POKOLENIE NIEWYDARZENIA (JAKUB SAWULSKI: 'POKOLENIE '89')
A
A
A
Pierwsze pokolenie nieznające z autopsji PRL-u weszło w dorosłość. Socjologowie zdają się niestrudzeni mozołem poszukiwania właściwego określenia dla tej potężnej grupy społecznej, a ich semantyczne wykopaliska, z których co rusz wypełzają nowe kategorie mające związać nas wspólnym, formującym doświadczeniem, wciąż chybiają celu. Jacy jesteśmy? Slogany obijające się między szpaltami publicystyki widzą w nas roszczeniowych, niezdolnych do samodzielności, skupionych na sobie i nieangażujących się w politycznie życie wspólnoty indywidualistów. No cóż, powoli… Wielu mówiło dotąd za nas, niechętnie przy tym zerkając uważniej na dane i statystyki, które – gdyby je tylko przybarwić nutką krytycznej refleksji – rozbiłyby ten wykreowany przez „poprawnie moralnych” „staruszków” jednostronny obrazek. Jakub Sawulski, rocznik ’89, jako jeden z pierwszych pełnokrwistych przedstawicieli młodego pokolenia pragnie oddać głos „młodym” i zestawić go z ekonomiczną oraz socjologiczną refleksją. I powiedzmy to już na wstępie – robi to w bardzo umiejętny sposób. Jego książka to bardzo cenna pozycja na polskim rynku wydawniczym, która w wyważony sposób mapuje strukturalne problemy młodej generacji.
Ludzie z roczników 1986-1995, umownie określeni przez autora pracy „Pokolenie ’89. Młodzi o polskiej transformacji” mianem tytułowego „pokolenia ’89”, mają za sobą już pierwsze doświadczenia na rynku pracy i zmagania na krętych ścieżkach zawodowych. Z pewnością z rozbawieniem wspominają czas szkolnej edukacji czyniący z nich – poprzez wieloletnie powtarzanie informacji o kształtach greckich kolumn i piramid – ekspertów w temacie starożytności. Nie pamiętamy za dobrze początkowego okresu transformacji, lecz z pewnością przebłyski z rozsypujących się bazarów, wieczne dysputy o planie Balcerowicza i gigantyczne problemy z infrastrukturą nie są nam kompletnie obcymi tematami. Najstarsi z nas pamiętają pierwsze przemiany tzw. rewolucji cyfrowej i ekspansywne wczepianie się w codzienne życie internetu, bez którego obecnie nie można wręcz myśleć o życiu społecznym. Dorastaliśmy już w poczuciu przynależenia do Unii Europejskiej, co znacznej części naszych rówieśników zapewniło szeroko otwarte granice na Zachód, które – jak pokazują dane – nader ochoczo przekraczamy. Czynimy to bynajmniej nie tylko dla wakacyjnych podróży, z których przywozimy gigabajty zdjęć, oblepiając nimi swoje społecznościowe profile. Otwarcie granic gwarantuje nam przede wszystkim ułatwiony dostęp do emigracji i nowych rynków pracy. Nasze samoświadome, dorosłe życie polityczne – choć nie sięga pamięcią rozdrobnienia sejmowego początku lat 90. i z trudem wyobraża sobie parlament złożony z więcej niż kilku partii – dojrzewało już w cieniu ostrego sporu między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością rozgorzałego po upadku rządu SLD, konfliktu tyleż twórczego symbolicznie, co jałowego merytorycznie, który od ponad dekady silnie polaryzuje słownik publicznej debaty.
Jakby na nas nie patrzeć, jesteśmy pierwszym owocem transformacyjnych przemian, stąd nasze doświadczenia nabierają w pewnym sensie charakteru unikalnego i choćby już przez to warto nasz głos wziąć pod uwagę. Wielu spośród nas założyło, planuje bądź właśnie decyduje się na założenie rodziny. Ci pierwsi są już po perturbacjach wiążących się z poszukiwaniem wolnych miejsc dla swych pociech w żłobkach i boleśnie przekonali się, że logiką polityki prorodzinnej rządzi – jak wieloma sprawami z codzienności naszego państwa – paradoks. Mamy bowiem najwyższe wydatki na politykę prorodzinną w Unii Europejskiej w postaci programu 500+ (procent od wynagrodzeń) przy jednym z najgorszych systemów wczesnej opieki nad dziećmi. Z pewnością znaczną część z nas dotknął problem prekaryzacji, umów na czas określony bądź – mówiąc bez ogródek – pracy na czarno. Nie muszę wspominać o tzw. rynku mieszkaniowym, choć patrząc na systematycznie windowane w górę ceny mieszkań i horrendalne ceny wynajmu, lepiej byłoby mówić o wolnej amerykance niż o szeroko rozumianym rynku. Inni zagryzają zęby, chłodno kalkulując perspektywę najbliższych 20-30 lat, które wypełni spłacanie kredytu mieszkaniowego. Jest wciąż też pokaźna grupa takich, którzy wiele daliby za możliwość choćby wzięcia takiego kredytu.
Spora grupa z irytacją – wymieszaną z goryczą – spogląda na jeden z ulubionych terminów rynkowej nowomowy: „elastyczność”. Pozycję „niespodziankę”, zawartą w każdym ogłoszeniu, niemal wisienkę w menu pracodawcy, po której nigdy nie wiadomo, czego się w spodziewać. Często okazywało się, że – jak pokazują badania, z których wynika, że pracujemy wciąż za dużo względem średniej unijnej – preferowana giętkość to istny pręgierz, utrudniający jakiekolwiek produktywne wykorzystanie czasu wolnego. Wielu (skądinąd całkiem spora grupa) to mimo wszystkich niedogodności istni mistrzowie akrobacji. Zdaje się z roku na rok ich przybywać. Łączą sekretne umiejętności sztuki flexible i z niemałą finezją opierają się prawu zmęczenia i grawitacji, gdy mimo długoterminowego kredytu i braku dostępnych pod ręką opiekuńczych instytucji w postaci „babci i dziadka” decydują się jeszcze na stałą uczestnictwo w tożsamościowo-kulturowych bataliach rozgrywanych na arenach mediów społecznościowych.
Niestety, spora część z nas udaje się na polityczną emigrację wewnętrzną, gdy – jak pokazują statystyki udziału w wyborach – woli obejrzeć kolejny odcinek serialu na platformie Netflix niż partycypować w systemie ujętym jako szeroko rozumiana demokracja. Tu, czyli we współczesnych technologiach zaborczo walczących o naszą uwagę, leży paradoksalnie z jednej strony zarówno największa szansa, jak i największe zagrożenie dla młodego pokolenia. Co jest w istocie największym strukturalnym problemem tej generacji oprócz już wymienionych? Jak pokazuje Sawulski, brak zdecydowanego partycypowania w społeczeństwie demokratycznym i mała tolerancja na działanie o wyższym stopniu ryzyka – to nasi głównie wrogowie. Jak pisze autor „Pokolenia ’89”, problemy mieszkaniowe dadzą się załatwić tylko poprzez ostrzejszą interwencję młodych w system polityczny i wywieranie nacisku na parlamentarne dźwignie decyzyjne. Niestety, tutaj gnieździ się największy szkopuł, który sprawia, że system zaczyna działać na niekorzyść młodych, bowiem nasze zniechęcenie polityczne wpływa na przejmowanie agendy polityków przez emerytów posłusznie chodzących na głosowania, czego egzemplifikacją są ostatnie wybory. To znaczące, że drugi wielki program społeczny, który naprawdę pomógłby realnie wielu młodym rodzinom, skądinąd tak szumnie zapowiadany kilka lat temu przez rząd, czyli „Mieszkanie+”, niemal zniknął z wyborczych haseł i na jego miejsce pojawiła się trzynasta emerytura. Kto za nią zapłaci? Sawulski pisze, że my – młodzi. I ma rację, podobnie jak wtedy, gdy stwierdza, że zapłacimy za to tak samo jak za obniżenie wieku emerytalnego, który – w mojej ocenie – trzeba będzie za niedługo i tak podnosić z racji starzejącego się coraz bardziej społeczeństwa oraz braku zastępowalności pokoleń, czego nie sposób będzie dłużej ukrywać i ad infinitum przekładać bolesnego odroczenia sztuczkami księgowymi. Problemem nie są jednakże populizm i demagogia – problemem jest to, że politycy zdają sobie doskonale sprawę z tego, że ustawienie programu wyborczego i propozycji dla młodych okazują się zwyczajnie nieopłacalne politycznie.
Tworzy się zatem swoiste błędne koło, w które wpada nasze pokolenie nieangażujące się licznie w życie polityczne – skoro nie jesteśmy języczkiem u wagi, to nie możemy się dziwić, że propozycje polityków dalej nie uwzględniają naszych problemów, a partie nie mają do ich ewentualnej realizacji tyle zapału, co w przypadku rozdawania znajomym miejsc pracy w spółkach skarbu państwa i utrzymywania niskiego wieku emerytalnego. Skoro – idąc tym tokiem rozumowania – nie jesteśmy partnerem w debacie i uciekamy w cyfrowe pseudospory i bezowocne partyzantki semantyczne, nie zakładamy partii, nie kandydujemy, a zamiast iść na wybory czy działać oddolnie resztki naszej uwagi pozwalamy zaprzątać płytko pojętemu indywidualizmowi, to nigdy nie przebijemy się z naszymi postulatami do pola sprawczości – a tym polem od zawsze jest parlament. Nasze główne problemy (brak mieszkań, służba zdrowia, niestabilne zatrudnienie) wbrew marketingowym opakowaniom nie są problemami ani prawicowymi, ani lewicowymi. Są po prostu realne, nie potrzebują w związku z tym naddatku narracji, widać je bezpośrednio w liczbach. Stąd w książce Sawulskiego liczb pojawia się pełno, podobnie jak tabel i wykresów, bowiem autor, wychodząc z słusznego przekonania, iż bez przywoływania twardych danych byłby tylko kolejną nieznaczącą osobą z opinią, zadbał o podglebie merytoryczne. Jedno, co z tych przywoływanych badań pozostaje wszak bezsporne, to fakt, że brak zaangażowania ze strony młodych, unikanie publicznego ryzyka i obruszanie się na polityczność traktowaną jedynie jako sferę pełną brudnych interesów i półperyferyjnych karierowiczów zwraca się przeciwko nam. Chcemy, żeby w Polsce było tak jak na Zachodzie? Nie słuchajmy czarodziei – w Polsce jeszcze długo tak nie będzie. Lecz dla trzeźwej oceny weźmy na warsztat zaangażowanie młodych w partyjne młodzieżówki w społeczeństwie niemieckim i porównajmy je z naszym, a zobaczymy, że różnica okaże się kolosalna. Tłumaczenie wszystkich naszych wad trudną historią XIX wieku trwa już na tyle długo, abyśmy sami dla własnej ewolucji ku nowoczesności uznali, że tę procedurę wyjaśniania powinniśmy uznać za pewien etap historyczny.
Największy mankament wiąże się nie z treścią spiętą okładkami, lecz ze słabą medialną promocją, która nie pozwoliła do tej pory w większej skali publicznej wyświetlić naszkicowanych przez autora problemów dotykających młodą generację. Publikacja warta jest szerszej debaty, a my – takie wydaje się główne przesłanie pracy – musimy wejść w tę debatę, ponieważ starsze pokolenie opanowane przez światłocienie mitów nie pomoże nam w załatwieniu największych problemów. Dlaczego? Z prostego powodu – to dla niego politycznie nieopłacalne, co wynika bezpośrednio z coraz bardziej starzejącego się społeczeństwa. Dzieło Sawulskiego nie jest tanim manifestem, rzewną narracją o „Piotrusiach Panach” czy próbą usprawiedliwienia naszej niemocy sprawczej przed żarłoczną politycznie i tożsamościowo starszą generacją, która zdominowała niemal cały przekaz medialny i od co najmniej 15 lat, nie schodząc z fantazmatycznych barykad, żongluje manichejską publicystyką moralną nad głowami młodego pokolenia. Pamiętajmy, że ta partyzantka symbolami i mania rozpalania ambicjonalnej polityki historycznej jest – mówiąc wprost – wampiryczna, czyniona kosztem interesów młodych ludzi. Dzieje się tak z kilku prostych powodów.
Weźmy na warsztat chociażby modną po tzw. „dobrej zmianie” politykę prorodzinną. Państwo, w którym można myśleć o zakładaniu rodziny, to przede wszystkim sprawnie działająca sieć instytucji, wspomagająca rozwój pracowitych obywateli. Jednakże to także machinarium stymulujące wyrównywanie szans. Polityka prorodzinna, aby mogła być kiedykolwiek sensownie prowadzona i mieć realne efekty (program 500+ wbrew zapowiedziom nie pomnożył dzietności, co potwierdziło tylko tezę, że ludzie są w swej masie bardziej skomplikowani niż behawioralne modele polityczne ubierane dla niepoznaki w szatki religijnej pobożności), musiałaby zapewniać dobrą opiekę medyczną, rzetelną edukację, stabilny rynek mieszkaniowy oraz unormowaną sytuację prawną. Tymczasem we wszystkich obszarach sprawy idą z roku na rok coraz gorzej. Mamy programy szkolne oparte na modelu rodem z XIX wieku, nieprzystosowane w znacznej mierze do wymagań, z jakimi wiązać się będzie cyfrowy rynek. Zamiast dodatkowych godzin z programowania, reforma – notabene wywracająca system ponownie do góry nogami (któż po kolejnej zmianie z pewnością orzeknie, z której teraz to strony można by umiejscowić teraz głowę i nogi?) – dokłada lekcję historii. Efekty okażą się opłakane, bowiem pompując młodych ludzi nadmiarem patriotycznej misji, wpuści młodych po skończeniu szkoły jedynie w wielkie rozczarowanie. Ta gorycz mierzona będzie narastającą frustracją, spowodowaną brakiem odpowiedniego przygotowania na coraz bardziej wymagający cyfrowy rynek, przygotowania, które dalej zdobywać będą dzieci z lepiej uposażonych ekonomicznie rodzin, co tylko umocni już istniejące podziały.
Co więcej, w szkole nauczają ekonomicznie sfrustrowani nauczyciele przywaleni nieustannymi rewolucjami programowymi i nadgodzinami, którzy zamiast realnych podwyżek wciąż słyszą od rządzących o ethosie i służbie. Podobnie jak przepracowani lekarze i stale ubywające nam z NFZ-u pielęgniarki także oni zostają wpędzeni przez kolejne ekipy rządzące w istną egzystencjalną donkiszoterię. Zresztą pensje nauczycieli to już powszechny temat żartów uczniów, którzy doskonale zaczynają zdawać sobie sprawę, że w zagwarantowaniu sobie w przyszłości mieszkania i niekalkulowania nerwowo wydatków od pierwszego do pierwszego opcja dydaktyczna jako ścieżka kariery raczej im nie pomoże. A skoro wszedł już niejako tylnymi drzwiami temat mieszkań, to tych brakuje, a brak ów to istna przepaść, którą liczyć trzeba w milionach – jesteśmy w tym rankingu niemal liderem w Unii Europejskiej. Obecny rząd miał dobrą diagnozę, problem – jak zawsze przy tego typu wymagających projektach, potrzebujących koordynacji i umiejętnego zarządzania –stanowi oczywiście wykonanie. Co prawda nie jest to aż tak fatalna sprawa jak słynny milion elektrycznych samochodów rodzimej produkcji, z których po upływie kilku lat od zapowiedzi do tej pory nie udało się nawet zobaczyć zaprojektowanego blaszanego zderzaka, lecz efekt okazuje się mizerny. Co do emerytur i przyszłości związanej z ich wysokością, to Sawulski poświęca temu zagadnieniu osobny rozdział. Jego lapidarny przekaz można by zawrzeć w następującym zaleceniu – nauczmy się oszczędzać (redukowanie nadmiernej konsumpcji może być pierwszym krokiem), bowiem czeka nas radykalny spadek wartości świadczeń emerytalnych względem tego, czego doświadczają dzisiejsi emeryci.
Z pewnością problem braku mieszkań i zaporowych cen na rynku to jeden z powodów przylepiania nam – jak słusznie punktuje Sawulski – metki życiowo niezaradnych, bowiem znaczna część z nas wciąż pomieszkuje w wynajmowanych lokalach, które zdzierają dużą część i tak wysoko opodatkowanych dochodów (najwięcej z obłożeń idzie oczywiście na system emerytalny). Służba zdrowia to temat na osobną rozprawę, ale każdy z pacjentów, których zacznie tylko przybywać z racji starzenia się populacji, dostrzega odpływ lekarzy, niskie pensje przepracowanych pielęgniarek i kolejki do izb przyjęć. A to tylko pobieżny ogląd problemów, bowiem perspektywa, jaka rysuje się przed naszą „oazą dobrobytu” i którą przywołuje w książce Sawulski, jest po prostu przerażająca. Jeżeli utrzymamy obecny stan przyrostu naturalnego – a nic nie wskazuje na nadejście „baby boom” – to w 2040 roku mediana wieku naszego społeczeństwa przekroczy 50 lat. Proszę sobie tylko wyobrazić, co stanie się w roku 2060. Zaznaczmy tylko, że to jedna z najgorszych demograficznych prognoz społecznych na świecie.
To tyle w kwestii straszenia, która by przestała nas zatrważać, powinna zostać racjonalnie przedyskutowana i przemyślana. Podsumowując ten komentarz, mający bardziej charakter współgłosu kogoś z rocznika ’88 niż prostej reprodukcji treści: polecam książkę do lektury, potem do dyskusji w gronie znajomych i krytycznej kolportacji wysnuwanych w niej propozycji zaradczych. Niektóre z nich – jak chociażby propozycja internetowego głosowania – to w mojej ocenie błąd, który wprowadzony obróciłby się przeciw systemowi, ponieważ nie musiałby korelować ze społecznych zaangażowaniem, nie mówiąc już o innych zagrożeniach. Jednakże i to warto by szerzej przedyskutować. Publikacja Sawulskiego to rzetelny projekt, poprowadzony w systematycznym dyskursie, w którym gęsto wplecione dane z ekonomii, socjologii oraz subiektywne refleksje autora komponują się w dokładną mapę problemów „pokolenia ’89”. Pokolenia, które będzie decydowało już niedługo o losie państwa; generacji, która – jak pokazują dane – nie zamierza oglądać się w podejmowaniu życiowych decyzji na opinie episkopatu czy humory tego lub innego emisariusza Kościoła; pokolenia, które stanie przed realnym zagrożeniem spowodowanym zaniedbaniami w polityce energetycznej, głodowymi emeryturami, problemami z brakiem wody czy spowolnieniem gospodarczym. Stanie także do boju ze swoim największym znakiem rozpoznawczym – indywidualizmem, który płytko pojmowany stać się może jego największym wrogiem. Gra społeczno-polityczna jest niezmienna w jednym punkcie: albo szerzej do niej wejdziemy, albo będziemy rozgrywani.
Ludzie z roczników 1986-1995, umownie określeni przez autora pracy „Pokolenie ’89. Młodzi o polskiej transformacji” mianem tytułowego „pokolenia ’89”, mają za sobą już pierwsze doświadczenia na rynku pracy i zmagania na krętych ścieżkach zawodowych. Z pewnością z rozbawieniem wspominają czas szkolnej edukacji czyniący z nich – poprzez wieloletnie powtarzanie informacji o kształtach greckich kolumn i piramid – ekspertów w temacie starożytności. Nie pamiętamy za dobrze początkowego okresu transformacji, lecz z pewnością przebłyski z rozsypujących się bazarów, wieczne dysputy o planie Balcerowicza i gigantyczne problemy z infrastrukturą nie są nam kompletnie obcymi tematami. Najstarsi z nas pamiętają pierwsze przemiany tzw. rewolucji cyfrowej i ekspansywne wczepianie się w codzienne życie internetu, bez którego obecnie nie można wręcz myśleć o życiu społecznym. Dorastaliśmy już w poczuciu przynależenia do Unii Europejskiej, co znacznej części naszych rówieśników zapewniło szeroko otwarte granice na Zachód, które – jak pokazują dane – nader ochoczo przekraczamy. Czynimy to bynajmniej nie tylko dla wakacyjnych podróży, z których przywozimy gigabajty zdjęć, oblepiając nimi swoje społecznościowe profile. Otwarcie granic gwarantuje nam przede wszystkim ułatwiony dostęp do emigracji i nowych rynków pracy. Nasze samoświadome, dorosłe życie polityczne – choć nie sięga pamięcią rozdrobnienia sejmowego początku lat 90. i z trudem wyobraża sobie parlament złożony z więcej niż kilku partii – dojrzewało już w cieniu ostrego sporu między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością rozgorzałego po upadku rządu SLD, konfliktu tyleż twórczego symbolicznie, co jałowego merytorycznie, który od ponad dekady silnie polaryzuje słownik publicznej debaty.
Jakby na nas nie patrzeć, jesteśmy pierwszym owocem transformacyjnych przemian, stąd nasze doświadczenia nabierają w pewnym sensie charakteru unikalnego i choćby już przez to warto nasz głos wziąć pod uwagę. Wielu spośród nas założyło, planuje bądź właśnie decyduje się na założenie rodziny. Ci pierwsi są już po perturbacjach wiążących się z poszukiwaniem wolnych miejsc dla swych pociech w żłobkach i boleśnie przekonali się, że logiką polityki prorodzinnej rządzi – jak wieloma sprawami z codzienności naszego państwa – paradoks. Mamy bowiem najwyższe wydatki na politykę prorodzinną w Unii Europejskiej w postaci programu 500+ (procent od wynagrodzeń) przy jednym z najgorszych systemów wczesnej opieki nad dziećmi. Z pewnością znaczną część z nas dotknął problem prekaryzacji, umów na czas określony bądź – mówiąc bez ogródek – pracy na czarno. Nie muszę wspominać o tzw. rynku mieszkaniowym, choć patrząc na systematycznie windowane w górę ceny mieszkań i horrendalne ceny wynajmu, lepiej byłoby mówić o wolnej amerykance niż o szeroko rozumianym rynku. Inni zagryzają zęby, chłodno kalkulując perspektywę najbliższych 20-30 lat, które wypełni spłacanie kredytu mieszkaniowego. Jest wciąż też pokaźna grupa takich, którzy wiele daliby za możliwość choćby wzięcia takiego kredytu.
Spora grupa z irytacją – wymieszaną z goryczą – spogląda na jeden z ulubionych terminów rynkowej nowomowy: „elastyczność”. Pozycję „niespodziankę”, zawartą w każdym ogłoszeniu, niemal wisienkę w menu pracodawcy, po której nigdy nie wiadomo, czego się w spodziewać. Często okazywało się, że – jak pokazują badania, z których wynika, że pracujemy wciąż za dużo względem średniej unijnej – preferowana giętkość to istny pręgierz, utrudniający jakiekolwiek produktywne wykorzystanie czasu wolnego. Wielu (skądinąd całkiem spora grupa) to mimo wszystkich niedogodności istni mistrzowie akrobacji. Zdaje się z roku na rok ich przybywać. Łączą sekretne umiejętności sztuki flexible i z niemałą finezją opierają się prawu zmęczenia i grawitacji, gdy mimo długoterminowego kredytu i braku dostępnych pod ręką opiekuńczych instytucji w postaci „babci i dziadka” decydują się jeszcze na stałą uczestnictwo w tożsamościowo-kulturowych bataliach rozgrywanych na arenach mediów społecznościowych.
Niestety, spora część z nas udaje się na polityczną emigrację wewnętrzną, gdy – jak pokazują statystyki udziału w wyborach – woli obejrzeć kolejny odcinek serialu na platformie Netflix niż partycypować w systemie ujętym jako szeroko rozumiana demokracja. Tu, czyli we współczesnych technologiach zaborczo walczących o naszą uwagę, leży paradoksalnie z jednej strony zarówno największa szansa, jak i największe zagrożenie dla młodego pokolenia. Co jest w istocie największym strukturalnym problemem tej generacji oprócz już wymienionych? Jak pokazuje Sawulski, brak zdecydowanego partycypowania w społeczeństwie demokratycznym i mała tolerancja na działanie o wyższym stopniu ryzyka – to nasi głównie wrogowie. Jak pisze autor „Pokolenia ’89”, problemy mieszkaniowe dadzą się załatwić tylko poprzez ostrzejszą interwencję młodych w system polityczny i wywieranie nacisku na parlamentarne dźwignie decyzyjne. Niestety, tutaj gnieździ się największy szkopuł, który sprawia, że system zaczyna działać na niekorzyść młodych, bowiem nasze zniechęcenie polityczne wpływa na przejmowanie agendy polityków przez emerytów posłusznie chodzących na głosowania, czego egzemplifikacją są ostatnie wybory. To znaczące, że drugi wielki program społeczny, który naprawdę pomógłby realnie wielu młodym rodzinom, skądinąd tak szumnie zapowiadany kilka lat temu przez rząd, czyli „Mieszkanie+”, niemal zniknął z wyborczych haseł i na jego miejsce pojawiła się trzynasta emerytura. Kto za nią zapłaci? Sawulski pisze, że my – młodzi. I ma rację, podobnie jak wtedy, gdy stwierdza, że zapłacimy za to tak samo jak za obniżenie wieku emerytalnego, który – w mojej ocenie – trzeba będzie za niedługo i tak podnosić z racji starzejącego się coraz bardziej społeczeństwa oraz braku zastępowalności pokoleń, czego nie sposób będzie dłużej ukrywać i ad infinitum przekładać bolesnego odroczenia sztuczkami księgowymi. Problemem nie są jednakże populizm i demagogia – problemem jest to, że politycy zdają sobie doskonale sprawę z tego, że ustawienie programu wyborczego i propozycji dla młodych okazują się zwyczajnie nieopłacalne politycznie.
Tworzy się zatem swoiste błędne koło, w które wpada nasze pokolenie nieangażujące się licznie w życie polityczne – skoro nie jesteśmy języczkiem u wagi, to nie możemy się dziwić, że propozycje polityków dalej nie uwzględniają naszych problemów, a partie nie mają do ich ewentualnej realizacji tyle zapału, co w przypadku rozdawania znajomym miejsc pracy w spółkach skarbu państwa i utrzymywania niskiego wieku emerytalnego. Skoro – idąc tym tokiem rozumowania – nie jesteśmy partnerem w debacie i uciekamy w cyfrowe pseudospory i bezowocne partyzantki semantyczne, nie zakładamy partii, nie kandydujemy, a zamiast iść na wybory czy działać oddolnie resztki naszej uwagi pozwalamy zaprzątać płytko pojętemu indywidualizmowi, to nigdy nie przebijemy się z naszymi postulatami do pola sprawczości – a tym polem od zawsze jest parlament. Nasze główne problemy (brak mieszkań, służba zdrowia, niestabilne zatrudnienie) wbrew marketingowym opakowaniom nie są problemami ani prawicowymi, ani lewicowymi. Są po prostu realne, nie potrzebują w związku z tym naddatku narracji, widać je bezpośrednio w liczbach. Stąd w książce Sawulskiego liczb pojawia się pełno, podobnie jak tabel i wykresów, bowiem autor, wychodząc z słusznego przekonania, iż bez przywoływania twardych danych byłby tylko kolejną nieznaczącą osobą z opinią, zadbał o podglebie merytoryczne. Jedno, co z tych przywoływanych badań pozostaje wszak bezsporne, to fakt, że brak zaangażowania ze strony młodych, unikanie publicznego ryzyka i obruszanie się na polityczność traktowaną jedynie jako sferę pełną brudnych interesów i półperyferyjnych karierowiczów zwraca się przeciwko nam. Chcemy, żeby w Polsce było tak jak na Zachodzie? Nie słuchajmy czarodziei – w Polsce jeszcze długo tak nie będzie. Lecz dla trzeźwej oceny weźmy na warsztat zaangażowanie młodych w partyjne młodzieżówki w społeczeństwie niemieckim i porównajmy je z naszym, a zobaczymy, że różnica okaże się kolosalna. Tłumaczenie wszystkich naszych wad trudną historią XIX wieku trwa już na tyle długo, abyśmy sami dla własnej ewolucji ku nowoczesności uznali, że tę procedurę wyjaśniania powinniśmy uznać za pewien etap historyczny.
Największy mankament wiąże się nie z treścią spiętą okładkami, lecz ze słabą medialną promocją, która nie pozwoliła do tej pory w większej skali publicznej wyświetlić naszkicowanych przez autora problemów dotykających młodą generację. Publikacja warta jest szerszej debaty, a my – takie wydaje się główne przesłanie pracy – musimy wejść w tę debatę, ponieważ starsze pokolenie opanowane przez światłocienie mitów nie pomoże nam w załatwieniu największych problemów. Dlaczego? Z prostego powodu – to dla niego politycznie nieopłacalne, co wynika bezpośrednio z coraz bardziej starzejącego się społeczeństwa. Dzieło Sawulskiego nie jest tanim manifestem, rzewną narracją o „Piotrusiach Panach” czy próbą usprawiedliwienia naszej niemocy sprawczej przed żarłoczną politycznie i tożsamościowo starszą generacją, która zdominowała niemal cały przekaz medialny i od co najmniej 15 lat, nie schodząc z fantazmatycznych barykad, żongluje manichejską publicystyką moralną nad głowami młodego pokolenia. Pamiętajmy, że ta partyzantka symbolami i mania rozpalania ambicjonalnej polityki historycznej jest – mówiąc wprost – wampiryczna, czyniona kosztem interesów młodych ludzi. Dzieje się tak z kilku prostych powodów.
Weźmy na warsztat chociażby modną po tzw. „dobrej zmianie” politykę prorodzinną. Państwo, w którym można myśleć o zakładaniu rodziny, to przede wszystkim sprawnie działająca sieć instytucji, wspomagająca rozwój pracowitych obywateli. Jednakże to także machinarium stymulujące wyrównywanie szans. Polityka prorodzinna, aby mogła być kiedykolwiek sensownie prowadzona i mieć realne efekty (program 500+ wbrew zapowiedziom nie pomnożył dzietności, co potwierdziło tylko tezę, że ludzie są w swej masie bardziej skomplikowani niż behawioralne modele polityczne ubierane dla niepoznaki w szatki religijnej pobożności), musiałaby zapewniać dobrą opiekę medyczną, rzetelną edukację, stabilny rynek mieszkaniowy oraz unormowaną sytuację prawną. Tymczasem we wszystkich obszarach sprawy idą z roku na rok coraz gorzej. Mamy programy szkolne oparte na modelu rodem z XIX wieku, nieprzystosowane w znacznej mierze do wymagań, z jakimi wiązać się będzie cyfrowy rynek. Zamiast dodatkowych godzin z programowania, reforma – notabene wywracająca system ponownie do góry nogami (któż po kolejnej zmianie z pewnością orzeknie, z której teraz to strony można by umiejscowić teraz głowę i nogi?) – dokłada lekcję historii. Efekty okażą się opłakane, bowiem pompując młodych ludzi nadmiarem patriotycznej misji, wpuści młodych po skończeniu szkoły jedynie w wielkie rozczarowanie. Ta gorycz mierzona będzie narastającą frustracją, spowodowaną brakiem odpowiedniego przygotowania na coraz bardziej wymagający cyfrowy rynek, przygotowania, które dalej zdobywać będą dzieci z lepiej uposażonych ekonomicznie rodzin, co tylko umocni już istniejące podziały.
Co więcej, w szkole nauczają ekonomicznie sfrustrowani nauczyciele przywaleni nieustannymi rewolucjami programowymi i nadgodzinami, którzy zamiast realnych podwyżek wciąż słyszą od rządzących o ethosie i służbie. Podobnie jak przepracowani lekarze i stale ubywające nam z NFZ-u pielęgniarki także oni zostają wpędzeni przez kolejne ekipy rządzące w istną egzystencjalną donkiszoterię. Zresztą pensje nauczycieli to już powszechny temat żartów uczniów, którzy doskonale zaczynają zdawać sobie sprawę, że w zagwarantowaniu sobie w przyszłości mieszkania i niekalkulowania nerwowo wydatków od pierwszego do pierwszego opcja dydaktyczna jako ścieżka kariery raczej im nie pomoże. A skoro wszedł już niejako tylnymi drzwiami temat mieszkań, to tych brakuje, a brak ów to istna przepaść, którą liczyć trzeba w milionach – jesteśmy w tym rankingu niemal liderem w Unii Europejskiej. Obecny rząd miał dobrą diagnozę, problem – jak zawsze przy tego typu wymagających projektach, potrzebujących koordynacji i umiejętnego zarządzania –stanowi oczywiście wykonanie. Co prawda nie jest to aż tak fatalna sprawa jak słynny milion elektrycznych samochodów rodzimej produkcji, z których po upływie kilku lat od zapowiedzi do tej pory nie udało się nawet zobaczyć zaprojektowanego blaszanego zderzaka, lecz efekt okazuje się mizerny. Co do emerytur i przyszłości związanej z ich wysokością, to Sawulski poświęca temu zagadnieniu osobny rozdział. Jego lapidarny przekaz można by zawrzeć w następującym zaleceniu – nauczmy się oszczędzać (redukowanie nadmiernej konsumpcji może być pierwszym krokiem), bowiem czeka nas radykalny spadek wartości świadczeń emerytalnych względem tego, czego doświadczają dzisiejsi emeryci.
Z pewnością problem braku mieszkań i zaporowych cen na rynku to jeden z powodów przylepiania nam – jak słusznie punktuje Sawulski – metki życiowo niezaradnych, bowiem znaczna część z nas wciąż pomieszkuje w wynajmowanych lokalach, które zdzierają dużą część i tak wysoko opodatkowanych dochodów (najwięcej z obłożeń idzie oczywiście na system emerytalny). Służba zdrowia to temat na osobną rozprawę, ale każdy z pacjentów, których zacznie tylko przybywać z racji starzenia się populacji, dostrzega odpływ lekarzy, niskie pensje przepracowanych pielęgniarek i kolejki do izb przyjęć. A to tylko pobieżny ogląd problemów, bowiem perspektywa, jaka rysuje się przed naszą „oazą dobrobytu” i którą przywołuje w książce Sawulski, jest po prostu przerażająca. Jeżeli utrzymamy obecny stan przyrostu naturalnego – a nic nie wskazuje na nadejście „baby boom” – to w 2040 roku mediana wieku naszego społeczeństwa przekroczy 50 lat. Proszę sobie tylko wyobrazić, co stanie się w roku 2060. Zaznaczmy tylko, że to jedna z najgorszych demograficznych prognoz społecznych na świecie.
To tyle w kwestii straszenia, która by przestała nas zatrważać, powinna zostać racjonalnie przedyskutowana i przemyślana. Podsumowując ten komentarz, mający bardziej charakter współgłosu kogoś z rocznika ’88 niż prostej reprodukcji treści: polecam książkę do lektury, potem do dyskusji w gronie znajomych i krytycznej kolportacji wysnuwanych w niej propozycji zaradczych. Niektóre z nich – jak chociażby propozycja internetowego głosowania – to w mojej ocenie błąd, który wprowadzony obróciłby się przeciw systemowi, ponieważ nie musiałby korelować ze społecznych zaangażowaniem, nie mówiąc już o innych zagrożeniach. Jednakże i to warto by szerzej przedyskutować. Publikacja Sawulskiego to rzetelny projekt, poprowadzony w systematycznym dyskursie, w którym gęsto wplecione dane z ekonomii, socjologii oraz subiektywne refleksje autora komponują się w dokładną mapę problemów „pokolenia ’89”. Pokolenia, które będzie decydowało już niedługo o losie państwa; generacji, która – jak pokazują dane – nie zamierza oglądać się w podejmowaniu życiowych decyzji na opinie episkopatu czy humory tego lub innego emisariusza Kościoła; pokolenia, które stanie przed realnym zagrożeniem spowodowanym zaniedbaniami w polityce energetycznej, głodowymi emeryturami, problemami z brakiem wody czy spowolnieniem gospodarczym. Stanie także do boju ze swoim największym znakiem rozpoznawczym – indywidualizmem, który płytko pojmowany stać się może jego największym wrogiem. Gra społeczno-polityczna jest niezmienna w jednym punkcie: albo szerzej do niej wejdziemy, albo będziemy rozgrywani.
Jakub Sawulski: „Pokolenie ’89. Młodzi o polskiej transformacji”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Warszawa 2019.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |