ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (403) / 2020

Ian Kemp,

WIERSZE

A A A
/ PORANNY JOGGING /

mijając obiekt seksualny numer jeden

pomyślałem o dwóch rzeczach.



biegła naprzeciw mnie, ubrana w najbardziej

odpowiedni strój, jakby była rybą – nieowłosiona,

smukła, zapewne lekka – takie jak ona

oszczędzają wodę biorąc prysznic.



biegła szybciej ode mnie, znacznie szybciej,

właściwie nie mógłbym jej dogonić,

gdyby nagle ogarnęła mnie monstrualna śmiałość.

śmiałość negatywna, śmiałość trochę żeńskiego rodzaju,

napuszczająca mnie na tę,

tę – biedną istotę – judząca słowami – dogoń!

zaczep! na co czekasz, bałwanie? no, spytaj,

spytają ją – a kuku! dokąd biegniesz?



mijając obiekt seksualny numer jeden

pomyślałem o dwóch rzeczach. pierwsza

myśl była dość oczywista – aplikacja, której

używam nie posiada funkcji porównywania

wyników treningów.



ja – BERNARD FOGELITZ – przyszły specjalista,

nabywający umiejętności wykonywania

bardzo obiecującego zawodu chciałbym

na przykład się dowiedzieć, czy biegłem

krócej, czy dłużej niż ostatnim razem?

spaliłem mniej, czy więcej kalorii?

jaką miałem średnią prędkość? chyba wyższą,

tak mi się wydaje, przecież czułem się dziś

w formie i nawet mógłbym się założyć, że

maksymalne tempo nie było tak żałośnie

nieprzekonujące jak dwa dni temu, gdy

przebiegłem kilometr w 2 minuty i 42 sekundy.



mijając obiekt seksualny numer jeden

pomyślałem, że chyba jestem okropnym

zboczeńcem. dlaczego czepiam się tej

odległej dziewczyny – ależ miała tyłek! – jakbym

nie mógł zająć się

czymś fundamentalnie bardziej produktywnym?

dlaczego zaprojektowano mnie tak niekorzystnie?



myśleć – obsesyjnie, bez związku – o propagowaniu

własnej – nieszczęsnej, koślawej – niedoskonałości?

obłęd!

na dodatek – niedoskonałości – haftowanej

zupełnym brakiem wyczucia.

kto – do diabła – myśli o seksie biegnąc

z maksymalną prędkością 22 km/h?



się weź puknij, się zastanów – BERNARDZIE!

więcej biegaj, to ją może dogonisz, albo i nie.



/ ZDANIEM MOJEGO /

astrologa ten wiersz niczego

nie może już zmienić w układzie

słonecznym, nie wykolei

ani jednej gwiazdy, ale wciąż może.



takim. niedoścignionym.

wzruszającym. naprawdę no.

niebywale potrzebnym. jeszcze

w tych czasach.



może przekazać, że jego autor

skromny człowiek, stateczny,

stroniący od wygód i unikający

tłoku.



wciąż może napromieniować

was dobrem. nie przekazujcie

sobie znaków pokoju,

tylko czyńcie dobro.



inaczej w następnym wierszu

ześlę na was asteroidę.

i się nie poznata!



/ ZABIŁEM /

szesnastego kwietnia

tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego

piątego roku.

w niedzielę. przed rosołem.

zabiłem.

tylko nie wiem kogo.



zamiast w żabę trafiłem w hutniczy ściek.

krystaliczna woda mknęła po jego betonowym dnie.



woda była czysta. zakład zamknięto w

tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym

trzecim roku.

pamiętam, że strajkujących przeciwko tej decyzji

pobili dobrze im znani ludzie.

sąsiedzi, koledzy z boiska,

kuzyni, a nawet mężowie.

wszyscy pracowali w policji.



mojemu ojcu nic się nie stało.

ale opona w aucie posterunkowego spod piątki

nie wytrzymała

konfrontacji z naszym gniewem.



zabiłem.



kamień odbił się od dna

i uderzył w głowę chłopca.



od razu uciekłem.

na miejsce zbrodni wróciłem po rosole.



nie zastawszy żadnego ciała,

żadnych śladów – na przykład krwi lub

rozszarpanych przez dzikie zwierzęta

ubrań – uspokoiłem się.



mimo okoliczności świadczących

o mojej niewinności czytałem gazety.

nie pisano w nich o bulwersującym

czynie nieznanego sprawcy.



redaktorów obchodziły tylko

kradzieże i głupie

porachunki między sąsiadami.



napisałem ten wiersz.



racja. właśnie dlatego. by dowieść

swojej niewinności.



zatem, jestem niewinny!



