CZY WIESZAĆ PSY NA 'KOTACH'? (KOTY)
A
A
A
There’s a man over there with a look of surprise,
As much as to say, „Well now, how about that?”
Do I actually see with my own very eyes
A man who’s not heard of a Jellicle cat?
Tytuły internetowych recenzji mówią same za siebie i mówią właściwie to samo: „Koszmarne koty i inne katastrofy”, „Chaos upojony kocimiętką”, „Kuweta niesamowitości”, „Te koty nie spadają na cztery łapy”, a wręcz: „Najgorszy film roku za nami”. Może nawet dwóch lat, gdyż w Polsce obraz Toma Hoopera zagościł na ekranach 3 stycznia, za oceanem zaś 18 grudnia. I faktycznie niesława poprzedziła w naszym kraju swój obiekt: już przed premierą mogliśmy przeczytać bezlitosne wyroki zagranicznych krytyków, twierdzących, że dawno nie widzieli czegoś równie potwornego. Powszechności druzgocących opinii dowodzi statystyka serwisu Rotten Tomatoes, w którym „Cats” uzyskały zaledwie 20% ocen aprobatywnych. Nagonce towarzyszą sensacyjne doniesienia dotyczące box office’u: film okazał się gigantycznym niewypałem finansowym. Zresztą lawina negatywnych komentarzy przetoczyła się zaraz po upublicznieniu zwiastuna, wskutek czego producenci postanowili zretuszować efekty specjalne, i ta skorygowana wersja trafiła m.in. do polskich kin. Poprawki nie były jednak wystarczająco radykalne, by zminimalizować odbiór filmu Hoopera także u nas jako kuriozum.
Histeria, jaka rozgorzała wokół owej produkcji – czasem nieodróżnialna od ironizowania z hiperbolicznych reakcji (nagłówek z portalu Onet Film: „»Kotów« nie da się oglądać na trzeźwo. Widzowie biorą narkotyki przed seansem”) – sama może być ciekawym przedmiotem socjologicznych badań nad nowymi mediami. O ile kociaki są ulubieńcami tych ostatnich, o tyle „Kocurki” (tłumaczenie neologizmu „jellicle” w napisach po polsku; w wydaniu teatralnym: „Dachowce”) inspirują do tworzenia filmików typu „10 Scenes In »Cats« That Will Make You Seriously Uncomfortable”. Przytłaczająca większość recenzentów nie zostawia na „Kotach” suchej nitki (a mokry kot, wiadomo, wygląda żałośnie) i mało kto zgłasza votum separatum, jakby z obawy, że ich obrona świadczyłaby o zamiłowaniu do kiczu i o braku elementarnego filmowego obycia. Ponieważ w trakcie seansu wcale nie brało mnie na wymioty (kulkami z kłaczków), wprost przeciwnie – wzleciałam „up, up, up, past the Jellicle moon”, pozwolę sobie dołączyć do marginalnej grupy zadowolonych. Najpierw jednak rozpatrzę argumenty krytyków, wielu nie można bowiem odmówić częściowej racji.
Trzeba więc zapytać: „co tu się porobiło?”, skoro zarówno osoba reżysera, jak i materia zdawały się składowymi przepisu na sukces. Hooper może się wszak pochwalić nominacją do Złotego Globu i Oscarem za „Jak zostać królem” oraz przychylną recepcją łamiącej tabu „Dziewczyny z portretu”, a co najważniejsze w kontekście omawianego tytułu – to jego dziełem jest kinowe ujęcie musicalu „Les Misérables: Nędznicy”, uhonorowane trzema Oscarami i czterema nagrodami BAFTA. Przecież także „Koty” stanowią adaptację filmową jednej z najgłośniejszych (choć też najbardziej specyficznych i kontrowersyjnych) realizacji tego gatunku. Spektakl z kompozycjami musicalowego guru Andrew Lloyda Webbera do libretta Trevora Nunna – na kanwie poematu Thomasa S. Eliota „Old Possum’s Book of Practical Cats” – począwszy od premiery na West Endzie w 1981 roku bije rekordy popularności. Na różnych kontynentach zobaczyło go 75 milionów widzów (od 2004 roku wystawiany był również w warszawskiej Romie), został obsypany nagrodami, a wzruszającą balladę „Memory”, kojarzoną nawet przez dyletantów w dziedzinie musicali, nagrało przeszło 150 (!) wykonawców. Warto dodać, że w 1998 roku zarejestrowano na taśmie inscenizację w Adelphi Theatre, którą bardziej obeznani komentatorzy nierzadko uważają za lepszą niż film. Tu i ówdzie słychać śmiechy, że pracownicy Universalu dzielili skórę na niedźwiedziu, przeliczając spodziewane zyski, porównywalne z kasowym wynikiem pierwowzoru. Tymczasem niebotyczne nakłady (95 milionów dolarów tylko na produkcję) najpewniej się nie zwrócą, a wytwórnia – by tak rzec: z podkulonym ogonem – zrezygnowała z wystawiania filmu wśród kandydatów do Oscarów. Dlaczego zatem widowisko sceniczne stało się klasyką, natomiast według sporego grona odbiorców „Koty w reżyserii Hoopera to porażka na każdym polu” (Chrzczonowski 2020)? I czemu sądzą tak nawet niektórzy fani musicali, ba, wielbiciele samego dzieła Webbera i Nunna?
Nie sposób wyjaśnić tego wątłą i nużącą fabułą, czy wręcz brakiem akcji, na co zżymają się ci krytycy, którzy najwyraźniej nie mają pojęcia o oryginale. Ich zarzuty trudno brać poważnie, skoro z założenia „intryga” jest tutaj pretekstowa: sedno stanowią autoprezentacje zamieszkujących ulice Londynu Kocurków (Jellicle Cats), opowiadających frazami z Eliotowskich wierszy o swoich osobowościach i perypetiach. Skłania je do tego wyjątkowa okazja – doroczny nocny bal, w trakcie którego Wyrocznia (oryg. Old Deuteronomy, grana tu przez Judi Dench) na podstawie owych historii typuje istotę, która zasługuje na reinkarnację, lub raczej na trafienie do Kociego Nieba (Jonosfery, oryg. Heavyside Layer). Naturalnie, trochę fermentu powoduje czarny charakter, niejaki Macavity (w tej roli Idris Elba; imię w Romie: Makiawel), gotów bez skrupułów, z użyciem mrocznych mocy, wyeliminować konkurencję. Dzięki solowym popisom poznajemy galerię nietuzinkowych postaci, m.in. kota teatralnego Gusa (Ian McKellen) wspominającego z sentymentem swą aktorską chwałę, pulchniutką niespełnioną gwiazdę estrady Plameczkę Pac vel Jenny Cęteczkę (Rebel Wilson), obżartucha Dandysa Jonesa (James Corden), nieśmiałego czarodzieja Mefistofeliksa (oryg. Mr. Mistoffelees; Laurie Davidson), uwodzicielskiego Ram Tam Tamka (Jason Derulo), a przede wszystkim Grizabellę (Jennifer Hudson) – niegdyś kotkę salonową, teraz będącą cieniem samej siebie i wykluczoną ze społeczności Jellicle Cats – oraz świeżo porzuconą Victorię (Francesca Hayward). Notabene, tu napotykamy bodaj najistotniejszą modyfikację prototypu: w scenariuszu ułożonym przez reżysera i Lee Halla ta drugoplanowa bohaterka przejmuje rolę przewodniczki widza po terytorium Kocurków.
Choć skrócono też melorecytowany fragment poematu dotyczący trzech kocich imion, chociaż oddano głos milczącemu w teatrze Macavity’emu, choć Wyrocznia z kocura Nestora przeobraziła się w kocicę, chociaż wprowadzono garść nieobecnych w pierwowzorze partii mówionych i choć w pewnych wątkach inaczej rozłożono akcenty, nie nastąpiła jednak taka zmiana, która tworzyłaby jaskrawy konflikt lub komplikowała fabułę. Ale czy należy wymagać dynamicznej akcji od historyjek o skądinąd flegmatycznych z natury futrzakach? Osnowy filmu nie stanowi wszak powieść, lecz wiersze, pozwalające na przegląd różnych „rodzajów” kotów i na taneczno-muzyczną feerię. Także w wersji scenicznej występują fabularne niejasności oraz rozwiązania w dużym stopniu umowne, np. pojawianie się i znikanie niektórych postaci jest nieumotywowane, nie wiadomo, czym Grizabella zawiniła pobratymcom, że została odrzucona (wszystkie Jellicle Cats są bezdomne), ani dlaczego na powtórnym wcieleniu zależy osobnikom, które nie są sterane życiem czy sponiewierane przez los. Mimo owych niedopowiedzeń trudno polemizować z badaczem musicali, a zarazem tłumaczem „Kotów” dla Romy, gdy stwierdza: „Pozbawione linearnej akcji przedstawienie nie zawiera wyraźnego wątku romantycznego, tak więc jego twórcy zignorowali dwie podstawowe zasady musicalu. I właśnie dzięki temu rozszerzyli formułę gatunku, dowodząc w brawurowy sposób, że we współczesnym teatrze muzycznym ważniejsze jest »jak« niż »co«. A przy tym dowiedli, że w ramach tak rozszerzonej formuły można stworzyć teatr na wskroś artystyczny” (Wyszogrodzki 2018: 109).
„Kotom” Hoopera artyzmu odmawia się głównie z powodu „warunków zewnętrznych” postaci – osławionych kocio-ludzkich hybryd, określanych przez nieprzejednanych krytyków mianem monstrów, poczwar czy mutantów. Gros recenzentów rozdziera szaty nad rzekomo fatalnym połączeniem efektów komputerowych z charakteryzacją, sprawiającym wrażenie sztucznego doklejenia twarzy do sierści, lub raczej do kombinezonów przypominających skafandry. (Aczkolwiek kostiumy te służą zwiększeniu elastyczności ciała i płynności ruchów). Narzekaczy mierzi wymieszanie cech – zwłaszcza oblicza i dłonie jak u człowieka – stąd sugestie, że bohaterowie powinni być albo bardziej ludzcy, albo bardziej koci, czyli wykreowani w stu procentach za pomocą animacji; jako pozytywny przykład wymienia się słynnego „Avatara”. Z kolei pierwszą opcję popiera choćby Małgorzata Lipska, autorka strony Musical.pl: „[O]sadziłabym akcję np. na próbach w teatrze. Można by pokazać to trochę od kulis, a trochę na scenie (…). dla spragnionych magii i aury tajemniczości można by dodać jakiś wątek nadnaturalny, np. niby trwa zwykła próba, ale nagle coś lub ktoś znika (…). W sumie mamy to już zawarte w fabule »Kotów«, więc można by to ładnie ograć, trochę na zasadzie »ducha opery«” (Lipska 2020). Jednak czy postawienie na teatralne przebieranki nie zostałoby odebrane jako pójście po linii najmniejszego oporu i wtórność w stosunku do wideorejestracji sprzed dwóch dekad? I tak przecież podnoszą się głosy, że film Hoopera reprezentuje trend komercyjnych remake’ów, adaptacji, sequeli, prequeli i niekończących się serii. Według niektórych nie mamy tu do czynienia z autorską wizją, lecz ze schematyczną transpozycją teatru na srebrny ekran, tylko ubarwioną efektami specjalnymi i bogatszą scenografią powiązaną ze zmianami lokalizacji.
Ale w sceniczną umowność publiczność chce wierzyć, i chociaż sama dałam się ponieść od pierwszych dźwięków „Jellicle Songs for Jellicle Cats”, bardziej oporni nie mogą dojść do zgody, czy rezultat pracy reżysera i producentów wyszedł za mało realistycznie, czy… aż zanadto. Z jednej strony zatem „Koty” oceniane są jako do przesady wypolerowane wizualnie (cyfrowe kolory), przy czym scenografia wygląda nienaturalnie i sztywno niczym stare dekoracje. Jej nieokreślone rozmiary wraz z zaburzeniem perspektywy sprawiają, że niekiedy postacie wydają się zbyt drobne jak na wiadome zwierzaki (np. w scenie z torami kolejowymi), innym razem zaś – wielkości ludzi. Z drugiej strony owe ponoć „niewiarygodne” humanoidalne istoty są chyba nadmiernie podobne do nas, skoro rozmazanie granicy międzygatunkowej wywołuje poczucie nieswojości i niesamowitości – do haseł często padających pod zwiastunami należy „terryfying”. Moim zdaniem nie takie „Koty” straszne, jak je malują: aparycja antropomorficznych „mruczków” nie razi ani nie przeraża, szybko można się do niej przyzwyczaić. Ci jednak, którym ów film przypomina makabreskę czy tani horror i którzy uważają efekt za paskudny i budzący absmak, zachodzą w głowę, dlaczego przed wypuszczeniem obrazu w świat nikt nie obwieścił: „król (lub raczej kot) jest nagi!”.
Swoją drogą, niektóre postacie nie są nagie – mają buty albo… wierzchnie futro, którego zdejmowanie robi groteskowe wrażenie i zostało zaliczone do pomysłów wręcz poronionych. Zresztą recenzenci dopatrują się w omawianej produkcji szeregu niefortunnych rozwiązań i absurdów, typu wytresowane przez Plameczkę Pac maszerujące karaluchy (rzecz jasna, o ludzkich twarzach). Te i inne ekstrawagancje spowodowały, że w komentarzach przewija się pojęcie cringe (‘obciach, żenada’), a „Koty” zdążyły zdobyć Nagrodę Doriana – przyznawaną przez krytyków ze środowiska LGBTQ – w kategorii „Najbardziej kampowy film roku”. Zapewne za apologię wolności, nieprzystosowania, łamania konwenansów oraz za kiczowatą pstrokaciznę w klimacie lat 80. W każdym razie nie zgodziłabym się, że Hooperowi powinęła się noga, czego konsekwencją jest „transgresja z przypadku. Raczej smutna, brzydka i nudna niż naprawdę wywrotowa” (Popielecki 2020). Przekornie można powiedzieć, że wcześniejsze, uznane dzieła reżysera cechuje konwencjonalna poprawność, niczym w „sztuce dobrze skrojonej”, natomiast w koncepcji „Kotów” widać dozę zamierzonego, kontrolowanego szaleństwa. Bo czyż „futro na futrze” i chłeptanie przez Jellicle Cats mleka z miseczki po opanowaniu baru mlecznego nie są puszczaniem do publiczności, nomen omen, perskiego oka? Na dodatek już w pierwowzorze – z punktu widzenia sceptyka – panują absurd, sztuczność i śmieszność, jeśli wymalowani ludzie udają kosmate czworonogi, łaszą się do siebie i wywijają ogonami. W baśniowej konwencji i stylistyce znajduje to pełne uzasadnienie.
Można założyć, że dla aktorów grających generalnie w innych gatunkach „Koty” stanowią interesujące wyzwanie zawodowe, aczkolwiek każdy zdaje się podchodzić do niego trochę inaczej. Tak czy owak, jako bezpodstawny jawi się osąd, że „aktorstwo wszystkich zostało tu sprowadzone do groteskowego performensu” (Strzelecki 2020). Spośród ściągniętej na plan plejady niewątpliwie na wysokości zadania stanęła Dench, uosabiająca dostojeństwo Wyroczni i niepopadająca przy tym w śmieszność; podobnie McKellen znakomicie nadaje się do roli szacownego starego wygi teatralnego. Z kolei Corden i Wilson naznaczają scenariusz pierwiastkami komediowymi, i chyba tylko Elba nie obdarza Macavity’ego należytą charyzmą, a sceny porwań prezentują się nieprzekonująco. Jak przystało na film muzyczny, zatrudniono popularnych piosenkarzy: zalotnego Derulo oraz Taylor Swift, która wszakże występuje zaledwie w jednej scenie, wcielając się w Bombalurinę, popleczniczkę naszego typa spod ciemnej gwiazdy.
Ale słynna wokalistka ma zdecydowanie ważniejszy wkład w produkcję jako współautorka (z Webberem) napisanego pod tym kątem utworu „Beautiful Ghosts”, śpiewanego przez Victorię. Młoda kotka perswaduje w nim rozgoryczonej i rozczarowanej Grizabelli, że sama w przeciwieństwie do niej zawsze była niechciana, więc nie pozostały jej nawet cienie dawnej glorii we wspomnieniach. Ten poruszający song idealnie harmonizuje z „Memory”, jeszcze wzmacniając wydźwięk emocjonalny owego standardu. Opinie co do niego też są zróżnicowane: zdaniem niektórych wybija się na plus, poza nim i zmysłowo-swingującym „Macavity” w wykonaniu Swift wszystkie piosenki brzmią monotonnie i nie demonstrują umiejętności wokalnych artystów. Dla innych recenzentów musicalowy evergreen okazał się zbyt rzewny – faktycznie, wersje Barbry Streisand czy Elain Paige, pierwszej broadwayowskiej Grizabelli, są bardziej melancholijne i lżejsze, podczas gdy Hudson niemal histerycznie chlipie. Owa afektacja wydaje się jednak umotywowana – tak jak przejmujące łkanie Anne Hathaway w „I Dreamed a Dream” z „Les Misérables” – i poraża, a zarazem olśniewa. Reszta utworów, w odświeżonych aranżacjach, pasuje do konkretnych Jellicle Cats i została zaśpiewana całkiem poprawnie, choć może bez fajerwerków, nacisk bowiem położono na popisy, czyli widowisko. Kluczowy jego element stanowi zaś taniec, w którego ocenie znacznie bliżej mi do zachwytów niż do zażenowania. Nie ujrzymy tu wprawdzie wyszukanej choreografii ani spektakularnej akrobatyki, co znamy z teatru, ale fragmenty baletowe i niektóre układy oddają kwintesencję tego musicalu – ukazanie potencjału ludzkiego ciała, nieledwie kociej gracji i gibkości.
Oczywiście na szczególną uwagę zasługuje tu Victoria, czy raczej obsadzona w jej roli debiutantka Hayward – utalentowana primabalerina z Royal Ballet, która samą bezpretensjonalną urodą i „kocim” wdziękiem zaskarbia sobie naszą sympatię. Jak już napomknęłam, w oryginale postać ta należy do zespołu tancerek, natomiast u Hoopera uzyskała własny głos, a splatając ze sobą kolejne sceny, poniekąd awansowała do rangi głównej bohaterki. Odkrywa ona niezwykły świat Kocurków niczym Alicja Krainę Czarów, toteż jej zdziwiona mina nie powinna irytować owych krytyków, którzy utrzymują, że widzowie nieustannie przecierają oczy ze zdumienia – w końcu młoda przybyszka niejako nas reprezentuje. Dziecięca fascynacja otoczeniem i niewinność dodają jej uroku; co więcej, tak nakreślony charakter ma znaczenie dramaturgiczne, to bowiem prostoduszna Victoria protestuje przeciw odtrąceniu Grizabelli, uczy innych z jednej strony wybaczania i akceptacji, a z drugiej wiary w siebie. Właśnie za sprawą owych dwóch postaci musical angażuje emocjonalnie (nie tylko w sensie: wywołuje złośliwości) – także historia „tej nowej”, przygarniętej przez Jellicle Cats, obrazuje drogę od zagubienia i samotności do odnalezienia bliskości i wspólnoty.
Owo intrygujące „jellicle” wzięło się ponoć z dziecięcej wymowy „dear little”, zasłyszanej przez Eliota u chrześniaków, dla których ułożył „kocie” poemaciki. Należy powtórzyć, że mamy więc do czynienia z baśnią dla dzieci, równocześnie zaś z kapryśnymi wierszami, które rządzą się własną logiką, trochę w klimacie wspomnianej „Alicji…” – można rzec: chadzają swoimi ścieżkami. I libretto (zatem też scenariusz Hoopera) trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, czyli z groteską i miszmaszem stylistycznym (zderzenie elementów komicznych i patosu), z pewną infantylnością, a zarazem z przesłaniem dotyczącym postępowania z „mruczkami” oraz relacji i reguł obowiązujących w ich świecie… i nie tylko. „Wiersze o kotach, wydane pierwotnie w 1939 roku, poza walorami czysto rozrywkowymi (…) są błyskotliwymi studiami nad kocią naturą, nie stronią również od subtelnych aluzji na temat słabostek i przywar natury ludzkiej (…). Jako piosenki »kocie wiersze« dostają skrzydeł (…). Osobnym walorem każdej inscenizacji »Kotów« jest specyficzna aura, w której rozwija się akcja” – komplementuje Wyszogrodzki (2018: 110) wersję sceniczną.
Niezależnie od konfuzji poniektórych krytyków film Hoopera także roztacza tę aurę widowiska muzyczno-plastycznego oszałamiającego i porywającego dźwiękami, barwami i ruchem. Momentami dziki, dziwaczny, surrealistyczny, stanowi przekorny pean na cześć ludzkiego piękna i kreatywności, a jednocześnie na cześć „the mystical divinity of unashamed felinity” („mistycznego majestatu nieposkromionej kociości”). Wystarczy mieć dystans do siebie (celny wydaje się tytuł recenzji „Koty: film dla tych, którzy nie boją się żenady”), a stracić go wobec owego nieco manierycznego musicalu – wtedy przyjemne ciarki i ekscytacja bardzo prawdopodobne. Na facebookowej stronie Musical.pl ktoś doradza: „Nastaw się na totalny odlot”. Oczywiście – odlot do Kociego Nieba.
LITERATURA:
Chrzczonowski M.: „»Koty« – recenzja filmu. Te koty nie spadają na cztery łapy!”. Movies Room. 2.02.2020. https://moviesroom.pl/recenzje/recenzje-premier/koty-recenzja-filmu-te-koty-nie-spadaja-na-cztery-lapy/.
Lipska M.: [Post na facebookowej stronie Musical.pl. 17.01.2020]. https://www.facebook.com/musicalpl/photos/a.268805840656256/523575668512604/?type=3&theater.
Popielecki J.: „Kuwety”. „Przekrój”. 10.01.2020. https://przekroj.pl/artykuly/recenzje/kuwety.
Strzelecki K.: „Recenzja filmu »Koty«”. Mechaniczna Kulturacja. 8.01.2020. http://kulturacja.pl/2020/01/recenzja-filmu-koty/.
Wyszogrodzki D.: „Ale musicale! Złote stulecie 1918–2018”. Warszawa 2018.
As much as to say, „Well now, how about that?”
Do I actually see with my own very eyes
A man who’s not heard of a Jellicle cat?
Tytuły internetowych recenzji mówią same za siebie i mówią właściwie to samo: „Koszmarne koty i inne katastrofy”, „Chaos upojony kocimiętką”, „Kuweta niesamowitości”, „Te koty nie spadają na cztery łapy”, a wręcz: „Najgorszy film roku za nami”. Może nawet dwóch lat, gdyż w Polsce obraz Toma Hoopera zagościł na ekranach 3 stycznia, za oceanem zaś 18 grudnia. I faktycznie niesława poprzedziła w naszym kraju swój obiekt: już przed premierą mogliśmy przeczytać bezlitosne wyroki zagranicznych krytyków, twierdzących, że dawno nie widzieli czegoś równie potwornego. Powszechności druzgocących opinii dowodzi statystyka serwisu Rotten Tomatoes, w którym „Cats” uzyskały zaledwie 20% ocen aprobatywnych. Nagonce towarzyszą sensacyjne doniesienia dotyczące box office’u: film okazał się gigantycznym niewypałem finansowym. Zresztą lawina negatywnych komentarzy przetoczyła się zaraz po upublicznieniu zwiastuna, wskutek czego producenci postanowili zretuszować efekty specjalne, i ta skorygowana wersja trafiła m.in. do polskich kin. Poprawki nie były jednak wystarczająco radykalne, by zminimalizować odbiór filmu Hoopera także u nas jako kuriozum.
Histeria, jaka rozgorzała wokół owej produkcji – czasem nieodróżnialna od ironizowania z hiperbolicznych reakcji (nagłówek z portalu Onet Film: „»Kotów« nie da się oglądać na trzeźwo. Widzowie biorą narkotyki przed seansem”) – sama może być ciekawym przedmiotem socjologicznych badań nad nowymi mediami. O ile kociaki są ulubieńcami tych ostatnich, o tyle „Kocurki” (tłumaczenie neologizmu „jellicle” w napisach po polsku; w wydaniu teatralnym: „Dachowce”) inspirują do tworzenia filmików typu „10 Scenes In »Cats« That Will Make You Seriously Uncomfortable”. Przytłaczająca większość recenzentów nie zostawia na „Kotach” suchej nitki (a mokry kot, wiadomo, wygląda żałośnie) i mało kto zgłasza votum separatum, jakby z obawy, że ich obrona świadczyłaby o zamiłowaniu do kiczu i o braku elementarnego filmowego obycia. Ponieważ w trakcie seansu wcale nie brało mnie na wymioty (kulkami z kłaczków), wprost przeciwnie – wzleciałam „up, up, up, past the Jellicle moon”, pozwolę sobie dołączyć do marginalnej grupy zadowolonych. Najpierw jednak rozpatrzę argumenty krytyków, wielu nie można bowiem odmówić częściowej racji.
Trzeba więc zapytać: „co tu się porobiło?”, skoro zarówno osoba reżysera, jak i materia zdawały się składowymi przepisu na sukces. Hooper może się wszak pochwalić nominacją do Złotego Globu i Oscarem za „Jak zostać królem” oraz przychylną recepcją łamiącej tabu „Dziewczyny z portretu”, a co najważniejsze w kontekście omawianego tytułu – to jego dziełem jest kinowe ujęcie musicalu „Les Misérables: Nędznicy”, uhonorowane trzema Oscarami i czterema nagrodami BAFTA. Przecież także „Koty” stanowią adaptację filmową jednej z najgłośniejszych (choć też najbardziej specyficznych i kontrowersyjnych) realizacji tego gatunku. Spektakl z kompozycjami musicalowego guru Andrew Lloyda Webbera do libretta Trevora Nunna – na kanwie poematu Thomasa S. Eliota „Old Possum’s Book of Practical Cats” – począwszy od premiery na West Endzie w 1981 roku bije rekordy popularności. Na różnych kontynentach zobaczyło go 75 milionów widzów (od 2004 roku wystawiany był również w warszawskiej Romie), został obsypany nagrodami, a wzruszającą balladę „Memory”, kojarzoną nawet przez dyletantów w dziedzinie musicali, nagrało przeszło 150 (!) wykonawców. Warto dodać, że w 1998 roku zarejestrowano na taśmie inscenizację w Adelphi Theatre, którą bardziej obeznani komentatorzy nierzadko uważają za lepszą niż film. Tu i ówdzie słychać śmiechy, że pracownicy Universalu dzielili skórę na niedźwiedziu, przeliczając spodziewane zyski, porównywalne z kasowym wynikiem pierwowzoru. Tymczasem niebotyczne nakłady (95 milionów dolarów tylko na produkcję) najpewniej się nie zwrócą, a wytwórnia – by tak rzec: z podkulonym ogonem – zrezygnowała z wystawiania filmu wśród kandydatów do Oscarów. Dlaczego zatem widowisko sceniczne stało się klasyką, natomiast według sporego grona odbiorców „Koty w reżyserii Hoopera to porażka na każdym polu” (Chrzczonowski 2020)? I czemu sądzą tak nawet niektórzy fani musicali, ba, wielbiciele samego dzieła Webbera i Nunna?
Nie sposób wyjaśnić tego wątłą i nużącą fabułą, czy wręcz brakiem akcji, na co zżymają się ci krytycy, którzy najwyraźniej nie mają pojęcia o oryginale. Ich zarzuty trudno brać poważnie, skoro z założenia „intryga” jest tutaj pretekstowa: sedno stanowią autoprezentacje zamieszkujących ulice Londynu Kocurków (Jellicle Cats), opowiadających frazami z Eliotowskich wierszy o swoich osobowościach i perypetiach. Skłania je do tego wyjątkowa okazja – doroczny nocny bal, w trakcie którego Wyrocznia (oryg. Old Deuteronomy, grana tu przez Judi Dench) na podstawie owych historii typuje istotę, która zasługuje na reinkarnację, lub raczej na trafienie do Kociego Nieba (Jonosfery, oryg. Heavyside Layer). Naturalnie, trochę fermentu powoduje czarny charakter, niejaki Macavity (w tej roli Idris Elba; imię w Romie: Makiawel), gotów bez skrupułów, z użyciem mrocznych mocy, wyeliminować konkurencję. Dzięki solowym popisom poznajemy galerię nietuzinkowych postaci, m.in. kota teatralnego Gusa (Ian McKellen) wspominającego z sentymentem swą aktorską chwałę, pulchniutką niespełnioną gwiazdę estrady Plameczkę Pac vel Jenny Cęteczkę (Rebel Wilson), obżartucha Dandysa Jonesa (James Corden), nieśmiałego czarodzieja Mefistofeliksa (oryg. Mr. Mistoffelees; Laurie Davidson), uwodzicielskiego Ram Tam Tamka (Jason Derulo), a przede wszystkim Grizabellę (Jennifer Hudson) – niegdyś kotkę salonową, teraz będącą cieniem samej siebie i wykluczoną ze społeczności Jellicle Cats – oraz świeżo porzuconą Victorię (Francesca Hayward). Notabene, tu napotykamy bodaj najistotniejszą modyfikację prototypu: w scenariuszu ułożonym przez reżysera i Lee Halla ta drugoplanowa bohaterka przejmuje rolę przewodniczki widza po terytorium Kocurków.
Choć skrócono też melorecytowany fragment poematu dotyczący trzech kocich imion, chociaż oddano głos milczącemu w teatrze Macavity’emu, choć Wyrocznia z kocura Nestora przeobraziła się w kocicę, chociaż wprowadzono garść nieobecnych w pierwowzorze partii mówionych i choć w pewnych wątkach inaczej rozłożono akcenty, nie nastąpiła jednak taka zmiana, która tworzyłaby jaskrawy konflikt lub komplikowała fabułę. Ale czy należy wymagać dynamicznej akcji od historyjek o skądinąd flegmatycznych z natury futrzakach? Osnowy filmu nie stanowi wszak powieść, lecz wiersze, pozwalające na przegląd różnych „rodzajów” kotów i na taneczno-muzyczną feerię. Także w wersji scenicznej występują fabularne niejasności oraz rozwiązania w dużym stopniu umowne, np. pojawianie się i znikanie niektórych postaci jest nieumotywowane, nie wiadomo, czym Grizabella zawiniła pobratymcom, że została odrzucona (wszystkie Jellicle Cats są bezdomne), ani dlaczego na powtórnym wcieleniu zależy osobnikom, które nie są sterane życiem czy sponiewierane przez los. Mimo owych niedopowiedzeń trudno polemizować z badaczem musicali, a zarazem tłumaczem „Kotów” dla Romy, gdy stwierdza: „Pozbawione linearnej akcji przedstawienie nie zawiera wyraźnego wątku romantycznego, tak więc jego twórcy zignorowali dwie podstawowe zasady musicalu. I właśnie dzięki temu rozszerzyli formułę gatunku, dowodząc w brawurowy sposób, że we współczesnym teatrze muzycznym ważniejsze jest »jak« niż »co«. A przy tym dowiedli, że w ramach tak rozszerzonej formuły można stworzyć teatr na wskroś artystyczny” (Wyszogrodzki 2018: 109).
„Kotom” Hoopera artyzmu odmawia się głównie z powodu „warunków zewnętrznych” postaci – osławionych kocio-ludzkich hybryd, określanych przez nieprzejednanych krytyków mianem monstrów, poczwar czy mutantów. Gros recenzentów rozdziera szaty nad rzekomo fatalnym połączeniem efektów komputerowych z charakteryzacją, sprawiającym wrażenie sztucznego doklejenia twarzy do sierści, lub raczej do kombinezonów przypominających skafandry. (Aczkolwiek kostiumy te służą zwiększeniu elastyczności ciała i płynności ruchów). Narzekaczy mierzi wymieszanie cech – zwłaszcza oblicza i dłonie jak u człowieka – stąd sugestie, że bohaterowie powinni być albo bardziej ludzcy, albo bardziej koci, czyli wykreowani w stu procentach za pomocą animacji; jako pozytywny przykład wymienia się słynnego „Avatara”. Z kolei pierwszą opcję popiera choćby Małgorzata Lipska, autorka strony Musical.pl: „[O]sadziłabym akcję np. na próbach w teatrze. Można by pokazać to trochę od kulis, a trochę na scenie (…). dla spragnionych magii i aury tajemniczości można by dodać jakiś wątek nadnaturalny, np. niby trwa zwykła próba, ale nagle coś lub ktoś znika (…). W sumie mamy to już zawarte w fabule »Kotów«, więc można by to ładnie ograć, trochę na zasadzie »ducha opery«” (Lipska 2020). Jednak czy postawienie na teatralne przebieranki nie zostałoby odebrane jako pójście po linii najmniejszego oporu i wtórność w stosunku do wideorejestracji sprzed dwóch dekad? I tak przecież podnoszą się głosy, że film Hoopera reprezentuje trend komercyjnych remake’ów, adaptacji, sequeli, prequeli i niekończących się serii. Według niektórych nie mamy tu do czynienia z autorską wizją, lecz ze schematyczną transpozycją teatru na srebrny ekran, tylko ubarwioną efektami specjalnymi i bogatszą scenografią powiązaną ze zmianami lokalizacji.
Ale w sceniczną umowność publiczność chce wierzyć, i chociaż sama dałam się ponieść od pierwszych dźwięków „Jellicle Songs for Jellicle Cats”, bardziej oporni nie mogą dojść do zgody, czy rezultat pracy reżysera i producentów wyszedł za mało realistycznie, czy… aż zanadto. Z jednej strony zatem „Koty” oceniane są jako do przesady wypolerowane wizualnie (cyfrowe kolory), przy czym scenografia wygląda nienaturalnie i sztywno niczym stare dekoracje. Jej nieokreślone rozmiary wraz z zaburzeniem perspektywy sprawiają, że niekiedy postacie wydają się zbyt drobne jak na wiadome zwierzaki (np. w scenie z torami kolejowymi), innym razem zaś – wielkości ludzi. Z drugiej strony owe ponoć „niewiarygodne” humanoidalne istoty są chyba nadmiernie podobne do nas, skoro rozmazanie granicy międzygatunkowej wywołuje poczucie nieswojości i niesamowitości – do haseł często padających pod zwiastunami należy „terryfying”. Moim zdaniem nie takie „Koty” straszne, jak je malują: aparycja antropomorficznych „mruczków” nie razi ani nie przeraża, szybko można się do niej przyzwyczaić. Ci jednak, którym ów film przypomina makabreskę czy tani horror i którzy uważają efekt za paskudny i budzący absmak, zachodzą w głowę, dlaczego przed wypuszczeniem obrazu w świat nikt nie obwieścił: „król (lub raczej kot) jest nagi!”.
Swoją drogą, niektóre postacie nie są nagie – mają buty albo… wierzchnie futro, którego zdejmowanie robi groteskowe wrażenie i zostało zaliczone do pomysłów wręcz poronionych. Zresztą recenzenci dopatrują się w omawianej produkcji szeregu niefortunnych rozwiązań i absurdów, typu wytresowane przez Plameczkę Pac maszerujące karaluchy (rzecz jasna, o ludzkich twarzach). Te i inne ekstrawagancje spowodowały, że w komentarzach przewija się pojęcie cringe (‘obciach, żenada’), a „Koty” zdążyły zdobyć Nagrodę Doriana – przyznawaną przez krytyków ze środowiska LGBTQ – w kategorii „Najbardziej kampowy film roku”. Zapewne za apologię wolności, nieprzystosowania, łamania konwenansów oraz za kiczowatą pstrokaciznę w klimacie lat 80. W każdym razie nie zgodziłabym się, że Hooperowi powinęła się noga, czego konsekwencją jest „transgresja z przypadku. Raczej smutna, brzydka i nudna niż naprawdę wywrotowa” (Popielecki 2020). Przekornie można powiedzieć, że wcześniejsze, uznane dzieła reżysera cechuje konwencjonalna poprawność, niczym w „sztuce dobrze skrojonej”, natomiast w koncepcji „Kotów” widać dozę zamierzonego, kontrolowanego szaleństwa. Bo czyż „futro na futrze” i chłeptanie przez Jellicle Cats mleka z miseczki po opanowaniu baru mlecznego nie są puszczaniem do publiczności, nomen omen, perskiego oka? Na dodatek już w pierwowzorze – z punktu widzenia sceptyka – panują absurd, sztuczność i śmieszność, jeśli wymalowani ludzie udają kosmate czworonogi, łaszą się do siebie i wywijają ogonami. W baśniowej konwencji i stylistyce znajduje to pełne uzasadnienie.
Można założyć, że dla aktorów grających generalnie w innych gatunkach „Koty” stanowią interesujące wyzwanie zawodowe, aczkolwiek każdy zdaje się podchodzić do niego trochę inaczej. Tak czy owak, jako bezpodstawny jawi się osąd, że „aktorstwo wszystkich zostało tu sprowadzone do groteskowego performensu” (Strzelecki 2020). Spośród ściągniętej na plan plejady niewątpliwie na wysokości zadania stanęła Dench, uosabiająca dostojeństwo Wyroczni i niepopadająca przy tym w śmieszność; podobnie McKellen znakomicie nadaje się do roli szacownego starego wygi teatralnego. Z kolei Corden i Wilson naznaczają scenariusz pierwiastkami komediowymi, i chyba tylko Elba nie obdarza Macavity’ego należytą charyzmą, a sceny porwań prezentują się nieprzekonująco. Jak przystało na film muzyczny, zatrudniono popularnych piosenkarzy: zalotnego Derulo oraz Taylor Swift, która wszakże występuje zaledwie w jednej scenie, wcielając się w Bombalurinę, popleczniczkę naszego typa spod ciemnej gwiazdy.
Ale słynna wokalistka ma zdecydowanie ważniejszy wkład w produkcję jako współautorka (z Webberem) napisanego pod tym kątem utworu „Beautiful Ghosts”, śpiewanego przez Victorię. Młoda kotka perswaduje w nim rozgoryczonej i rozczarowanej Grizabelli, że sama w przeciwieństwie do niej zawsze była niechciana, więc nie pozostały jej nawet cienie dawnej glorii we wspomnieniach. Ten poruszający song idealnie harmonizuje z „Memory”, jeszcze wzmacniając wydźwięk emocjonalny owego standardu. Opinie co do niego też są zróżnicowane: zdaniem niektórych wybija się na plus, poza nim i zmysłowo-swingującym „Macavity” w wykonaniu Swift wszystkie piosenki brzmią monotonnie i nie demonstrują umiejętności wokalnych artystów. Dla innych recenzentów musicalowy evergreen okazał się zbyt rzewny – faktycznie, wersje Barbry Streisand czy Elain Paige, pierwszej broadwayowskiej Grizabelli, są bardziej melancholijne i lżejsze, podczas gdy Hudson niemal histerycznie chlipie. Owa afektacja wydaje się jednak umotywowana – tak jak przejmujące łkanie Anne Hathaway w „I Dreamed a Dream” z „Les Misérables” – i poraża, a zarazem olśniewa. Reszta utworów, w odświeżonych aranżacjach, pasuje do konkretnych Jellicle Cats i została zaśpiewana całkiem poprawnie, choć może bez fajerwerków, nacisk bowiem położono na popisy, czyli widowisko. Kluczowy jego element stanowi zaś taniec, w którego ocenie znacznie bliżej mi do zachwytów niż do zażenowania. Nie ujrzymy tu wprawdzie wyszukanej choreografii ani spektakularnej akrobatyki, co znamy z teatru, ale fragmenty baletowe i niektóre układy oddają kwintesencję tego musicalu – ukazanie potencjału ludzkiego ciała, nieledwie kociej gracji i gibkości.
Oczywiście na szczególną uwagę zasługuje tu Victoria, czy raczej obsadzona w jej roli debiutantka Hayward – utalentowana primabalerina z Royal Ballet, która samą bezpretensjonalną urodą i „kocim” wdziękiem zaskarbia sobie naszą sympatię. Jak już napomknęłam, w oryginale postać ta należy do zespołu tancerek, natomiast u Hoopera uzyskała własny głos, a splatając ze sobą kolejne sceny, poniekąd awansowała do rangi głównej bohaterki. Odkrywa ona niezwykły świat Kocurków niczym Alicja Krainę Czarów, toteż jej zdziwiona mina nie powinna irytować owych krytyków, którzy utrzymują, że widzowie nieustannie przecierają oczy ze zdumienia – w końcu młoda przybyszka niejako nas reprezentuje. Dziecięca fascynacja otoczeniem i niewinność dodają jej uroku; co więcej, tak nakreślony charakter ma znaczenie dramaturgiczne, to bowiem prostoduszna Victoria protestuje przeciw odtrąceniu Grizabelli, uczy innych z jednej strony wybaczania i akceptacji, a z drugiej wiary w siebie. Właśnie za sprawą owych dwóch postaci musical angażuje emocjonalnie (nie tylko w sensie: wywołuje złośliwości) – także historia „tej nowej”, przygarniętej przez Jellicle Cats, obrazuje drogę od zagubienia i samotności do odnalezienia bliskości i wspólnoty.
Owo intrygujące „jellicle” wzięło się ponoć z dziecięcej wymowy „dear little”, zasłyszanej przez Eliota u chrześniaków, dla których ułożył „kocie” poemaciki. Należy powtórzyć, że mamy więc do czynienia z baśnią dla dzieci, równocześnie zaś z kapryśnymi wierszami, które rządzą się własną logiką, trochę w klimacie wspomnianej „Alicji…” – można rzec: chadzają swoimi ścieżkami. I libretto (zatem też scenariusz Hoopera) trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, czyli z groteską i miszmaszem stylistycznym (zderzenie elementów komicznych i patosu), z pewną infantylnością, a zarazem z przesłaniem dotyczącym postępowania z „mruczkami” oraz relacji i reguł obowiązujących w ich świecie… i nie tylko. „Wiersze o kotach, wydane pierwotnie w 1939 roku, poza walorami czysto rozrywkowymi (…) są błyskotliwymi studiami nad kocią naturą, nie stronią również od subtelnych aluzji na temat słabostek i przywar natury ludzkiej (…). Jako piosenki »kocie wiersze« dostają skrzydeł (…). Osobnym walorem każdej inscenizacji »Kotów« jest specyficzna aura, w której rozwija się akcja” – komplementuje Wyszogrodzki (2018: 110) wersję sceniczną.
Niezależnie od konfuzji poniektórych krytyków film Hoopera także roztacza tę aurę widowiska muzyczno-plastycznego oszałamiającego i porywającego dźwiękami, barwami i ruchem. Momentami dziki, dziwaczny, surrealistyczny, stanowi przekorny pean na cześć ludzkiego piękna i kreatywności, a jednocześnie na cześć „the mystical divinity of unashamed felinity” („mistycznego majestatu nieposkromionej kociości”). Wystarczy mieć dystans do siebie (celny wydaje się tytuł recenzji „Koty: film dla tych, którzy nie boją się żenady”), a stracić go wobec owego nieco manierycznego musicalu – wtedy przyjemne ciarki i ekscytacja bardzo prawdopodobne. Na facebookowej stronie Musical.pl ktoś doradza: „Nastaw się na totalny odlot”. Oczywiście – odlot do Kociego Nieba.
LITERATURA:
Chrzczonowski M.: „»Koty« – recenzja filmu. Te koty nie spadają na cztery łapy!”. Movies Room. 2.02.2020. https://moviesroom.pl/recenzje/recenzje-premier/koty-recenzja-filmu-te-koty-nie-spadaja-na-cztery-lapy/.
Lipska M.: [Post na facebookowej stronie Musical.pl. 17.01.2020]. https://www.facebook.com/musicalpl/photos/a.268805840656256/523575668512604/?type=3&theater.
Popielecki J.: „Kuwety”. „Przekrój”. 10.01.2020. https://przekroj.pl/artykuly/recenzje/kuwety.
Strzelecki K.: „Recenzja filmu »Koty«”. Mechaniczna Kulturacja. 8.01.2020. http://kulturacja.pl/2020/01/recenzja-filmu-koty/.
Wyszogrodzki D.: „Ale musicale! Złote stulecie 1918–2018”. Warszawa 2018.
„Koty” („Cats”). Reżyseria: Tom Hooper. Scenariusz: Lee Hall, Tom Hooper. Obsada: Judy Dench, Ian McKellen, James Corden, Jennifer Hudson, Idris Elba, Taylor Swift, Rebel Wilson. Muzyka: Andrew Lloyd Webber. Produkcja: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania 2019, 106 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |