ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lipca 14 (398) / 2020

Emilia Walczak,

MADE IN USA (PIOTR MARECKI: 'POLSKA PRZYDROŻNA')

A A A
Ceci n'est pas une pipe” – „to nie jest fajka”, napisał w 1929 roku René Magritte pod realistycznym przedstawieniem fajki na swej kontrowersyjnej „Zdradliwość obrazów”, dając tym samym asumpt Michelowi Foucault do napisania w czterdzieści cztery lata później słynnego eseju poświęconego sensowi przedstawienia malarskiego.

„To nie jest pamiętnik z podróży”, pomyśleć może z kolei czytelnik i czytelniczka ogłoszonej niedawno przez Wydawnictwo Czarne książki Piotra Mareckiego „Polska przydrożna”; nie może nim być. Jej bohater to z pewnością nie profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Piotr Marecki, zresztą – narzeczona tegoż nie może być przecież aż tak infantylna. Trudno w to wszystko uwierzyć, musi to więc być jakaś prowokacja. Tak, ktoś zwyczajnie pragnie nas uwikłać w jakieś ontologiczne dociekania, a miała być wakacyjna lekturka do hamaka. Magritte z kolei, chociaż włożył onegdaj kij w mrowisko sztuk plastycznych, nie literackich, szelmowsko triumfuje teraz zza grobu na belgijskim cmentarzu Schaerbeek.

Weźmy na przykład już dwa pierwsze zdania „Polski przydrożnej” (a otwarcie książki stanowi przecież niejako jej wizytówkę!): „Ola zabrania mi kupować nowe rzeczy na road trip. »To nie jest eko, a my żyjemy less waste« – mówi”. To każe zadać sobie w duchu pytanie – po pierwsze – kto tak mówi? Dorośli ludzie czy jakaś „gimbaza”? A może – zapytuję o to z perspektywy lokatorki prowincji – mieszkańcy wielkich miast, takich jak Kraków? W takim razie – być może w zamiarze będzie miał Marecki skontrastować na kolejnych stronach pretensjonalną mowę krakowskich „słoików” (zwanych też podobno „ptakami”) z lokalną, prostą gwarą mieszkańców odwiedzanych przezeń osad i wsi? I może wszystko zakończy się tu jak polsatowski program „Bogaty dom – biedny dom”, w którym zmanierowani bogacze z łezką w oku pojmują wreszcie racje ubogich? Może to wszystko jest u Mareckiego podszyte autoironią? Oraz – po drugie – dlaczego aż tyle tu angielszczyzny i czemu „road trip” nie zostało zapisane kursywą, a „less waste” już tak? Otóż już dwie–trzy strony dalej ujawni przed nami autor swoje wielkie zachłyśnięcie się Stanami Zjednoczonymi, gdzie – jak głosi informacja zamieszczona na przednim skrzydełku jego książki – był profesorem wizytującym na uczelniach takich jak Massachusetts Institute of Technology, Uniwersytet Kolorado w Boulder i Uniwersytet w Rochester. Odnosimy więc wrażenie, że nie istnieje już dla Mareckiego pojęcie takie jak swojska „podróż samochodem”, że to właśnie angielskie „road trip” jest dla niego czymś w pełni naturalnym i stanowi pełnoprawną część jego językowego rejestru – nie zachodzi więc potrzeba zapisywania tego kursywą. Idźmy dalej – wszak „Polska przydrożna” ma być i dla nas swoistą podróżą, z której możliwe, że coś dla siebie wyniesiemy.

„Żeby przypadkiem niczego nie zapomnieć, znoszę do samochodu najważniejsze rzeczy: aparat z dwiema kartami 32 GB i czapkę z daszkiem z napisem »Black Mountain North Carolina«, kupioną w Black Mountain. Do kieszeni w drzwiach od strony kierowcy wkładam nóż przywieziony ze Stanów oraz dwie tradycyjne chusteczki… Nóż przejechał ze mną całą Amerykę, a chusteczki kupiła Ola [narzeczona – dop. EW], żeby nie używać higienicznych, bo te są nieekologiczne. […] Sprawdzam, czy na swoim miejscu leżą okulary przeciwsłoneczne – hipsterskie, kupione w Portland w Oregonie” – wylicza dalej Piotr Marecki swoje podróżne gadżety.

Kto bezczelnie wojażuje, ten wie, że nóż w podróży jest absolutnie niezbędny, jednak z całą odpowiedzialnością mogę zapewnić, że równie dobrze, co amerykański, tnie i kroi także taki ze Zgierza, podobnie zresztą, jak ciepło trzyma termos z nagiej stali nierdzewnej zakupiony w Bydgoszczy piętnaście lat temu. No, ale cóż począć, czasy się zmieniły, i tak jak – dla przykładu – w krzeszowickich opowiadaniach Stanisława Czycza, a nade wszystko przecież – w wierszu Andrzeja Bursy „Fiński nóż” – obiektem pożądania każdego chłopca w PRL-u było narzędzie tnąco-krojące „made in Finland”, tak teraz, widocznie, jest nim nóż „made in USA”, tak że zdjęcie tego fetyszyzowanego przedmiotu trafiło nawet do książki Piotra Mareckiego. Brakuje tylko napisu: „Ce n'est pas un couteau” („to nie jest nóż”)!

Z „Polski przydrożnej” dowiemy się również, że w „road tripie” nieodzowne są także trymer i bambusowa szczoteczka (sama staram się być „eko” i pojmuję intencję autora, aby dawać dobry przykład, jednak jest w tym wszystkim zbyt łopatologiczny – chyba że to jednak faktycznie posunięta do granic autoironia?), że potrzebny jest kontener na wodę przywieziony z Rochester, a bluza z kapturem to już nie jest zwykła bluza z kapturem, a… „hoodie” (ce n'est pas un blouson à capuche – „to nie jest bluza z kapturem”, chciałoby się rzec!). Niewtajemniczeni w arkana Instagrama poznają także pojęcie „instastorki”, powracające tutaj lejtmotywem wraz z hipsterskim termosem z napisem „Thirsty”. Myli się więc ten, kto twierdzi, że podróże – nawet jeśli cudze – nie kształcą.

Co do samej treści „Polski przydrożnej” – rok temu w czerwcu Marecki rusza autem w polską dal, niczym ten Jack Kerouac w Amerykę. Czasem też, wraz z napotkanymi ludźmi, idzie w Polskę, rano budząc się na kacu – jak na prawdziwego bitnika przystało. Odwiedza przy tym setki miejscowości, z czego opisuje w swej książce czternaście z nich. Są i Bieszczady, jest Warmia i Mazury, jest i Zachodniopomorskie czy Wielkopolska. Na stronach 126–127 krąży nawet Marecki gdzieś w okolicach mojej wsi. Na koniec dnia, jak sądzę, robi autor z tego wszystkiego pobieżne, często bardzo lakoniczne notatki, opisuje – jak to podsumowuje na sam koniec jego złotousta Ola – ledwie „scenki”, bez zagłębiania się w szczegóły. „Jak taki Bobkowski na przykład pisze te scenki, nawet śmieszne one są, to potem są rozważania, ple, ple. U ciebie tylko scenki, anegdotki. Może jeszcze dodaj jakieś ple, ple” – radzi mu nawet narzeczona. Nie dodaje. Poprzestaje na prostych konstatacjach typu: „Dojeżdżam do końca wsi, zauważam rozłożonego kota i ogrodzenie, za którym widać ciężarówki czekające na wjazd na Białoruś”. I nie wiadomo, czy kot ów był leniwie rozciągnięty gdzieś w trawie, czy też zobaczył Marecki jego rozkładające się truchło. Być może powinny to były uściślić redaktorki książki: Marta Syrwid i Ewa Polańska.

Piotr Marecki ledwie muska w swej „Polsce przydrożnej” zagadnienia poruszane na przykład przez Olgę Drendę w jej książce „Wyroby. Pomysłowość wokół nas” – czyli temat wernakularnej twórczości à la łabędzie i palmy z opon, czy też – już znacznie poważniejszy w znaczeniu społecznym – problem braku skomunikowania wielu polskich miejscowości ze światem, opisany ostatnio między innymi przez Olgę Gitkiewicz w jej reporterskiej książce „Nie zdążę”, na którą powoływał się – choć błędnie – w jednym ze swych przemówień sam premier Morawiecki. Spotyka za to autor po drodze swoich kolegów, jak na przykład Jakuba Michalczenię – autora wydanych przez Korporację Ha!art „Gigusiów” – który pokazuje mu Ostródę per pedes, z winy czego Marecki ma później otarcia na stopach. Czasem zadzwoni też Michał Witkowski, by wespół pośmiać się i pożartować. Jest bardzo hermetycznie, choć nie można wykluczyć, że znajomi autora będą zachwyceni.

Znacznie ciekawiej i bardziej ludzko robi się, kiedy wykracza Marecki poza swój krąg towarzyski i oddaje głos napotkanym w trasie osobom: Bieszczadnikowi (chociaż ten akurat w ujęciu autora wypada na sensację wprost wyjętą z programu telewizyjnego „Drwale i inne opowieści Bieszczadu”), hodowcy gołębi (przypominającemu gdzieś bohaterów z zapomnianych dziś opowiadań Andrzeja Pastuszka), pani w lodziarni o półwiecznej tradycji czy panu z nieczynnego baru Pod Dębami w Płotach itd., itp. Każdy i każda z nich mówi tutaj swoimi własnymi słowami, często posiłkując się przy tym lokalną gwarą, co jest dla „Polski przydrożnej” bardzo ożywcze i co – można odnieść takie wrażenie – jako jedyne jest w niej prawdziwe. Reszta zakrawa na pozę i stylizację, które, niestety, nie wychodzą książce na plus. Szkoda więc, że potraktował potem Marecki tych ludzi jako zbiorowość w sposób dość klasistowski, prokurując rzekomo napisane przez nich blurby, umieszczone na tylnej okładce „Polski przydrożnej”. Śmieszą one w podobnym stopniu, co wymyślone rekomendacje powieści „Stosunek seksualny nie istnieje” Jasia Kapeli sprzed dwunastu lat. Całości towarzyszą jeszcze duchologiczne zdjęcia wykonane aparatem marki Lomo, utrwalone na – koniecznie! – przeterminowanej kliszy.

Jest więc „Polska przydrożna” raczej książką żartem, magritte’owską nie-książką, mogącą jednak rozpalić pragnienie przygody w hipsterach wiodących swe symulanckie życia na makietach wielkich miast, aż po bursowemu we flechtach zatętni im krew – przygody czekającej na nich tuż za rogatkami, czyli zaraz tam, gdzie zaczyna się rzeczywistość.
Piotr Marecki: „Polska przydrożna”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2020.