/ JERZY PILCH Z WARSZAWY /

pisze – cytuję z pamięci – że

dla dobrej frazki jest gotów wyrwać

dziecku z piąstki batonik. i że jest

nawet gorszy, bo wyrwie batonik,

na który dziecko oszczędzało

przez wiele tygodni – ta, pewnie pracując

w kopalni. od razu biję na alarm

i masakruję typa – w duchu jego fanów.

bo jerzy pilch z warszawy na pewno

zna kilka osób podzielających

te jego, no te – te myki. myczki.

ja czytałam.



drogi panie jerzy,

no to nie ma tragedii, nie ma co

robić imby, to żadna drama, jak

mówią pana ludzie,

czytający z uznaniem

i taką pewną nieśmiałością.

a może nie tak?



z tym batonikiem i piąstką

pan overdramatyzuje, boże jak bardzo.

dobra są tacy, którzy lubią

takie overdramatyzacje.



według mnie

zdrobnienia dawno przekwitły.

są niepotrzebne. bleh! okropne.

a idź pan! beznadziejne efekciarstwo.



piąstka, batonik – szkoda, że

nie paczka zapałek i kapturek

w kolorze rewolucji kulturalnej.



proszę sobie nie myśleć,

ja wiem, ja czytałam.



/ CMENTARZ /

a w nim, na nim ja – BERNARD FOGELITZ.

jeszcze żywy.



idę sobie nic nie rozumiejąc,

nie czając o co chodzi w tych niskich domkach.

zimnych, twardych, których mama nie pozwala

dotykać, bo zarazki cmentarne są gorsze od

szpitalnych.



po powrocie do domu ze szpitala ręce

wystarczy umyć w przewidywalny sposób.

mydłem, nie dłużej niż przez 60 sekund,

bo ciepła woda jest droga i trzeba oszczędzać.



po powrocie do domu z cmentarza ręce

należy myć nachalniej.

po pierwszej turze musi nastąpić druga,

różniąca się od pierwszej tylko

poziomem zniecierpliwienia.

i ceną ciepłej wody, której tym razem

nie można oszczędzać.



zarazki cmentarne są jakimś cudem gorsze.

zdaniem mojej matki.

moim zdaniem

nikogo nie mogą już zabić, bo wszyscy na

cmentarzu są martwi, a właściwie nikt nie jest

martwy, bo tutaj nikogo nie ma.



tę niezrozumiałą dla niej prawdę wykrzyczę matce

prosto w twarz 10 lat później, gdy

czasowo przestanę ją kochać i będę już umiał

odróżnić głupoty, jakie wygaduje od bajek,

jakie mi opowiadała.



mając 7 lat szedłem obok niej, co chwilę

przywoływała mnie do porządku mocnym

szarpnięciem dłoni. suchą miała tę dłoń,

przesadnie mięsistą. niepotrzebną.



nie chciała odpowiadać na pytania.

bała się, że się skapnę, czy jak?

nie mając możliwości dotknięcia

bezwzględnego marmuru, rozmemłanego

lastryka nie da się nic zrozumieć.

jakaś nieopanowana była ta moja matka.



w pewnym momencie wyrwałem się i udało

mi się nawet wsadzić głowę do dziury

w grobowcu, ale nic się nie stało. matka

słowem się nie odezwała, na moje – dzień

dobry – żaden trup nie odpowiedział swoim

– do widzenia. nie było czaszek, nie

śmierdziało, obecności kota nie odnotowałem.

byłem taki dumny. matka bała się zarazków,

a ja ich nie widziałem!



mając 7 lat zrozumiałem nieobecność.

wydała mi się dziwna, ale nie bezsensowna.



na cmentarzu zawsze coś się działo, mogłem

sobie wiele wyobrazić. i na wiele sobie pozwalałem.

na przykład stojąc przy grobie babci myślałem

o leżącym obok niej dziecku. poszło do piachu chwilkę

przed 4 urodzinami. 2 dni przed urodzinami? hmm.

teoretycznie jakieś prezenty na ADELKĘ pewnie czekały

– pomyślałem, nie bojąc się ani ADELKI, ani jej mamy.

która żywa już być nie mogła po takiej tragedii.



opowiadam o tym tylko dlatego, że kilka dni temu

wspominając niezwykłe podróże po cmentarzu

pomyślałem o stworzeniu świata.



i wymyśliłem, że być może nie dało się

tego wszystkiego zrobić lepiej, całego tego

świata,

ale na pewno można było świat zrobić gorzej.



mogliśmy być robotami. brr. to jest dopiero

nieprzyjemne.



/ GŁODNI /

jak wilk! – krzyczy prosiaczek – taki

jestem głodny.



stop! cięcie! pięć minut przerwy!



co się tutaj, na terenie tej bajki,

odstawia za szopki? co to za przekłamania?

co jest? no pytam się, co jest?



wszystkożerne prosię konkurując

w obżarstwie z wilkiem

zjadłoby i samego wilka.



ale to wilki polują na świnie!

no to tym bardziej, gdzie tu logika?



co to za przewrotny humor?

pomieszanie z poplątaniem.

zamieszanie robią. co jest?



a co ma być?

wilk jest głodny wilczym głodem.

prosiaczek świńskim.



ale człowiek też wilczym.



stop! cięcie! dziesięć minut przerwy!

jeszcze raz.



nie mieszajmy się do tego.



ale głodny głodnemu też wilkiem.



/ MAŁŻONKOWIE /

a żeby wam tak kazali nie różnić się!

ciuchy, fryzury,

zapach, wszystko takie samo.



a pochorujcie się!

on ma raka, to i ty od razu

szyjki macicy też.



ani mi się ważyć! żadnej wolności!

małżeństwo to małżeństwo.



w dniu ślubu od razu data zgonu.

skoro ślub

to i

zgon wspólny.

no na logikę.



i oboje zachodzie w ciążę.

rodzicie też tego samego dnia.

i żadnego ale!



ale, ale jaka wygoda – od razu macie

dwójkę, czwórkę,

szóstkę, ósemkę. i po kłopocie.



a jak rozwód, to każdy ma swoje.



i wspólne wakacje!



ale, jak jedno się utopi, to drugie

zaraz po nim.



/ POROZUMIENIE /

boję się, że łysiejesz.



nie chcę nawet myśleć, czy będziesz zbawiona,

czy skoczysz w przepaść,

czy kulą u nogi będzie ci walizka,

czy metal nieszlachetny – tak! boję się,

że ukradniesz mi hantle

i zamienisz ich podstawową użyteczność

w coś tak niekorzystnego.



boję się pomyśleć, że hantle mogą skrzywdzić

niewinną rybę w rzece, do której ty

pędem, z pełnym przekonaniem

i bez prawnika – wpadniesz,

i w której skręcisz kark. a potem.

opadniesz na dno z tymi hantlami jak u-boot.

nie wiadomo po co.



kilka dni temu dowiedziałem się, że

żaden drapieżnik nie atakuje ofiary

robiącej – głupio tak wprost.

komicy mówią na kupę – dwójka – jakby

cyfra oznaczająca liczbę dwa

była mniej odpychająca

niż frazem – kupa złota.



coś w tym jest – wojny także zawiesza się

na czas świąt, a ja zmierzam do tego,

że będę już odważny – obiecuję.



jeśli mężczyźni mogą przestać walczyć,

a zwierzęta pozwalają swoim ofiarom

dokończyć dwójkę,

to ja też przestanę myśleć o twoich

niedorzecznych problemach.



inaczej sam wsadzę do tej

walizy hantle i cześć.

rozkładam się na dnie.



trup nie trup.



brzydki człowiek jest zawsze

tylko pingwinem wśród pingwinów.

albo murzynem w ameryce,

murzynem jeśli

na dodatek nie ma pracy.

a amerykańskim, jeśli na dodatek

nie ma ani jednej życzliwej osoby.

w policji, rządzie, szkole.



/ GOSPODARKA JEST PRZECIWIEŃSTWEM ŻYCIA /

życie polega na zbliżaniu się do śmierci.

na traceniu. na dekapitalizacji.

a gospodarka, co w tym czasie robi?



chce się oddalać. od zera. chce jej się kumulować.

wzrastać. zwiększać dystans. chce mieć.

być, mieć znów, być nadal.

i nawet ma nadzieję po swojej stronie.



a myślicie, że o czym jest, o czym pitolą

przez 180 minut w filmie wolf of wall street?

ciągle o tym samym. ale też nam się podoba.



gapimy się. oboje – moja żona ZOFIA

i – ja – pan BERNARD – lampimy się

w święty obrazek ruchający. mówi się.

ruszający. więc. co jest? co się dzieje?



w firmie pana dżordana? no, pan dżordan bierze.

ale akcja przyspiesza.

założył firmę i dawaj na całego, melanżuje.

CEO podaje do CTO kobietę, jej krocze.

ale co on wyprawia? jasny gwint!



firma pana dżordana wchodzi do gry.

jak na boisku. przejmuje piłkę.

podaje. drybluje. kickoffy. potem playoffy.

ostateczne rzuty karne.



gol! zero do miliona zer. do dwudziestu.

nie wychodzi poza bilion, nie spada poniżej

stu milionów. milioner nowego jorku.

notowany. jeden kilkunastu tysięcy. roi się od nich.

tłoczno mają w restauracjach, co wykazano już

w innym filmie – oglądaliśmy także.

gwiazda. firma pana dżordana bierze się za buty.



firma pana dżordana wchodzi do łóżka.

dziewczynom z gang bangu.

rzuca kośćmi w kasynie, na safari.

dobry boże, nie przypuszczałem,

że to się tak da. nigdy nawet.

tylko pięćdziesiątkę w zdrapki.



jutro idę do pracy, nie dokończę.

może dokończę. raczej wstanę.

pytam żonę – ZOFIĘ – pozwala. też chce

się naoglądać. chce patrzeć jak się bawią w kapitalizm.

mówi – ty się przypatrz. jak nas okradł w biały dzień.

mógłbyś tak samo, ale ty przecież nie będziesz.

ty wolisz dosiedzieć.



/ PRZEGAPIŁEM /

moment przemiany mleka – wydzieliny sączącej się

z gruczołu mlekowego samic ssaka,

nazywanego słowem, zaczynającym się

na literę ka – jak – krowa.



tak.



przegapiłem moment przemiany

mleka – soku z krowy – w napój

dodawany do herbaty i kawy.



napój pity solo lub w towarzystwie

barwiącego kakao.



no. bardzo ja was. nie wiedziałem, że.



dodawanie kakao do mleka jest złe.

to whitewashing! – krzyczycie.

to tokenizm! – drzeta się.



no. bardzo ja was, wiem, co znaczą te słowa.



słyszałem je kiedyś, chyba w autobusie.

używała ich starsza pani. w bucie

miała dziurę, a z dziury wystawał

drapieżny paznokieć. nie bałem się

paznokcia.



no to.



kiedy mleko przestało być sobą?

ktoś może wie? proszę. o pomoc.

nie mogę się odnaleźć. nie umiem się

zorganizować.



no to może chociaż wiecie,

kiedy przestaliśmy być sobą?



zdziwko. dziwita się. potem że.

mleko nadal pije się niegazowane.



a ja chcę gazowane. mleko gazowane.

chcę!



dawać mi tu ten saturator,

bo zaraz coś

rozproszę.



/ GOSPODARKA /

chciałbym dziś zająć się czymś poważnym.

na przykład kapitalizm jest zły – ale to teledysk.

tort – a nie stare gacie. po bracie. po tacie.

w spadku. po dziadku. dostanę.

jeszcze od nich kapitalizmu. się nabawię.



mężczyźni zawsze marzyli o wyzwoleniu

z objęć ośmiogodzinnego dnia pracy.

mój dziadek tak marzył, i pracował.

ojciec tak odkładał na wolność – i pracował.

zostawili mi po skarpecie.

z dziurami, ale każda miała swoją.



a twórcy gier, to przecież jeszcze chłopaki.

ale sprytne smarki. wiedzą, że każdy

musi mieć kapitał na starcie. a jaki dodatni

dają, jakby solą częstowali.



na takim fundamencie utrzymasz gospodarkę.

a nie to, co teraz, teraz to siedzimy po uszy

w modelu spodziewanego wzrostu,

zamiast korzystać z dobrodziejstw

opóźnianego upadku. lepiej nie tracić

niż zyskiwać. tak mi się zdaje. ale, co

ja tam wiem, nawet ekonomii nie studiowałem.



chciałbym dziś zająć się czymś

właśnie tak poważnym jak odwlekanie.