się wcześniej. Pisarz tłumaczy: „Nacjonalizm zawsze prowadzi do tego samego. Ale czy nasze codzienne życie toczy się w cieniu czegoś, co nadchodzi? Żyjemy codziennością” (wyborcza.pl). I taka jest też ta powieść, dzięki czemu nie czyta się jej jako „kroniki zapowiedzianej śmierci”, ale jako zapis życia pewnej rodziny w danym czasie. Niby wiadomo, co przyjdzie, jednak nie tę przyszłość akcentuje Łoziński, celowo wybierając inny cel: „Chciałem opisać właśnie tę normalność, wczuć się w nią najlepiej, jak potrafię. Dorastanie dzieci, przepychanki między rodzeństwem, podwórkowe życie, podrywanie dziewczyn, kłopoty w szkole” (wyborcza.pl). I to działa. Przedwojenny Tarnów pokazuje pisarz z detalami, ale zamiast jakiejś wykoncypowanej próby odtwarzania świata, który zniszczono, zamiast tonu wspomnień i tęsknot za tym, co odeszło, nad „Stramerem” unosi się raczej duch przygody. Każda szkolna scenka, każde nowe zauroczenie, kolejna wyprowadzka któregoś dziecka, konkretne partyjne zebranie to żywe elementy codziennego życia bohaterów; życia biednego, ale z aspiracjami.
Ta książka może pewnie budzić mieszane uczucia. Piotr Kofta na przykład odsądza powieść od czci i wiary, widząc w niej zadane sobie przez autora wypracowanie, zbyt dużą łatwość, powierzchowność; domaga się grozy historii zamiast nieumiejętnego naśladowania Singera (zob. www.polskieradio24.pl). I jeżeli oczekiwać od „Stramera” rewolucji – prozatorskiej czy mentalnej, to tego rodzaju krytyka się broni. Ale można uznać, że to miała być właśnie taka książka: maksymalnie wciągająca saga rodzinna bez nadmiernej ambicji zmiany świata i literatury. To powieść historyczna, która angażuje w życie bohaterów i pokazuje ich świat (mikro i makro, bo nie da się ich rozdzielić).
***
Łoziński pisze elegancko i ze swadą, buduje nastrój (na przykład wykorzystując równoległość scen), tworzy zakończenia czasem otwarte, czasem w porażający sposób zamknięte, skłania do kibicowania Stramerom – ale i wywołuje poczucie winy, że nie wszystkim kibicuje się wobec ostateczności równie mocno. Co ważne, to nie jest opowieść wyłącznie przygnębiająca, sporo tu humoru wynikającego z codzienności, która cudownie wymyka się prostemu funkcjonowaniu w cieniu mrocznej przyszłości.
„Stramer” nie przytłacza, ale gdy wyjść poza dominującą warstwę bohaterów i wydarzeń, zastanowić się nad mechanizmami, które prowadzą do późniejszych okrucieństw, staje się powieścią skłaniającą do myślenia. To już jednak wybór po stronie czytelnika. Natomiast Łoziński pisze wciągająco, raczej bez komplikacji językowych, ale z dużym urokiem, unikając łatwych wzruszeń czy żerowania na temacie. Zapewnia opisany z dużą literacką sprawnością, żywy świat i sam nie epatując tęsknotą za nim, wywołuje tę tęsknotę w czytelniku. Może też refleksję. A na pewno – niezdolność oderwania się od książki. Tylko tyle i aż tyle.
LITERATURA:
1. Bunda M.: „Nieczułość”. Kraków 2017.
2. „Kiedy zaczynałem, antysemici byli jak dinozaury. Dziś maszerujący nacjonaliści nikogo nie dziwią”. Z Mikołajem Łozińskim rozmawia Michał Nogaś. http://wyborcza.pl/7,75410,25321381,kiedy-zaczynalem-antysemici-byli-jak-dinozaury-dzis-maszerujacy.html.
3. „»Stramer« i »Cieśniny«. Polska proza pachnąca nowością”. https://www.polskieradio24.pl/8/2827/Artykul/2385233,Stramer-i-Ciesniny-Polska-proza-pachnaca-nowoscia.
Razem i każdy z osobna
„Stramer” jest zaskakujący nie tylko przez to, że pojawia się po tylu latach od „Książki”, aż można już było stracić nadzieję. To powieść zupełnie inna, o czym zresztą pisarz mówi w wywiadach: ma epicki rozmach, przejawiający się nie tylko w pokaźniejszej objętości, ale i w stylu pisania. Nie znajdziemy tu mocno psychoanalitycznych rozważań z debiutu ani zwięzłych historii rodzinnych z „Książki” – chociaż nadal rodzina znajduje się w centrum.
Nie jest jednak „Stramer” opowieścią o rodzinie autora, chociaż ten czerpał z domowych opowieści, choćby tych o losie przedwojennych komunistów, i zapożyczył żydowskie nazwisko dziadka, Romana Korneckiego (Salo Stramera). „Stramer” to literacka fikcja, mimo że przez życie bohaterów przewijają się prawdziwe postacie – a to Ludwig Wittgenstein w okopach pierwszej wojny światowej, a to później uczeń tej samej szkoły „Romek Brandstaetter”, działacze komunistyczni czy nastoletni Henryk Cukier, stojący obok jednego z bohaterów w kolejce.
Liczą się jednak przede wszystkim właśnie Stramerowie: jako rodzina i jako każdy pojedynczy Stramer. Nie tylko ojciec, Nathan, który pielęgnuje w sobie kompleks wobec brata i tęsknotę za Ameryką (opuścił ją, by wrócić do ukochanej, Rywki), realizuje kolejne nieudane interesy, wtrąca angielskie zwroty, a czasem wpada w depresję i nie wstaje z łóżka, co żona na użytek świata określa jako „katar żołądka”. Rywka kojarzyć się może z tytułową „Matką Królów” Kazimierza Brandysa – żyje bowiem losami dzieci, w tym ich politycznymi uwikłaniami. Ze swoich marzeń zrezygnowała, godząc się na skromną egzystencję u boku nieprzewidywalnego męża. Łoziński nie robi jednak z Rywki wyłącznie „matki Polki” (czy tu raczej: „matki Żydówki” o podobnych symbolicznych rysach), ale pozwala czytelnikowi wejść w jej wewnętrzny świat, pełen obserwacji na temat błyskawicznie zmieniającej się rzeczywistości.
Są też dzieci, z czasem to na nich skupi się akcja. Zaradny Rudek, intelektualista Salek, podrywacz Hesio, wiecznie niezadowolony Nusek, zagubiona w romansie z żonatym mężczyzną Rena i najmłodsza Wela (o której pisze Łoziński najmniej). Chociaż da się ich na potrzeby recenzji tak łatwo „streścić”, to na szczęście autor „Stramera” poza naczelną cechą czy głównymi perypetiami danej postaci umie nadawać tym portretom głębię. Z czasem ani Rudek nie będzie tak solidny, ani Salek tak nastawiony na refleksję zamiast czynu. Bohaterowie potrafią zaskoczyć – czasem sami siebie. Idealni nie są, ale są, może poza Nuskiem, sympatyczni. I często bardzo zżyci, co w połączeniu z pokazaniem ich żydowskiego świata wobec polskich realiów przywodzić może na myśl stosunkowo niedawną powieść o Kaszubkach, „Nieczułość” Martyny Bundy (ukazała się w 2017 rokuw tym samym wydawnictwie). „Szły siostry we trzy, ramię w ramię, but w but (…)” – stwierdza Bunda kilkukrotnie, a o dwóch braciach Łoziński pisze: „Przez lata dużo się zmieniło, w nich i naokoło, a oni wciąż szli razem” (s. 236). Siła rodzinnej więzi w obliczu kolejnych kryzysów robi wrażenie, ale nie wydaje się wyidealizowana, nawet jeśli „[w] nocy niektórzy śnili się sobie nawzajem” (s. 30).
Duchy, widma, zmory czasu
Stramerowie są, w każdym razie wystarczająco, zindywidualizowani, ale Łoziński nie próbuje ukrywać, że mają też być emblematyczni dla swoich czasów. Losy członków rodziny pozwalają pokazać zmiany pokoleniowe, wewnętrzne podziały międzywojennej społeczności żydowskiej w Tarnowie, etapy zaangażowania starszych synów Nathana w komunizm. Bezkrytyczna wiara w takie idee wydaje się w tym kontekście wiarygodną psychologicznie próbą przekroczenia własnego klasowego i rasowego położenia, narażającego zasymilowaną młodszą generację na ciągłe poczucie „gorszości” wobec bogatszych i/lub polskich rówieśników. Łoziński pokazuje powolny proces rozczarowywania komunistyczną utopią, choćby przywołując epizod Salka w hiszpańskiej wojnie domowej i doniesienia o stalinowskich czystkach, ale nie potępia zaangażowania bohaterów, przekonując, że dla nich różnice klasowe to nie teoretyczna abstrakcja, a sprawa ustawiająca całe ich życie.
Dwudziestolecie jest też czasem narastającego antysemityzmu, co autor „Stramera” portretuje bez wykładów, poprzez epizody z życia bohaterów. Od coraz ostrzejszych wrogich wypowiedzi nauczycieli w szkole, po czasy gett i Zagłady – to nie jakaś czarna magia, tylko powolna ewolucja, manipulacje opinią publiczną, podsycanie społecznych animozji w Polsce i w Trzeciej Rzeszy, a efekty spadają na zwykłych ludzi, do których zdążyliśmy się przywiązać. Rudek powie, całe lata przed wojną: „Mówią rzeczy, których kilka lat temu nie odważyliby się nawet pomyśleć” (s. 270). Trudno nie stwierdzić przy tym fragmencie, że brzmi bardzo „na czasie”. Autor wspomina zresztą, że kiedy zaczynał pisać tę powieść w 2011 roku, radykalni nacjonaliści wydawali mu się typem czysto historycznym, a teraz jest inaczej: „Jakby czas nagle nie tylko się zatrzymał, ale też ruszył do tyłu, i to dziesięć razy szybciej. Dziś widok maszerujących przez miasto nacjonalistów już nikogo nie dziwi. Czasy, które opisuję w książce, są dużo bliższe naszym niż jeszcze osiem lat temu” (wyborcza.pl).
Ocalić normalność
Można (pewnie wręcz należałoby) przy lekturze „Stramera” nabawić się strachu przed kolejnymi etapami nienawiści i przed wojną, która jest w powieści Łozińskiego niby zaskoczeniem dla wszystkich, a przecież jej sygnały, których nie chciano słyszeć, pojawiały się wcześniej. Pisarz tłumaczy: „Nacjonalizm zawsze prowadzi do tego samego. Ale czy nasze codzienne życie toczy się w cieniu czegoś, co nadchodzi? Żyjemy codziennością” (wyborcza.pl). I taka jest też ta powieść, dzięki czemu nie czyta się jej jako „kroniki zapowiedzianej śmierci”, ale jako zapis życia pewnej rodziny w danym czasie. Niby wiadomo, co przyjdzie, jednak nie tę przyszłość akcentuje Łoziński, celowo wybierając inny cel: „Chciałem opisać właśnie tę normalność, wczuć się w nią najlepiej, jak potrafię. Dorastanie dzieci, przepychanki między rodzeństwem, podwórkowe życie, podrywanie dziewczyn, kłopoty w szkole” (wyborcza.pl). I to działa. Przedwojenny Tarnów pokazuje pisarz z detalami, ale zamiast jakiejś wykoncypowanej próby odtwarzania świata, który zniszczono, zamiast tonu wspomnień i tęsknot za tym, co odeszło, nad „Stramerem” unosi się raczej duch przygody. Każda szkolna scenka, każde nowe zauroczenie, kolejna wyprowadzka któregoś dziecka, konkretne partyjne zebranie to żywe elementy codziennego życia bohaterów; życia biednego, ale z aspiracjami.
Ta książka może pewnie budzić mieszane uczucia. Piotr Kofta na przykład odsądza powieść od czci i wiary, widząc w niej zadane sobie przez autora wypracowanie, zbyt dużą łatwość, powierzchowność; domaga się grozy historii zamiast nieumiejętnego naśladowania Singera (zob. www.polskieradio24.pl). I jeżeli oczekiwać od „Stramera” rewolucji – prozatorskiej czy mentalnej, to tego rodzaju krytyka się broni. Ale można uznać, że to miała być właśnie taka książka: maksymalnie wciągająca saga rodzinna bez nadmiernej ambicji zmiany świata i literatury. To powieść historyczna, która angażuje w życie bohaterów i pokazuje ich świat (mikro i makro, bo nie da się ich rozdzielić).
***
Łoziński pisze elegancko i ze swadą, buduje nastrój (na przykład wykorzystując równoległość scen), tworzy zakończenia czasem otwarte, czasem w porażający sposób zamknięte, skłania do kibicowania Stramerom – ale i wywołuje poczucie winy, że nie wszystkim kibicuje się wobec ostateczności równie mocno. Co ważne, to nie jest opowieść wyłącznie przygnębiająca, sporo tu humoru wynikającego z codzienności, która cudownie wymyka się prostemu funkcjonowaniu w cieniu mrocznej przyszłości.
„Stramer” nie przytłacza, ale gdy wyjść poza dominującą warstwę bohaterów i wydarzeń, zastanowić się nad mechanizmami, które prowadzą do późniejszych okrucieństw, staje się powieścią skłaniającą do myślenia. To już jednak wybór po stronie czytelnika. Natomiast Łoziński pisze wciągająco, raczej bez komplikacji językowych, ale z dużym urokiem, unikając łatwych wzruszeń czy żerowania na temacie. Zapewnia opisany z dużą literacką sprawnością, żywy świat i sam nie epatując tęsknotą za nim, wywołuje tę tęsknotę w czytelniku. Może też refleksję. A na pewno – niezdolność oderwania się od książki. Tylko tyle i aż tyle.
LITERATURA:
1. Bunda M.: „Nieczułość”. Kraków 2017.
2. „Kiedy zaczynałem, antysemici byli jak dinozaury. Dziś maszerujący nacjonaliści nikogo nie dziwią”. Z Mikołajem Łozińskim rozmawia Michał Nogaś. http://wyborcza.pl/7,75410,25321381,kiedy-zaczynalem-antysemici-byli-jak-dinozaury-dzis-maszerujacy.html.
3. „»Stramer« i »Cieśniny«. Polska proza pachnąca nowością”. https://www.polskieradio24.pl/8/2827/Artykul/2385233,Stramer-i-Ciesniny-Polska-proza-pachnaca-nowoscia.
Mikołaj Łoziński: „Stramer”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |