ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (385) / 2020

Anna Zagórska,

GDY WŁADZĄ JEST JĘZYK (BARTOSZ POPADIAK: 'PODZWONNE DLA INSTYTUTU')

A A A
Oto literacka intryga, której z ciekawością przypatrzy się każdy filolog. Debiutujący pisarz, Bartosz Popadiak, prezentuje książkę „Podzwonne dla Instytutu”, która – jak zachęca wydawca – jest zapowiedzią „ciemnego karnawału języka, torturowania pojęć i rychłego słowozstąpienia”. Poprzez karty tej odważnej powieści (zarówno, gdy mowa o treści, jak i o formie) otwiera się przed nami niepokojąca, antyutopijna rzeczywistość, w której najdoskonalszym narzędziem sprawowania i utrwalania władzy jest język.

Popadiak jest debiutantem, nie widać jednak w jego powieści zbytniej niepewności. Jest sporo językowej odwagi, wiele świadectw sprawnego opanowania literackiego warsztatu. Jury, przyznając Popadiakowi nagrodę główną w I Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy”, podkreśliło w słowach laudacji „twórczą samoświadomość” autora. Zauważyło również szczególną rolę, jaką w tej powieści gra język, wskazując na trzy tego języka dominanty: język jako element rytuału wstępu do „demonicznego, ale przecież jak najbardziej realnego świata prawodawczej elity”, jako narzędzie „kreowania ogłupiającej dyskursywnej nadrzeczywistości” i w końcu – jako impuls „wyzwalający (…) przemoc”. Wydaje się, że słowa jury w sposób pełny i przenikliwy wydobywają to, co stanowi siłę powieści Popadiaka, co jest jej najżywszą tkanką, jej zaczynem i główną osią.

„Dziś ogłoszono, że Instytut umiera” – lakonicznie, acz dobitnie i przejmująco rozpoczyna się ta opowieść. Od początku wiemy, że przed nami historia schyłku, upadku i unicestwienia. Tajemniczy Instytut, badający niemniej zagadkowy język Y, a istniejący w nieco amorficznej przestrzeni stepowej, w czasie-bezczasie („wtedy a wtedy”, „roku Pańskiego tego a tego”), poddany zostanie kwarantannie. Napięcie wśród profesorskiego grona i podopiecznych narasta, mnożą się intrygi, eskalują emocje. Narrator towarzyszy pracownikom i podopiecznym Instytutu w tych burzliwych, agonalnych momentach. Przekazuje językiem uważnym, momentami skrupulatnie szczegółowym i czujnie drobiazgowym, a chwilami mową płynną, zamgloną, pozostawiającą nas w domyśle i niedopowiedzeniu – niepokoje, niestabilności i gwałtowności momentu, który jeden z bohaterów, pełen ostatecznego krzyku, określi jako „koniec, finito, finis Institutum! (…) Skończone, skończone, skończone!” (s. 44).

Pokrzykiwań, chaosu, szamotaniny, a nawet krwi, pożogi i śmierci jest w tej opowieści sporo. Wiele w tej książce wizji cokolwiek fatalnych i budzących grozę. Przeniesieni do rzeczywistości, w której jednym z haseł przewodnich staje się zniekształcony mickiewiczowski wers: „Miej język i patrzaj w język” (s. 160), musimy mieć się na baczności. Oto znajdujemy się w samym środku niepokojącej, dystopijnej rzeczywistości wyjętej jakby wprost z koszmaru sennego filologa. Mamy wrażenie, że wraz z bohaterami nurzamy się w klaustrofobicznej przestrzeni, podobnie jak oni jesteśmy zdominowani przez Instytut i jak oni narażeni na niespodziewane. Wraz z postaciami czujemy na sobie wszechwładną kontrolę i dostrzegamy ucisk i grozę tej – typowo antyutopijnej – sytuacji. Poczucie osaczenia, ostateczności i schyłkowości towarzyszy nam na równi z przekonaniem o współtworzeniu tej pełnej grozy atmosfery zarówno przez bieg gwałtownych wydarzeń, jak i (a może przede wszystkim?) przez język, którym te wydarzenia się opisuje. Fabuła, skądinąd frapująca i intrygująca, wydaje się w bowiem w tej powieści ustępować co rusz formie: niczym u Gombrowicza fabuła jest u Popadiaka na usługach słów, wobec nich skarlała, uległa, niezmiernie zależna – i to jedna z ważnych ról, jaką powierzono językowi w tej powieści.

Warto w tym miejscu zaznaczyć, gdy nazwisko autora „Ferdydurke” zostało już wywołane, że debiutancka książka Bartosza Popadiaka to proza, której lektura szczególnie często przywodzi na myśl wielkie nazwiska dwudziestowiecznej literatury pięknej. Czytelnicza wyobraźnia po wielokroć powraca do George’a Orwella oraz wspomnianego już Witolda Gombrowicza. Z jednej strony bowiem obserwujemy w pisarstwie Popadiaka fascynację rozmaitymi formami postrzeczywistości, zbliżonymi nieraz do światów odmalowywanych przez autora „Roku 1984”, także w wymiarze wagi, jaką w światach orwellowskich przykładano do komunikacji i języka, z drugiej – widać zabawę słowem, igranie z jego siłą i niekończącą się potęgą, jakie znajdujemy – przykładając tu wzorce największe – w tekstach Gombrowicza. Pobrzmiewa w pisarstwie Popadiaka dziedzictwo także i innych potężnych nazwisk literatury – fabuła momentami przywodzi na myśl choćby „Dżumę” Alberta Camusa czy „Czarodziejską Górę” Tomasza Manna, atmosfera tej powieści zdaje się intertekstualnie sięgać także do niepokojów prozy Thomasa Bernharda. Piękne to, wielkie i niezmiernie zobowiązujące literackie dziedzictwo.

„Podzwonne dla Instytutu” jest książką intrygującą, momentami niepokojącą, groźną i zmuszającą do zastanowienia. Nie tyle jednak nad fabułą i postaciami świata przedstawionego, co nad sensami wyższego rzędu, nad tym, co w tej powieści niedopowiedziane, zamglone, niepewne. Jesteśmy bowiem przekonani, że Popadiak stawia przed nami wiele czytelniczych wyzwań, wystawia nas na próbę, wodzi za nos, zachęca do poszukiwań. Odnosimy nieodparte wrażenie, że jego proza przepełniona jest intertekstualnymi odniesieniami, które winniśmy na każdym kroku odkrywać, smakować, dojrzewać w nich i przez nie. Że tak naprawdę ta dystopijna, apokaliptyczna fabularna wizja służy autorowi do przekazu sensów nieco innego rodzaju, a za treścią i formą kryją się sieci powiązań, palimpsesty zdarzeń, kręgi odniesień. Że prawdziwym bohaterem tej powieści, co wybrzmiewa w cytowanej wyżej laudacji jury konkursowego, i co powtórzyć należy po raz wtóry, jest język. Jest to proza o języku rozumianym jako narzędzie kontroli i aparat przemocy, języku, którym opowiadamy świat i za pomocą którego świat sobie podporządkowujemy. W rzeczywistości, którą proponuje Popadiak, język jest niekwestionowanym aparatem ucisku, narzucającym porządek narzędziem elit, które język stanowią i budują na nim swój despotyczny porządek. Jak w każdym tyranicznym modelu zasady są radykalne, bezkompromisowe i nieustępliwe. Mityczny niemalże Poeta rządził słowem i jego słowo niepodzielnie rządzi nadal: „nie ma literatury przez Poetą i po Poecie. Jest tylko jej jutrzenka i odblask” (s. 126). Symboliczne to, przejmujące i budzące uzasadniony strach sformułowania.

Można więc (i warto) czytać tę książkę jako przepełnioną grozą, ciemną i mroczną opowieść o wielu kluczach. Przyglądanie się bohaterom debiutanckiej powieści Popapiaka i ich perypetiom skłania czytelnika nie tylko do refleksji nad naturą świata przedstawionego i zaludniających go postaci czy znamiennych rekwizytów, które się w nim pojawiają, ale przede wszystkim do zastanowienia się nad tym, co w tej książce mówi do nas najwyraźniej i najmocniej: nad uniwersalnymi sensami i naukami, jakie z niej płyną. Język to potężne narzędzie, które kreuje rzeczywistość, wpływa na jej kształt i odciska na niej piętno nie do zamazania. Język jest również orężem w walce o władzę i wywiera wpływ na największe przemiany, rewolucje i konflikty przetaczające się przez świat. Ten, kto panuje nad językiem, kto narzuca swoją mowę (mówiąc wprost, ale i metaforycznie), ma moc kształtowania rzeczywistości, kreowania bytów, stwarzania i unicestwiania. W powieści Popadiaka słowa kreują rzeczywistość o wiele sprawniej niż czyny, to one wyznaczają rytm, określają i wskazują granice. Język wydaje się początkiem i końcem wszechrzeczy, zaczynem rzeczywistości i jej najpierwotniejszą tkanką, osnową, wokół której wije się wątek każdej decyzji, myśli, opowieści. Tę rzeczywistość poznajemy wraz z bohaterami, których narrator kreśli w sposób tajemniczo niedopowiedziany – wyraziście odmalowując charakterystyczne ich gesty czy powtarzające się odruchy, jednocześnie pozostawiając czytelniczej wyobraźni wiele – nieskrępowanego – miejsca. Popadiak umieszcza historię w zgoła symboliczno-fantastycznej rzeczywistości, jednak ogólne uwagi, które łatwo wyczytać z kart jego powieści, jak widać są niezmiernie uniwersalne i przejmująco aktualne. Wydaje się, odrzuciwszy cały fantastyczny i nierzeczywisty sztafaż, który proponuje narrator, że prawda o języku rozumianym jako najwyższe narzędzie władzy, jest prawdą uniwersalną, choć i jednocześnie bolesną.

Zakończenie tej książki – oczywiście pozostawiam przyszłym czytelnikom jego sens zakryty i przemilczany, do smakowania w indywidualnej lekturze – również przywołać może w nas, czytelnikach, wspomnienie wielkich literackich antenatów, znakomitych poprzedników i być może wzorców bliskich autorowi „Podzwonnego…”. Motyw wędrówki w zachodzącym słońcu, w różowiej poświacie horyzontu, zwiastującej nieuchronność nocy i kontynuacji tej podróży także po zmierzchu wiąże się z dwiema niezwykle mocnymi metaforami prozy współczesnej: metaforą drogi i metaforą nocy. Zakończenie powieści Popadiaka przywodzi na myśl zakończenia i finały tak znakomitych utworów polskiej literatury, jak choćby „Czarny potok” Leopolda Buczkowskiego (wraz z niezapomnianymi słowami: „drogi i nocy nie było końca”) czy „Bramy raju” Jerzego Andrzejewskiego. Po raz kolejny trzeba powiedzieć: dziedzictwo to potężne i niepomiernie zobowiązujące. Debiutującemu Autorowi pozostaje życzyć, by ten literacki spadek nigdy mu nie ciążył, lecz raczej motywował, rozwijał i wskazywał drogę.
Bartosz Popadiak: „Podzwonne dla Instytutu”. Instytut Literatury. Wydawnictwo Animi2. Kraków 2019.