
ABY ŻYCIE MIAŁO SENS, CZYLI PO CO WALCZYĆ O EDUKACJĘ (MIKOŁAJ MARCELA: 'JAK NIE SPIEPRZYĆ ŻYCIA SWOJEMU DZIECKU, CZYLI WSZYSTKO, CO MOŻESZ ZROBIĆ, ŻEBY EDUKACJA MIAŁA SENS')
A
A
A
Książka z wulgaryzmem w tytule
Okładka nowej książki Mikołaja Marceli „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku, czyli wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens” jest czarna jak szkolna tablica, na której wulgarne słowo „spieprzyć” zostało lekko wymazane – może gąbką, a może nauczycielską czy uczniowską ręką. Tytuł ma przyciągać uwagę, pewnie też szokować lub budzić niepokój potencjalnego odbiorcy, którym jest przede wszystkim rodzic (widzę tutaj też podobieństwo do tytułu książki Toma Phillipsa wydanej w 2019 „Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko”). A który rodzic chciałby, żeby jego dziecko miało „spieprzone” życie? Większość matek i ojców chce dla swoich dzieci jak najlepszej przyszłości. Często jednak – jak w kilku miejscach swojej książki zaznacza Marcela – jej wizje odbiegają od możliwości, talentów czy marzeń córek i synów lub są nieadekwatne do potrzeb zmieniającego się świata.
Zaczynamy od mocnego słowa na okładce. A czy wnętrze książki jest równie mocne? Zobaczmy!
Kim jest autor?
Najpierw jednak kilka słów o autorze, który daje sobie prawo do głośnego mówienia o tym, co w systemie edukacji nie działa. Mikołaj Marcela jest doktorem nauk humanistycznych, pracownikiem naukowym i dydaktycznym Uniwersytetu Śląskiego, tutorem uczniów szkół średnich w programie Uniwersytet Najlepszych, autorem kilku powieści, w tym dwóch dla najmłodszych czytelników. Ma doświadczenie w prowadzeniu zajęć dla różnych grup wiekowych. Nie pracował jako nauczyciel w szkole. Jest więc Marcela jednocześnie blisko szkoły, ale może spojrzeć na nią z dystansu. A dystans w patrzeniu na system szkolnictwa okazuje się według mnie bardzo potrzebny. Tkwiąc w systemie, który stanowi naszą codzienność oraz źródło utrzymania, z czasem przestajemy widzieć jego zwyrodnienia i absurdy. Nauczycielom przybywa obowiązków, a czasu na refleksję – nie. Nikt zresztą z osób mających wpływ na kształt systemu edukacji w Polsce na nauczycielskie refleksje nie czeka ani ich nie słucha, o czym mogliśmy się przekonać w 2019 roku. Piszę to z całą odpowiedzialnością jako nauczycielka szkoły podstawowej i gimnazjum z jedenastoletnim stażem pracy.
Znając dorobek dydaktyczny Marceli i sięgając po tę książkę, miałam pewne obawy co do sposobu, w jaki autor będzie się zwracał do czytelnika. Czy wykaże się zrozumieniem dla nauczycieli szkolnych, którzy nierzadko robią, co mogą, by z godnością przetrwać w systemie, walcząc o podmiotowość swoją i ucznia? Czy nie będzie – mówiąc potocznie – się wymądrzał, prezentując wiedzę płynącą nie z doświadczenia własnego, a z lektur? Czy po lekturze tej książki rodzice uczniów nie zechcą pójść do szkół, by pouczać, jak nauczać? Moje obawy nie potwierdziły się. Być może dlatego, że autor, jak sam pisze, wierzy w to, że „lepsza przyszłość – także edukacyjna – (…) dzieci jest nie tylko możliwa, ale wręcz konieczna” (s. 268). Według niego „rozwiązaniem większości, jeśli nie wszystkich problemów, z którymi boryka się współczesność, jest właśnie zmiana modelu szkoły i naszego podejścia do edukacji” (s. 268).
Dla kogo ta książka?
Adresatem książki Marceli jest przede wszystkim rodzic, a w zasadzie pewien określony typ rodzica. To rodzic, który chciałby dla swojego dziecka jak najlepiej, ale jedyną znaną mu strategią, dzięki której cel „jak najlepiej” zostanie zrealizowany, jest kontrolowanie wyników osiąganych w szkole. Kładzenie nacisku na zdobywanie dobrych ocen. Wykładanie pieniędzy na kursy, korepetycje, zajęcia dodatkowe. Organizowanie życia dziecka tak, by to nauka była w centrum jego zainteresowań. Rodzic, który kieruje w stronę swoich dzieci takie zdania:
Najważniejszą cechą rodzica-adresata tego poradnika jest zatem troska o dziecko. Sposób realizacji tej troski wiąże się jednak z pewnymi przekonaniami o tym, jak system edukacji powinien czy musi funkcjonować. W „Jak nie spieprzyć życia…” Marcela polemizuje z tymi przekonaniami, bazując nie tylko na swoich ciekawych uczniowskich doświadczeniach, ale też na doświadczeniach, obserwacjach i wynikach badań m.in. Jona Holta, Marka Kaczmarzyka i Kena Robinsona.
Marcela polemizuje, wskazuje, objaśnia, stawia pytania oraz… opowiada, czy raczej – snuje opowieść (jako wykładowca na kierunku sztuka pisania dobrze wie, czym jest storytelling, i potrafi zastosować go w praktyce). O czym? O sobie! A dokładniej o swojej edukacyjnej drodze: jakim był uczniem, co w szkole go fascynowało i dlaczego, jakie hobby pochłaniało czas Mikołaja-ucznia, jakiego wsparcia udzielali mu rodzice. Cała ta edukacyjna, szkolna i pozaszkolna ścieżka doprowadziła go do punktu, w którym się teraz znajduje. „Kiedy rozglądam się wokół siebie – pisze – mam wrażenie, że to ja jestem w grupie zwycięzców. Nie boję się poniedziałków, a każdy dzień jest dla mnie okazją do samorozwoju i realizacji kolejnych wyzwań” (s. 17).
Napisanie tego poradnika dla rodziców było niewątpliwie ciekawym wyzwaniem, nie tylko od strony merytorycznej, ale także warsztatowej i stylistycznej. Kompozycja całości jest dobrze przemyślana, a język, którym Marcela zwraca się do odbiorców, nie jest językiem osoby, która wie lepiej i poucza, ale tutora, mentora (o których zresztą Marcela pisze w rozdziale poświęconym nauczycielom), który w prostych słowach tłumaczy trudne zagadnienia, przekładając je od razu na przykłady z życia. Swojego i innych uczniów oraz nauczycieli. Co ważne, autor nie dzieli świata na zły i dobry, nikogo nie ocenia. Wielokrotnie używa sformułowań typu: „zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy…”, „u mnie to się sprawdziło, ale nie u wszystkich musi” itd. Na pierwszy rzut oka takie zdania wyglądają jak asekuracyjna zasłona dymna, ale po lekturze całości książki stwierdzam, że jest to dobre rozwiązanie językowe, które pokazuje, że… nie ma uniwersalnych rozwiązań.
Marcela stawia wiele pytań, mających funkcję zachęcenia czytelnika do przemyślenia pewnych zagadnień, często zwraca się wprost do rodzica, używa zwrotów „wasze dzieci” lub „twoje dziecko”. Całość napisana jest tak, że czuć, iż narrator poradnika również troszczy się o przyszłość dzieci. Już w tytule przecież obiecuje nam, że powie o wszystkim, co możemy zrobić, by edukacja miała sens. Słowo „wszystko” jest tu moim zdaniem wstawione nieco na wyrost, chyba że chodzi o wszystko, co w tym momencie dziejowym/swojego życia/z tymi zasobami, jakie masz, jesteś w stanie zdziałać.
W ostatnim akapicie wstępu powraca wulgarne słowo użyte w tytule, po czym już go nie widzimy. Za to dostajemy tutaj zapowiedź zawartości poradnika i obietnicę pozytywnych skutków wdrożenia rad autora w życie: „Jeśli więc chcecie dowiedzieć się, jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku, przeczytajcie tę książkę. Dowiecie się z niej, dlaczego polska szkoła mogłaby spokojnie funkcjonować bez ocen, bez podstawy programowej i bez sprawdzianów. Przede wszystkim jednak spróbujcie sami odpowiedzieć na pytania, które tu zadaję, zapominając o tym, jak przez dwanaście lat o szkole nauczył was myśleć system edukacji. Dzięki temu wy możecie ocalić swoje dzieci, a ich edukacja może nareszcie nabrać sensu!” (s. 18-19).
Ja lekturę tej książki polecam nie tylko rodzicom, ale także nauczycielom oraz osobom pracującym nad kształtem i podtrzymaniem obecnego systemu edukacji.
Proszę pani, a o czym to jest?
Wiemy już kto i dla kogo napisał poradnik z wulgaryzmem w tytule. Wiemy już nawet co nieco o jego zawartości. Co jednak konkretnie kryje dobrze przemyślana kompozycja całości książki?
Ważne, aby cały czas nie tracić z oczu przynależności gatunkowej książki Marceli. Kilkukrotnie użyłam tutaj słowa poradnik. „Jak nie spieprzyć życia…” nie jest rozprawą naukową, choć autor odwołuje się do naukowych (i nie tylko) źródeł. Nie jest też opowieścią biograficzną, mimo wplatania w narrację historii z życia autora wziętych. Marcela w przystępny sposób przybliża rodzicom genezę obecnego systemu edukacji, punktuje jego najważniejsze problemy oraz radzi, co można zrobić, by było lepiej. Całość zamyka się w dziesięciu rozdziałach, będących jednocześnie pytaniami do czytelnika: 1. Jak zmienić szkołę? 2. Jak być mądrym rodzicem? 3. Na co zwracać uwagę nauczycielom? 4. Jak pomóc uczniom? 5. Jak dobrze się uczyć? 6. Dlaczego praktyka czyni mistrza? 7. Czego brakuje w szkole? 8. Jak motywować (się) do nauki? 9. Czy potrzebujemy ocen i egzaminów? 10. Jak mogłaby wyglądać szkoła?
Rozdziały podzielone są na krótkie podrozdziały, dzięki czemu nawet osoby, które deklarują, że nie mają czasu na czytanie (lub mają go mało), powinny znaleźć chwilę dziennie na lekturę tej pozycji. Dodatkowo najważniejsze informacje zostały pogrubione, wypunktowane (z użyciem różnego rodzaju punktów, co ciekawe), zaś na końcu każdego rozdziału znajdziemy wyodrębnioną dzięki szaremu tłu „ściągę”, czyli podsumowanie w formie tabelki najważniejszych postulatów zawartych w każdej części książki. W jednej kolumnie Marcela podaje „Jak jest?”, w drugiej „Jak mogłoby być?”. Zwróćmy uwagę na użyte słowo „mogłoby” zamiast „musi” czy „powinno”. I w tym szczególe widać, że autor nie narzuca zdania, a sugeruje kierunek pozytywnych zmian w systemie edukacji, choć – jak już wyżej cytowałam – w podsumowaniu całości pisze, że lepsza przyszłość „jest nie tylko możliwa, ale wręcz konieczna”. Dlaczego? „Jeśli chcemy żyć w wolnym, sprawiedliwym i pozbawionym konfliktów świecie, potrzebujemy szkoły, w której wolność, sprawiedliwość i dialog są codziennym doświadczeniem dzieci” (s. 268).
Wolność i dialog to właściwe dwa tematy, wokół których kręci się cała książka Marceli. Lub, mówiąc bardziej literackim językiem – które odbijają się echem w całym poradniku. Dialog ma być prowadzony przez rodziców i dzieci, rodziców i nauczycieli, rodziców i dyrekcję szkoły. Przede wszystkim od tych pierwszych, rodzinnych rozmów powinna zacząć się refleksja o edukacji dziecka. Dlaczego? Rodzic powinien poznać swoje dziecko, jego potrzeby i marzenia, docenić pasje. Rodzina ma być miejscem bezpiecznym, nie zaś takim, z którego dziecko będzie uciekało w stronę rówieśników, w świat wirtualny czy też uciekało się do kłamstwa, by móc poza nadzorem rodzicielskim realizować swoje potrzeby. Marcela prosi w imieniu młodych ludzi o swobodę, jaką sam miał: wyboru tego, do czego będzie się w szkole przykładał, wyboru hobby. Warto przytoczyć w tym miejscu dłuższy cytat: „Czasami oczywiście uczyłem się tego, czego wymagał ode mnie system edukacji, ale w tej kwestii moi rodzice nie mieli wobec mnie żadnych oczekiwań. Może poza jednym: miałem robić to, co kocham – i na tym się skupiałem. Czy to przyniosło skutek? W moim akurat przypadku tak – choć zdaję sobie sprawę, że pozostawienie dziecku całkowitej wolności po pierwsze może się nie sprawdzić, a po drugie będzie niezwykle dla was trudne. Jestem przekonany, że polska edukacja potrzebuje właśnie większej swobody, a – by to zapewnić – przeobrażeniu musi ulec niemal cały system oświaty. Ta zmiana musi się jednak zacząć od was – rodziców. Ja miałem dużo swobody, ale z każdym problemem zawsze mogłem się zwrócić do swoich rodziców. To było kluczowe dla mojego rozwoju. Doskonale rozumiem, że nie ma recept uniwersalnych, gwarantujących sukces, nie ma też idealnego i dobrego dla wszystkich dzieci modelu edukacji. Wiele zależy od temperamentu dziecka i od waszego rodzicielskiego nosa” (s. 14-15).
Podobne stwierdzenia przewijają się w całej książce. Bo warto przypominać o tym, że… warto znać i wspierać własne dziecko.
Recepty doktora Marceli
Dialog, swoboda – co jeszcze zapisuje doktor Marcela na recepcie, która ma zapewnić sens edukacji naszego dziecka? Wymieńmy tutaj kilka zapisanych przez niego leków wspomagających sensowne działania w ramach systemu edukacyjnego. Są wśród nich bardziej i mniej szczegółowe, np.:
Są jeszcze porady, o czym można rozmawiać z nauczycielem dziecka i z dyrekcją szkoły, jakie zmiany na lepsze sugerować. Nie będę przytaczać wszystkiego, wszak osoba zaintrygowana wnętrzem książki powinna sama do niej dotrzeć, zostawię tu tylko jedną myśl, z którą sama się zgadzam i wprowadzałam w swoich klasach i grupach studenckich: „To ważne, by wasze dzieci lubiły swoich nauczycieli, i warto inwestować energię w zmianę niedobrych relacji na tej linii” (s. 74).
Marcela ucieka się w książce także do medycyny alternatywnej, czyli zaprezentowania rozwiązań ze zwykłych szkół niepublicznych oraz szkół demokratycznych, waldorfskich i montessoriańskich, oraz rozwiązań z edukacji domowej. Skrótowo prezentuje ich założenia a także wskazuje, co dobrego z tych modeli możemy wyciągnąć i być może przenieść do naszego systemu edukacji. Pozostaje jednak smutny wniosek, że szkolne Eldorado nie tylko istnieje i pięknie się świeci, ale także swoje kosztuje.
Ale czy pacjenta stać na leki?
Czy znane jest Państwu sformułowanie „głosowanie portfelem”? Chodzi o to, żeby swoje pieniądze wydawać w miejscach, które chcemy wspierać, a niekoniecznie tam, gdzie są najniższe ceny. Chcę wspierać polską produkcję, kupuję produkty wyprodukowane w Polsce; nie chcę zostawiać swoich zarobków korporacjom, kupuję ubrania czy żywność wyprodukowane przez małych przedsiębiorców.
Cóż, nie każdego stać na głosowanie portfelem. W przypadku edukacji jest tak samo. Być może istnieją rodzice, którym książka Marceli nie będzie potrzebna, bo znają już wszystkie mankamenty systemu. Próbowali dialogu z nauczycielami, dyrekcją. Wiedzą, że mają rację i działają dla dobra swoich dzieci. I… nic. Chcieliby zapisać dzieci do innej szkoły, niekoniecznie takiej, gdzie stawia się na wyniki egzaminów, ale do takiej, w której panuje dobra atmosfera, jednak ze względów ekonomicznych nie jest to możliwe. Nie ma tańszego zamiennika.
Rodzice, którzy już walczą lepszą edukację dzieci, nie muszą czytać książki Marceli, chyba że chcą kolejny raz upewnić się co do swoich racji lub uporządkować to, co już wiedzą. Co im pozostaje? Wspieranie dzieci, bycie pierwszymi osobami, do których zwrócą się one w razie problemów, także tych ze szkołą.
To, że książka Marceli nie jest dla wszystkich i nie uczy wszystkiego (np. nie ma tam mowy o sposobach rozwiązywania konfliktów czy prowadzenia efektywnego dialogu), nie stanowi jej wady. Nie da się napisać poradnika, który zadowoliłby każdego. Zaznaczam jednak, że są osoby, które w radach zamieszczonych w „Jak nie spieprzyć życia” nie odnajdą niczego, czego już sami by nie wiedzieli.
Pewnym mankamentem książki jest za to bezkrytyczne podejście autora do fińskiego systemu edukacji. Rozumiem, że w ramach przyjętej konwencji potrzebny był pozytywny bohater systemu edukacji i został nim system fiński, powracający jako wzór w chyba wszystkich publikacjach, w których wskazuje się, jak można robić lepszą szkołę. Tymczasem w każdym systemie znajdzie się jakaś niedoskonałość lub rozwiązanie, które bardzo zależy od kontekstu społecznego, środowiskowego czy innego.
Znalazło się tutaj też kilka propozycji, które wywołały mój uśmiech. Bynajmniej nie radosny, a raczej uśmiech bohaterki przywoływanej przez Marcelę „Gry o tron” podczas wypowiadania zdania „Oh, my sweet summer child”. Dla niewtajemniczonych – to zdanie było wypowiadane do mniej doświadczonych (naiwnych) osób przez te bardziej doświadczone. Marcela na przykład dziwi się, że szkoły nie wykorzystują potencjału gotowania. Pisze: „Znam też szkołę podstawową, w której młodzi ludzie codziennie spożywają razem śniadanie, łącząc je z lekcjami angielskiego z native speakerem. Czy to nie są wspaniałe pomysły do wykorzystania w szkołach waszych dzieci od zaraz?” (s. 179).
Tak, również uważam, że to ciekawy pomysł, podobnie jak robienie kanapek czy pieczenie ciastek w szkole. Ale wiem, z czym to się może wiązać. Robiłam od czasu do czasu lekcje z jedzeniem (np. na podsumowanie omawiania „Harry’ego Pottera” była Wielka Uczta). Po pierwsze, bałagan, po drugie, jeszcze więcej bałaganu. Marnowanie jedzenia, bo komuś przyjdzie do głowy rzucić kanapką w kolegę. Ktoś zacina się nożem, trzeba iść opatrzyć. Piekarnik w szkole? A co, jeśli ktoś się poparzy? Co na to rodzice? Co na tu ubezpieczyciel? I wreszcie – co na te kulinarne pomysły powie sanepid? Wiele podobnych pomysłów jest trudnych w realizacji z powodów, o których przeciętnemu człowiekowi się nie śniło, a które związane są z czynnikiem biurokratycznym lub… ludzkim. Czy pomyśleliby Państwo, że rodzice będą przychodzić na skargę do dyrekcji, ponieważ dzieci na lekcjach w podstawówce ich zdaniem za dużo się bawią, a za mało uczą i mają za krótkie notatki w zeszycie? A znam takie przypadki, niestety. Czy rodzice, którzy chodzą „na skargę” do dyrekcji powinni przeczytać książkę Marceli? Owszem. Czy po nią sięgną? Nie wiem.
Zresztą podobne działania antyreformatorskie rodziców, a nawet dyrekcji szkół oraz kolegów z pokoju nauczycielskiego na ostatnich stronach poradnika wspomina sam Marcela. Podczas Narady Obywatelskiej, będącej odpowiedzią na ogólnopolski strajk nauczycieli, miał okazję wysłuchać opowieści o „nierównej i skazanej na porażkę walce z systemem edukacji wspieranym przez dyrektorów i dużą część rodziców” (s. 90). Przybyłe na naradę nauczycielki mówiły o takich inicjatywach, które znam też ze swojej praktyki – „samoocenianiu się przez uczniów, odchodzeniu od testów, upodmiotowieniu młodych ludzi w szkole” (s. 90). O ile jednak w mojej szkole – nie będę ukrywać, była to szkoła społeczna – wszelkie innowacje były przyjmowane z zainteresowaniem, to w szkołach wymienionych nauczycielek wzbudzało to niechęć (zob. 90-91).
W ostatnich zdaniach książki „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku” czytamy, że nauczyciele „(…) są w dużym stopniu więźniami systemu oświaty i jego ograniczeń. Ważne jest więc, by tworzyć nie tylko warunki do nauki dla waszych dzieci, ale też dla nauczycieli, by mogli na co dzień pomagać swoim podopiecznym rozwijać się i być sobą” (s. 269). Ciekawe, czy autor planuje kolejną książkę o nauczycielach?
No dobrze, na koniec zadajmy sobie pytanie, czy pacjenta stać na uleczenie systemu edukacji? Czy my – rodzice, nauczyciele, uczniowie, dyrektorzy – możemy coś zrobić w ramach tego systemu? Nie każdego, a nawet nie większość stać na zrobienie sobie szkoły marzeń poza szkolnictwem publicznym. Ale dobrze byłoby przynajmniej, by stać nas było na zmianę myślenia o systemie edukacji. Warto mówić głośno o tym, co jest nie tak, punktować koleiny myślenia, w które wpadamy, gdy przychodzi do tematu szkoły. System edukacyjny wydaje się kolejnym potworem, z którym co bardziej świadomi chcą (muszą?) walczyć. Okazuje się, że tych chętnych do walki nie brakuje. Skoro jest nas trochę, to może uda się nie sp… zepsuć życia kolejnym pokoleniom?
Okładka nowej książki Mikołaja Marceli „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku, czyli wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens” jest czarna jak szkolna tablica, na której wulgarne słowo „spieprzyć” zostało lekko wymazane – może gąbką, a może nauczycielską czy uczniowską ręką. Tytuł ma przyciągać uwagę, pewnie też szokować lub budzić niepokój potencjalnego odbiorcy, którym jest przede wszystkim rodzic (widzę tutaj też podobieństwo do tytułu książki Toma Phillipsa wydanej w 2019 „Ludzie. Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko”). A który rodzic chciałby, żeby jego dziecko miało „spieprzone” życie? Większość matek i ojców chce dla swoich dzieci jak najlepszej przyszłości. Często jednak – jak w kilku miejscach swojej książki zaznacza Marcela – jej wizje odbiegają od możliwości, talentów czy marzeń córek i synów lub są nieadekwatne do potrzeb zmieniającego się świata.
Zaczynamy od mocnego słowa na okładce. A czy wnętrze książki jest równie mocne? Zobaczmy!
Kim jest autor?
Najpierw jednak kilka słów o autorze, który daje sobie prawo do głośnego mówienia o tym, co w systemie edukacji nie działa. Mikołaj Marcela jest doktorem nauk humanistycznych, pracownikiem naukowym i dydaktycznym Uniwersytetu Śląskiego, tutorem uczniów szkół średnich w programie Uniwersytet Najlepszych, autorem kilku powieści, w tym dwóch dla najmłodszych czytelników. Ma doświadczenie w prowadzeniu zajęć dla różnych grup wiekowych. Nie pracował jako nauczyciel w szkole. Jest więc Marcela jednocześnie blisko szkoły, ale może spojrzeć na nią z dystansu. A dystans w patrzeniu na system szkolnictwa okazuje się według mnie bardzo potrzebny. Tkwiąc w systemie, który stanowi naszą codzienność oraz źródło utrzymania, z czasem przestajemy widzieć jego zwyrodnienia i absurdy. Nauczycielom przybywa obowiązków, a czasu na refleksję – nie. Nikt zresztą z osób mających wpływ na kształt systemu edukacji w Polsce na nauczycielskie refleksje nie czeka ani ich nie słucha, o czym mogliśmy się przekonać w 2019 roku. Piszę to z całą odpowiedzialnością jako nauczycielka szkoły podstawowej i gimnazjum z jedenastoletnim stażem pracy.
Znając dorobek dydaktyczny Marceli i sięgając po tę książkę, miałam pewne obawy co do sposobu, w jaki autor będzie się zwracał do czytelnika. Czy wykaże się zrozumieniem dla nauczycieli szkolnych, którzy nierzadko robią, co mogą, by z godnością przetrwać w systemie, walcząc o podmiotowość swoją i ucznia? Czy nie będzie – mówiąc potocznie – się wymądrzał, prezentując wiedzę płynącą nie z doświadczenia własnego, a z lektur? Czy po lekturze tej książki rodzice uczniów nie zechcą pójść do szkół, by pouczać, jak nauczać? Moje obawy nie potwierdziły się. Być może dlatego, że autor, jak sam pisze, wierzy w to, że „lepsza przyszłość – także edukacyjna – (…) dzieci jest nie tylko możliwa, ale wręcz konieczna” (s. 268). Według niego „rozwiązaniem większości, jeśli nie wszystkich problemów, z którymi boryka się współczesność, jest właśnie zmiana modelu szkoły i naszego podejścia do edukacji” (s. 268).
Dla kogo ta książka?
Adresatem książki Marceli jest przede wszystkim rodzic, a w zasadzie pewien określony typ rodzica. To rodzic, który chciałby dla swojego dziecka jak najlepiej, ale jedyną znaną mu strategią, dzięki której cel „jak najlepiej” zostanie zrealizowany, jest kontrolowanie wyników osiąganych w szkole. Kładzenie nacisku na zdobywanie dobrych ocen. Wykładanie pieniędzy na kursy, korepetycje, zajęcia dodatkowe. Organizowanie życia dziecka tak, by to nauka była w centrum jego zainteresowań. Rodzic, który kieruje w stronę swoich dzieci takie zdania:
- Czwórka? A dlaczego nie piątka?
- Jeśli nie zaliczysz tego sprawdzianu na minimum cztery z plusem, koniec z… (tu wstawić dowolne hobby niezwiązane ze szkołą i uczeniem się).
- Ucz się ucz, nauka to potęgi klucz.
- Bez dobrze zdanego egzaminu nie ma szans na dobre liceum, bez dobrego liceum nie ma szans na dobre studia, bez dobrych studiów nie ma dobrej pracy, a bez dobrej pracy nie będzie dobrych pieniędzy.
- Lekcje już odrobione?
- itp.
Najważniejszą cechą rodzica-adresata tego poradnika jest zatem troska o dziecko. Sposób realizacji tej troski wiąże się jednak z pewnymi przekonaniami o tym, jak system edukacji powinien czy musi funkcjonować. W „Jak nie spieprzyć życia…” Marcela polemizuje z tymi przekonaniami, bazując nie tylko na swoich ciekawych uczniowskich doświadczeniach, ale też na doświadczeniach, obserwacjach i wynikach badań m.in. Jona Holta, Marka Kaczmarzyka i Kena Robinsona.
Marcela polemizuje, wskazuje, objaśnia, stawia pytania oraz… opowiada, czy raczej – snuje opowieść (jako wykładowca na kierunku sztuka pisania dobrze wie, czym jest storytelling, i potrafi zastosować go w praktyce). O czym? O sobie! A dokładniej o swojej edukacyjnej drodze: jakim był uczniem, co w szkole go fascynowało i dlaczego, jakie hobby pochłaniało czas Mikołaja-ucznia, jakiego wsparcia udzielali mu rodzice. Cała ta edukacyjna, szkolna i pozaszkolna ścieżka doprowadziła go do punktu, w którym się teraz znajduje. „Kiedy rozglądam się wokół siebie – pisze – mam wrażenie, że to ja jestem w grupie zwycięzców. Nie boję się poniedziałków, a każdy dzień jest dla mnie okazją do samorozwoju i realizacji kolejnych wyzwań” (s. 17).
Napisanie tego poradnika dla rodziców było niewątpliwie ciekawym wyzwaniem, nie tylko od strony merytorycznej, ale także warsztatowej i stylistycznej. Kompozycja całości jest dobrze przemyślana, a język, którym Marcela zwraca się do odbiorców, nie jest językiem osoby, która wie lepiej i poucza, ale tutora, mentora (o których zresztą Marcela pisze w rozdziale poświęconym nauczycielom), który w prostych słowach tłumaczy trudne zagadnienia, przekładając je od razu na przykłady z życia. Swojego i innych uczniów oraz nauczycieli. Co ważne, autor nie dzieli świata na zły i dobry, nikogo nie ocenia. Wielokrotnie używa sformułowań typu: „zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy…”, „u mnie to się sprawdziło, ale nie u wszystkich musi” itd. Na pierwszy rzut oka takie zdania wyglądają jak asekuracyjna zasłona dymna, ale po lekturze całości książki stwierdzam, że jest to dobre rozwiązanie językowe, które pokazuje, że… nie ma uniwersalnych rozwiązań.
Marcela stawia wiele pytań, mających funkcję zachęcenia czytelnika do przemyślenia pewnych zagadnień, często zwraca się wprost do rodzica, używa zwrotów „wasze dzieci” lub „twoje dziecko”. Całość napisana jest tak, że czuć, iż narrator poradnika również troszczy się o przyszłość dzieci. Już w tytule przecież obiecuje nam, że powie o wszystkim, co możemy zrobić, by edukacja miała sens. Słowo „wszystko” jest tu moim zdaniem wstawione nieco na wyrost, chyba że chodzi o wszystko, co w tym momencie dziejowym/swojego życia/z tymi zasobami, jakie masz, jesteś w stanie zdziałać.
W ostatnim akapicie wstępu powraca wulgarne słowo użyte w tytule, po czym już go nie widzimy. Za to dostajemy tutaj zapowiedź zawartości poradnika i obietnicę pozytywnych skutków wdrożenia rad autora w życie: „Jeśli więc chcecie dowiedzieć się, jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku, przeczytajcie tę książkę. Dowiecie się z niej, dlaczego polska szkoła mogłaby spokojnie funkcjonować bez ocen, bez podstawy programowej i bez sprawdzianów. Przede wszystkim jednak spróbujcie sami odpowiedzieć na pytania, które tu zadaję, zapominając o tym, jak przez dwanaście lat o szkole nauczył was myśleć system edukacji. Dzięki temu wy możecie ocalić swoje dzieci, a ich edukacja może nareszcie nabrać sensu!” (s. 18-19).
Ja lekturę tej książki polecam nie tylko rodzicom, ale także nauczycielom oraz osobom pracującym nad kształtem i podtrzymaniem obecnego systemu edukacji.
Proszę pani, a o czym to jest?
Wiemy już kto i dla kogo napisał poradnik z wulgaryzmem w tytule. Wiemy już nawet co nieco o jego zawartości. Co jednak konkretnie kryje dobrze przemyślana kompozycja całości książki?
Ważne, aby cały czas nie tracić z oczu przynależności gatunkowej książki Marceli. Kilkukrotnie użyłam tutaj słowa poradnik. „Jak nie spieprzyć życia…” nie jest rozprawą naukową, choć autor odwołuje się do naukowych (i nie tylko) źródeł. Nie jest też opowieścią biograficzną, mimo wplatania w narrację historii z życia autora wziętych. Marcela w przystępny sposób przybliża rodzicom genezę obecnego systemu edukacji, punktuje jego najważniejsze problemy oraz radzi, co można zrobić, by było lepiej. Całość zamyka się w dziesięciu rozdziałach, będących jednocześnie pytaniami do czytelnika: 1. Jak zmienić szkołę? 2. Jak być mądrym rodzicem? 3. Na co zwracać uwagę nauczycielom? 4. Jak pomóc uczniom? 5. Jak dobrze się uczyć? 6. Dlaczego praktyka czyni mistrza? 7. Czego brakuje w szkole? 8. Jak motywować (się) do nauki? 9. Czy potrzebujemy ocen i egzaminów? 10. Jak mogłaby wyglądać szkoła?
Rozdziały podzielone są na krótkie podrozdziały, dzięki czemu nawet osoby, które deklarują, że nie mają czasu na czytanie (lub mają go mało), powinny znaleźć chwilę dziennie na lekturę tej pozycji. Dodatkowo najważniejsze informacje zostały pogrubione, wypunktowane (z użyciem różnego rodzaju punktów, co ciekawe), zaś na końcu każdego rozdziału znajdziemy wyodrębnioną dzięki szaremu tłu „ściągę”, czyli podsumowanie w formie tabelki najważniejszych postulatów zawartych w każdej części książki. W jednej kolumnie Marcela podaje „Jak jest?”, w drugiej „Jak mogłoby być?”. Zwróćmy uwagę na użyte słowo „mogłoby” zamiast „musi” czy „powinno”. I w tym szczególe widać, że autor nie narzuca zdania, a sugeruje kierunek pozytywnych zmian w systemie edukacji, choć – jak już wyżej cytowałam – w podsumowaniu całości pisze, że lepsza przyszłość „jest nie tylko możliwa, ale wręcz konieczna”. Dlaczego? „Jeśli chcemy żyć w wolnym, sprawiedliwym i pozbawionym konfliktów świecie, potrzebujemy szkoły, w której wolność, sprawiedliwość i dialog są codziennym doświadczeniem dzieci” (s. 268).
Wolność i dialog to właściwe dwa tematy, wokół których kręci się cała książka Marceli. Lub, mówiąc bardziej literackim językiem – które odbijają się echem w całym poradniku. Dialog ma być prowadzony przez rodziców i dzieci, rodziców i nauczycieli, rodziców i dyrekcję szkoły. Przede wszystkim od tych pierwszych, rodzinnych rozmów powinna zacząć się refleksja o edukacji dziecka. Dlaczego? Rodzic powinien poznać swoje dziecko, jego potrzeby i marzenia, docenić pasje. Rodzina ma być miejscem bezpiecznym, nie zaś takim, z którego dziecko będzie uciekało w stronę rówieśników, w świat wirtualny czy też uciekało się do kłamstwa, by móc poza nadzorem rodzicielskim realizować swoje potrzeby. Marcela prosi w imieniu młodych ludzi o swobodę, jaką sam miał: wyboru tego, do czego będzie się w szkole przykładał, wyboru hobby. Warto przytoczyć w tym miejscu dłuższy cytat: „Czasami oczywiście uczyłem się tego, czego wymagał ode mnie system edukacji, ale w tej kwestii moi rodzice nie mieli wobec mnie żadnych oczekiwań. Może poza jednym: miałem robić to, co kocham – i na tym się skupiałem. Czy to przyniosło skutek? W moim akurat przypadku tak – choć zdaję sobie sprawę, że pozostawienie dziecku całkowitej wolności po pierwsze może się nie sprawdzić, a po drugie będzie niezwykle dla was trudne. Jestem przekonany, że polska edukacja potrzebuje właśnie większej swobody, a – by to zapewnić – przeobrażeniu musi ulec niemal cały system oświaty. Ta zmiana musi się jednak zacząć od was – rodziców. Ja miałem dużo swobody, ale z każdym problemem zawsze mogłem się zwrócić do swoich rodziców. To było kluczowe dla mojego rozwoju. Doskonale rozumiem, że nie ma recept uniwersalnych, gwarantujących sukces, nie ma też idealnego i dobrego dla wszystkich dzieci modelu edukacji. Wiele zależy od temperamentu dziecka i od waszego rodzicielskiego nosa” (s. 14-15).
Podobne stwierdzenia przewijają się w całej książce. Bo warto przypominać o tym, że… warto znać i wspierać własne dziecko.
Recepty doktora Marceli
Dialog, swoboda – co jeszcze zapisuje doktor Marcela na recepcie, która ma zapewnić sens edukacji naszego dziecka? Wymieńmy tutaj kilka zapisanych przez niego leków wspomagających sensowne działania w ramach systemu edukacyjnego. Są wśród nich bardziej i mniej szczegółowe, np.:
- myślenie o procesie edukacji w kategoriach rozwoju, nie wyboru zawodu, który dziecko będzie wykonywało w przyszłości,
- pójście z dzieckiem na spacer (regularnie) i więcej ruchu w szkole,
- majsterkowanie w domu z dzieckiem,
- pilnowanie, by dziecko jak najdłużej pisało ręcznie, najlepiej opowiadania,
- pozwolenie dziecku na wybór zainteresowań,
- pozwolenie dziecku na popełnianie błędów,
- pozwolenie dziecku na zabawę w domu i szkole.
Są jeszcze porady, o czym można rozmawiać z nauczycielem dziecka i z dyrekcją szkoły, jakie zmiany na lepsze sugerować. Nie będę przytaczać wszystkiego, wszak osoba zaintrygowana wnętrzem książki powinna sama do niej dotrzeć, zostawię tu tylko jedną myśl, z którą sama się zgadzam i wprowadzałam w swoich klasach i grupach studenckich: „To ważne, by wasze dzieci lubiły swoich nauczycieli, i warto inwestować energię w zmianę niedobrych relacji na tej linii” (s. 74).
Marcela ucieka się w książce także do medycyny alternatywnej, czyli zaprezentowania rozwiązań ze zwykłych szkół niepublicznych oraz szkół demokratycznych, waldorfskich i montessoriańskich, oraz rozwiązań z edukacji domowej. Skrótowo prezentuje ich założenia a także wskazuje, co dobrego z tych modeli możemy wyciągnąć i być może przenieść do naszego systemu edukacji. Pozostaje jednak smutny wniosek, że szkolne Eldorado nie tylko istnieje i pięknie się świeci, ale także swoje kosztuje.
Ale czy pacjenta stać na leki?
Czy znane jest Państwu sformułowanie „głosowanie portfelem”? Chodzi o to, żeby swoje pieniądze wydawać w miejscach, które chcemy wspierać, a niekoniecznie tam, gdzie są najniższe ceny. Chcę wspierać polską produkcję, kupuję produkty wyprodukowane w Polsce; nie chcę zostawiać swoich zarobków korporacjom, kupuję ubrania czy żywność wyprodukowane przez małych przedsiębiorców.
Cóż, nie każdego stać na głosowanie portfelem. W przypadku edukacji jest tak samo. Być może istnieją rodzice, którym książka Marceli nie będzie potrzebna, bo znają już wszystkie mankamenty systemu. Próbowali dialogu z nauczycielami, dyrekcją. Wiedzą, że mają rację i działają dla dobra swoich dzieci. I… nic. Chcieliby zapisać dzieci do innej szkoły, niekoniecznie takiej, gdzie stawia się na wyniki egzaminów, ale do takiej, w której panuje dobra atmosfera, jednak ze względów ekonomicznych nie jest to możliwe. Nie ma tańszego zamiennika.
Rodzice, którzy już walczą lepszą edukację dzieci, nie muszą czytać książki Marceli, chyba że chcą kolejny raz upewnić się co do swoich racji lub uporządkować to, co już wiedzą. Co im pozostaje? Wspieranie dzieci, bycie pierwszymi osobami, do których zwrócą się one w razie problemów, także tych ze szkołą.
To, że książka Marceli nie jest dla wszystkich i nie uczy wszystkiego (np. nie ma tam mowy o sposobach rozwiązywania konfliktów czy prowadzenia efektywnego dialogu), nie stanowi jej wady. Nie da się napisać poradnika, który zadowoliłby każdego. Zaznaczam jednak, że są osoby, które w radach zamieszczonych w „Jak nie spieprzyć życia” nie odnajdą niczego, czego już sami by nie wiedzieli.
Pewnym mankamentem książki jest za to bezkrytyczne podejście autora do fińskiego systemu edukacji. Rozumiem, że w ramach przyjętej konwencji potrzebny był pozytywny bohater systemu edukacji i został nim system fiński, powracający jako wzór w chyba wszystkich publikacjach, w których wskazuje się, jak można robić lepszą szkołę. Tymczasem w każdym systemie znajdzie się jakaś niedoskonałość lub rozwiązanie, które bardzo zależy od kontekstu społecznego, środowiskowego czy innego.
Znalazło się tutaj też kilka propozycji, które wywołały mój uśmiech. Bynajmniej nie radosny, a raczej uśmiech bohaterki przywoływanej przez Marcelę „Gry o tron” podczas wypowiadania zdania „Oh, my sweet summer child”. Dla niewtajemniczonych – to zdanie było wypowiadane do mniej doświadczonych (naiwnych) osób przez te bardziej doświadczone. Marcela na przykład dziwi się, że szkoły nie wykorzystują potencjału gotowania. Pisze: „Znam też szkołę podstawową, w której młodzi ludzie codziennie spożywają razem śniadanie, łącząc je z lekcjami angielskiego z native speakerem. Czy to nie są wspaniałe pomysły do wykorzystania w szkołach waszych dzieci od zaraz?” (s. 179).
Tak, również uważam, że to ciekawy pomysł, podobnie jak robienie kanapek czy pieczenie ciastek w szkole. Ale wiem, z czym to się może wiązać. Robiłam od czasu do czasu lekcje z jedzeniem (np. na podsumowanie omawiania „Harry’ego Pottera” była Wielka Uczta). Po pierwsze, bałagan, po drugie, jeszcze więcej bałaganu. Marnowanie jedzenia, bo komuś przyjdzie do głowy rzucić kanapką w kolegę. Ktoś zacina się nożem, trzeba iść opatrzyć. Piekarnik w szkole? A co, jeśli ktoś się poparzy? Co na to rodzice? Co na tu ubezpieczyciel? I wreszcie – co na te kulinarne pomysły powie sanepid? Wiele podobnych pomysłów jest trudnych w realizacji z powodów, o których przeciętnemu człowiekowi się nie śniło, a które związane są z czynnikiem biurokratycznym lub… ludzkim. Czy pomyśleliby Państwo, że rodzice będą przychodzić na skargę do dyrekcji, ponieważ dzieci na lekcjach w podstawówce ich zdaniem za dużo się bawią, a za mało uczą i mają za krótkie notatki w zeszycie? A znam takie przypadki, niestety. Czy rodzice, którzy chodzą „na skargę” do dyrekcji powinni przeczytać książkę Marceli? Owszem. Czy po nią sięgną? Nie wiem.
Zresztą podobne działania antyreformatorskie rodziców, a nawet dyrekcji szkół oraz kolegów z pokoju nauczycielskiego na ostatnich stronach poradnika wspomina sam Marcela. Podczas Narady Obywatelskiej, będącej odpowiedzią na ogólnopolski strajk nauczycieli, miał okazję wysłuchać opowieści o „nierównej i skazanej na porażkę walce z systemem edukacji wspieranym przez dyrektorów i dużą część rodziców” (s. 90). Przybyłe na naradę nauczycielki mówiły o takich inicjatywach, które znam też ze swojej praktyki – „samoocenianiu się przez uczniów, odchodzeniu od testów, upodmiotowieniu młodych ludzi w szkole” (s. 90). O ile jednak w mojej szkole – nie będę ukrywać, była to szkoła społeczna – wszelkie innowacje były przyjmowane z zainteresowaniem, to w szkołach wymienionych nauczycielek wzbudzało to niechęć (zob. 90-91).
W ostatnich zdaniach książki „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku” czytamy, że nauczyciele „(…) są w dużym stopniu więźniami systemu oświaty i jego ograniczeń. Ważne jest więc, by tworzyć nie tylko warunki do nauki dla waszych dzieci, ale też dla nauczycieli, by mogli na co dzień pomagać swoim podopiecznym rozwijać się i być sobą” (s. 269). Ciekawe, czy autor planuje kolejną książkę o nauczycielach?
No dobrze, na koniec zadajmy sobie pytanie, czy pacjenta stać na uleczenie systemu edukacji? Czy my – rodzice, nauczyciele, uczniowie, dyrektorzy – możemy coś zrobić w ramach tego systemu? Nie każdego, a nawet nie większość stać na zrobienie sobie szkoły marzeń poza szkolnictwem publicznym. Ale dobrze byłoby przynajmniej, by stać nas było na zmianę myślenia o systemie edukacji. Warto mówić głośno o tym, co jest nie tak, punktować koleiny myślenia, w które wpadamy, gdy przychodzi do tematu szkoły. System edukacyjny wydaje się kolejnym potworem, z którym co bardziej świadomi chcą (muszą?) walczyć. Okazuje się, że tych chętnych do walki nie brakuje. Skoro jest nas trochę, to może uda się nie sp… zepsuć życia kolejnym pokoleniom?
Mikołaj Marcela: „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku, czyli wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens”. Wydawnictwo MUZA SA. Warszawa 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |