
WIERSZE
A
A
A
/ PORANNY JOGGING /
mijając obiekt seksualny numer jeden
pomyślałem o dwóch rzeczach.
biegła naprzeciw mnie, ubrana w najbardziej
odpowiedni strój, jakby była rybą – nieowłosiona,
smukła, zapewne lekka – takie jak ona
oszczędzają wodę biorąc prysznic.
biegła szybciej ode mnie, znacznie szybciej,
właściwie nie mógłbym jej dogonić,
gdyby nagle ogarnęła mnie monstrualna śmiałość.
śmiałość negatywna, śmiałość trochę żeńskiego rodzaju,
napuszczająca mnie na tę,
tę – biedną istotę – judząca słowami – dogoń!
zaczep! na co czekasz, bałwanie? no, spytaj,
spytają ją – a kuku! dokąd biegniesz?
mijając obiekt seksualny numer jeden
pomyślałem o dwóch rzeczach. pierwsza
myśl była dość oczywista – aplikacja, której
używam nie posiada funkcji porównywania
wyników treningów.
ja – BERNARD FOGELITZ – przyszły specjalista,
nabywający umiejętności wykonywania
bardzo obiecującego zawodu chciałbym
na przykład się dowiedzieć, czy biegłem
krócej, czy dłużej niż ostatnim razem?
spaliłem mniej, czy więcej kalorii?
jaką miałem średnią prędkość? chyba wyższą,
tak mi się wydaje, przecież czułem się dziś
w formie i nawet mógłbym się założyć, że
maksymalne tempo nie było tak żałośnie
nieprzekonujące jak dwa dni temu, gdy
przebiegłem kilometr w 2 minuty i 42 sekundy.
mijając obiekt seksualny numer jeden
pomyślałem, że chyba jestem okropnym
zboczeńcem. dlaczego czepiam się tej
odległej dziewczyny – ależ miała tyłek! – jakbym
nie mógł zająć się
czymś fundamentalnie bardziej produktywnym?
dlaczego zaprojektowano mnie tak niekorzystnie?
myśleć – obsesyjnie, bez związku – o propagowaniu
własnej – nieszczęsnej, koślawej – niedoskonałości?
obłęd!
na dodatek – niedoskonałości – haftowanej
zupełnym brakiem wyczucia.
kto – do diabła – myśli o seksie biegnąc
z maksymalną prędkością 22 km/h?
się weź puknij, się zastanów – BERNARDZIE!
więcej biegaj, to ją może dogonisz, albo i nie.
/ ZDANIEM MOJEGO /
astrologa ten wiersz niczego
nie może już zmienić w układzie
słonecznym, nie wykolei
ani jednej gwiazdy, ale wciąż może.
takim. niedoścignionym.
wzruszającym. naprawdę no.
niebywale potrzebnym. jeszcze
w tych czasach.
może przekazać, że jego autor
skromny człowiek, stateczny,
stroniący od wygód i unikający
tłoku.
wciąż może napromieniować
was dobrem. nie przekazujcie
sobie znaków pokoju,
tylko czyńcie dobro.
inaczej w następnym wierszu
ześlę na was asteroidę.
i się nie poznata!
/ ZABIŁEM /
szesnastego kwietnia
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego
piątego roku.
w niedzielę. przed rosołem.
zabiłem.
tylko nie wiem kogo.
zamiast w żabę trafiłem w hutniczy ściek.
krystaliczna woda mknęła po jego betonowym dnie.
woda była czysta. zakład zamknięto w
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym
trzecim roku.
pamiętam, że strajkujących przeciwko tej decyzji
pobili dobrze im znani ludzie.
sąsiedzi, koledzy z boiska,
kuzyni, a nawet mężowie.
wszyscy pracowali w policji.
mojemu ojcu nic się nie stało.
ale opona w aucie posterunkowego spod piątki
nie wytrzymała
konfrontacji z naszym gniewem.
zabiłem.
kamień odbił się od dna
i uderzył w głowę chłopca.
od razu uciekłem.
na miejsce zbrodni wróciłem po rosole.
nie zastawszy żadnego ciała,
żadnych śladów – na przykład krwi lub
rozszarpanych przez dzikie zwierzęta
ubrań – uspokoiłem się.
mimo okoliczności świadczących
o mojej niewinności czytałem gazety.
nie pisano w nich o bulwersującym
czynie nieznanego sprawcy.
redaktorów obchodziły tylko
kradzieże i głupie
porachunki między sąsiadami.
napisałem ten wiersz.
racja. właśnie dlatego. by dowieść
swojej niewinności.
zatem, jestem niewinny!
/ JERZY PILCH Z WARSZAWY /
pisze – cytuję z pamięci – że
dla dobrej frazki jest gotów wyrwać
dziecku z piąstki batonik. i że jest
nawet gorszy, bo wyrwie batonik,
na który dziecko oszczędzało
przez wiele tygodni – ta, pewnie pracując
w kopalni. od razu biję na alarm
i masakruję typa – w duchu jego fanów.
bo jerzy pilch z warszawy na pewno
zna kilka osób podzielających
te jego, no te – te myki. myczki.
ja czytałam.
drogi panie jerzy,
no to nie ma tragedii, nie ma co
robić imby, to żadna drama, jak
mówią pana ludzie,
czytający z uznaniem
i taką pewną nieśmiałością.
a może nie tak?
z tym batonikiem i piąstką
pan overdramatyzuje, boże jak bardzo.
dobra są tacy, którzy lubią
takie overdramatyzacje.
według mnie
zdrobnienia dawno przekwitły.
są niepotrzebne. bleh! okropne.
a idź pan! beznadziejne efekciarstwo.
piąstka, batonik – szkoda, że
nie paczka zapałek i kapturek
w kolorze rewolucji kulturalnej.
proszę sobie nie myśleć,
ja wiem, ja czytałam.
/ CMENTARZ /
a w nim, na nim ja – BERNARD FOGELITZ.
jeszcze żywy.
idę sobie nic nie rozumiejąc,
nie czając o co chodzi w tych niskich domkach.
zimnych, twardych, których mama nie pozwala
dotykać, bo zarazki cmentarne są gorsze od
szpitalnych.
po powrocie do domu ze szpitala ręce
wystarczy umyć w przewidywalny sposób.
mydłem, nie dłużej niż przez 60 sekund,
bo ciepła woda jest droga i trzeba oszczędzać.
po powrocie do domu z cmentarza ręce
należy myć nachalniej.
po pierwszej turze musi nastąpić druga,
różniąca się od pierwszej tylko
poziomem zniecierpliwienia.
i ceną ciepłej wody, której tym razem
nie można oszczędzać.
zarazki cmentarne są jakimś cudem gorsze.
zdaniem mojej matki.
moim zdaniem
nikogo nie mogą już zabić, bo wszyscy na
cmentarzu są martwi, a właściwie nikt nie jest
martwy, bo tutaj nikogo nie ma.
tę niezrozumiałą dla niej prawdę wykrzyczę matce
prosto w twarz 10 lat później, gdy
czasowo przestanę ją kochać i będę już umiał
odróżnić głupoty, jakie wygaduje od bajek,
jakie mi opowiadała.
mając 7 lat szedłem obok niej, co chwilę
przywoływała mnie do porządku mocnym
szarpnięciem dłoni. suchą miała tę dłoń,
przesadnie mięsistą. niepotrzebną.
nie chciała odpowiadać na pytania.
bała się, że się skapnę, czy jak?
nie mając możliwości dotknięcia
bezwzględnego marmuru, rozmemłanego
lastryka nie da się nic zrozumieć.
jakaś nieopanowana była ta moja matka.
w pewnym momencie wyrwałem się i udało
mi się nawet wsadzić głowę do dziury
w grobowcu, ale nic się nie stało. matka
słowem się nie odezwała, na moje – dzień
dobry – żaden trup nie odpowiedział swoim
– do widzenia. nie było czaszek, nie
śmierdziało, obecności kota nie odnotowałem.
byłem taki dumny. matka bała się zarazków,
a ja ich nie widziałem!
mając 7 lat zrozumiałem nieobecność.
wydała mi się dziwna, ale nie bezsensowna.
na cmentarzu zawsze coś się działo, mogłem
sobie wiele wyobrazić. i na wiele sobie pozwalałem.
na przykład stojąc przy grobie babci myślałem
o leżącym obok niej dziecku. poszło do piachu chwilkę
przed 4 urodzinami. 2 dni przed urodzinami? hmm.
teoretycznie jakieś prezenty na ADELKĘ pewnie czekały
– pomyślałem, nie bojąc się ani ADELKI, ani jej mamy.
która żywa już być nie mogła po takiej tragedii.
opowiadam o tym tylko dlatego, że kilka dni temu
wspominając niezwykłe podróże po cmentarzu
pomyślałem o stworzeniu świata.
i wymyśliłem, że być może nie dało się
tego wszystkiego zrobić lepiej, całego tego
świata,
ale na pewno można było świat zrobić gorzej.
mogliśmy być robotami. brr. to jest dopiero
nieprzyjemne.
/ GŁODNI /
jak wilk! – krzyczy prosiaczek – taki
jestem głodny.
stop! cięcie! pięć minut przerwy!
co się tutaj, na terenie tej bajki,
odstawia za szopki? co to za przekłamania?
co jest? no pytam się, co jest?
wszystkożerne prosię konkurując
w obżarstwie z wilkiem
zjadłoby i samego wilka.
ale to wilki polują na świnie!
no to tym bardziej, gdzie tu logika?
co to za przewrotny humor?
pomieszanie z poplątaniem.
zamieszanie robią. co jest?
a co ma być?
wilk jest głodny wilczym głodem.
prosiaczek świńskim.
ale człowiek też wilczym.
stop! cięcie! dziesięć minut przerwy!
jeszcze raz.
nie mieszajmy się do tego.
ale głodny głodnemu też wilkiem.
/ MAŁŻONKOWIE /
a żeby wam tak kazali nie różnić się!
ciuchy, fryzury,
zapach, wszystko takie samo.
a pochorujcie się!
on ma raka, to i ty od razu
szyjki macicy też.
ani mi się ważyć! żadnej wolności!
małżeństwo to małżeństwo.
w dniu ślubu od razu data zgonu.
skoro ślub
to i
zgon wspólny.
no na logikę.
i oboje zachodzie w ciążę.
rodzicie też tego samego dnia.
i żadnego ale!
ale, ale jaka wygoda – od razu macie
dwójkę, czwórkę,
szóstkę, ósemkę. i po kłopocie.
a jak rozwód, to każdy ma swoje.
i wspólne wakacje!
ale, jak jedno się utopi, to drugie
zaraz po nim.
/ POROZUMIENIE /
boję się, że łysiejesz.
nie chcę nawet myśleć, czy będziesz zbawiona,
czy skoczysz w przepaść,
czy kulą u nogi będzie ci walizka,
czy metal nieszlachetny – tak! boję się,
że ukradniesz mi hantle
i zamienisz ich podstawową użyteczność
w coś tak niekorzystnego.
boję się pomyśleć, że hantle mogą skrzywdzić
niewinną rybę w rzece, do której ty
pędem, z pełnym przekonaniem
i bez prawnika – wpadniesz,
i w której skręcisz kark. a potem.
opadniesz na dno z tymi hantlami jak u-boot.
nie wiadomo po co.
kilka dni temu dowiedziałem się, że
żaden drapieżnik nie atakuje ofiary
robiącej – głupio tak wprost.
komicy mówią na kupę – dwójka – jakby
cyfra oznaczająca liczbę dwa
była mniej odpychająca
niż frazem – kupa złota.
coś w tym jest – wojny także zawiesza się
na czas świąt, a ja zmierzam do tego,
że będę już odważny – obiecuję.
jeśli mężczyźni mogą przestać walczyć,
a zwierzęta pozwalają swoim ofiarom
dokończyć dwójkę,
to ja też przestanę myśleć o twoich
niedorzecznych problemach.
inaczej sam wsadzę do tej
walizy hantle i cześć.
rozkładam się na dnie.
trup nie trup.
brzydki człowiek jest zawsze
tylko pingwinem wśród pingwinów.
albo murzynem w ameryce,
murzynem jeśli
na dodatek nie ma pracy.
a amerykańskim, jeśli na dodatek
nie ma ani jednej życzliwej osoby.
w policji, rządzie, szkole.
/ GOSPODARKA JEST PRZECIWIEŃSTWEM ŻYCIA /
życie polega na zbliżaniu się do śmierci.
na traceniu. na dekapitalizacji.
a gospodarka, co w tym czasie robi?
chce się oddalać. od zera. chce jej się kumulować.
wzrastać. zwiększać dystans. chce mieć.
być, mieć znów, być nadal.
i nawet ma nadzieję po swojej stronie.
a myślicie, że o czym jest, o czym pitolą
przez 180 minut w filmie wolf of wall street?
ciągle o tym samym. ale też nam się podoba.
gapimy się. oboje – moja żona ZOFIA
i – ja – pan BERNARD – lampimy się
w święty obrazek ruchający. mówi się.
ruszający. więc. co jest? co się dzieje?
w firmie pana dżordana? no, pan dżordan bierze.
ale akcja przyspiesza.
założył firmę i dawaj na całego, melanżuje.
CEO podaje do CTO kobietę, jej krocze.
ale co on wyprawia? jasny gwint!
firma pana dżordana wchodzi do gry.
jak na boisku. przejmuje piłkę.
podaje. drybluje. kickoffy. potem playoffy.
ostateczne rzuty karne.
gol! zero do miliona zer. do dwudziestu.
nie wychodzi poza bilion, nie spada poniżej
stu milionów. milioner nowego jorku.
notowany. jeden kilkunastu tysięcy. roi się od nich.
tłoczno mają w restauracjach, co wykazano już
w innym filmie – oglądaliśmy także.
gwiazda. firma pana dżordana bierze się za buty.
firma pana dżordana wchodzi do łóżka.
dziewczynom z gang bangu.
rzuca kośćmi w kasynie, na safari.
dobry boże, nie przypuszczałem,
że to się tak da. nigdy nawet.
tylko pięćdziesiątkę w zdrapki.
jutro idę do pracy, nie dokończę.
może dokończę. raczej wstanę.
pytam żonę – ZOFIĘ – pozwala. też chce
się naoglądać. chce patrzeć jak się bawią w kapitalizm.
mówi – ty się przypatrz. jak nas okradł w biały dzień.
mógłbyś tak samo, ale ty przecież nie będziesz.
ty wolisz dosiedzieć.
/ PRZEGAPIŁEM /
moment przemiany mleka – wydzieliny sączącej się
z gruczołu mlekowego samic ssaka,
nazywanego słowem, zaczynającym się
na literę ka – jak – krowa.
tak.
przegapiłem moment przemiany
mleka – soku z krowy – w napój
dodawany do herbaty i kawy.
napój pity solo lub w towarzystwie
barwiącego kakao.
no. bardzo ja was. nie wiedziałem, że.
dodawanie kakao do mleka jest złe.
to whitewashing! – krzyczycie.
to tokenizm! – drzeta się.
no. bardzo ja was, wiem, co znaczą te słowa.
słyszałem je kiedyś, chyba w autobusie.
używała ich starsza pani. w bucie
miała dziurę, a z dziury wystawał
drapieżny paznokieć. nie bałem się
paznokcia.
no to.
kiedy mleko przestało być sobą?
ktoś może wie? proszę. o pomoc.
nie mogę się odnaleźć. nie umiem się
zorganizować.
no to może chociaż wiecie,
kiedy przestaliśmy być sobą?
zdziwko. dziwita się. potem że.
mleko nadal pije się niegazowane.
a ja chcę gazowane. mleko gazowane.
chcę!
dawać mi tu ten saturator,
bo zaraz coś
rozproszę.
/ GOSPODARKA /
chciałbym dziś zająć się czymś poważnym.
na przykład kapitalizm jest zły – ale to teledysk.
tort – a nie stare gacie. po bracie. po tacie.
w spadku. po dziadku. dostanę.
jeszcze od nich kapitalizmu. się nabawię.
mężczyźni zawsze marzyli o wyzwoleniu
z objęć ośmiogodzinnego dnia pracy.
mój dziadek tak marzył, i pracował.
ojciec tak odkładał na wolność – i pracował.
zostawili mi po skarpecie.
z dziurami, ale każda miała swoją.
a twórcy gier, to przecież jeszcze chłopaki.
ale sprytne smarki. wiedzą, że każdy
musi mieć kapitał na starcie. a jaki dodatni
dają, jakby solą częstowali.
na takim fundamencie utrzymasz gospodarkę.
a nie to, co teraz, teraz to siedzimy po uszy
w modelu spodziewanego wzrostu,
zamiast korzystać z dobrodziejstw
opóźnianego upadku. lepiej nie tracić
niż zyskiwać. tak mi się zdaje. ale, co
ja tam wiem, nawet ekonomii nie studiowałem.
chciałbym dziś zająć się czymś
właśnie tak poważnym jak odwlekanie.
mijając obiekt seksualny numer jeden
pomyślałem o dwóch rzeczach.
biegła naprzeciw mnie, ubrana w najbardziej
odpowiedni strój, jakby była rybą – nieowłosiona,
smukła, zapewne lekka – takie jak ona
oszczędzają wodę biorąc prysznic.
biegła szybciej ode mnie, znacznie szybciej,
właściwie nie mógłbym jej dogonić,
gdyby nagle ogarnęła mnie monstrualna śmiałość.
śmiałość negatywna, śmiałość trochę żeńskiego rodzaju,
napuszczająca mnie na tę,
tę – biedną istotę – judząca słowami – dogoń!
zaczep! na co czekasz, bałwanie? no, spytaj,
spytają ją – a kuku! dokąd biegniesz?
mijając obiekt seksualny numer jeden
pomyślałem o dwóch rzeczach. pierwsza
myśl była dość oczywista – aplikacja, której
używam nie posiada funkcji porównywania
wyników treningów.
ja – BERNARD FOGELITZ – przyszły specjalista,
nabywający umiejętności wykonywania
bardzo obiecującego zawodu chciałbym
na przykład się dowiedzieć, czy biegłem
krócej, czy dłużej niż ostatnim razem?
spaliłem mniej, czy więcej kalorii?
jaką miałem średnią prędkość? chyba wyższą,
tak mi się wydaje, przecież czułem się dziś
w formie i nawet mógłbym się założyć, że
maksymalne tempo nie było tak żałośnie
nieprzekonujące jak dwa dni temu, gdy
przebiegłem kilometr w 2 minuty i 42 sekundy.
mijając obiekt seksualny numer jeden
pomyślałem, że chyba jestem okropnym
zboczeńcem. dlaczego czepiam się tej
odległej dziewczyny – ależ miała tyłek! – jakbym
nie mógł zająć się
czymś fundamentalnie bardziej produktywnym?
dlaczego zaprojektowano mnie tak niekorzystnie?
myśleć – obsesyjnie, bez związku – o propagowaniu
własnej – nieszczęsnej, koślawej – niedoskonałości?
obłęd!
na dodatek – niedoskonałości – haftowanej
zupełnym brakiem wyczucia.
kto – do diabła – myśli o seksie biegnąc
z maksymalną prędkością 22 km/h?
się weź puknij, się zastanów – BERNARDZIE!
więcej biegaj, to ją może dogonisz, albo i nie.
/ ZDANIEM MOJEGO /
astrologa ten wiersz niczego
nie może już zmienić w układzie
słonecznym, nie wykolei
ani jednej gwiazdy, ale wciąż może.
takim. niedoścignionym.
wzruszającym. naprawdę no.
niebywale potrzebnym. jeszcze
w tych czasach.
może przekazać, że jego autor
skromny człowiek, stateczny,
stroniący od wygód i unikający
tłoku.
wciąż może napromieniować
was dobrem. nie przekazujcie
sobie znaków pokoju,
tylko czyńcie dobro.
inaczej w następnym wierszu
ześlę na was asteroidę.
i się nie poznata!
/ ZABIŁEM /
szesnastego kwietnia
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego
piątego roku.
w niedzielę. przed rosołem.
zabiłem.
tylko nie wiem kogo.
zamiast w żabę trafiłem w hutniczy ściek.
krystaliczna woda mknęła po jego betonowym dnie.
woda była czysta. zakład zamknięto w
tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym
trzecim roku.
pamiętam, że strajkujących przeciwko tej decyzji
pobili dobrze im znani ludzie.
sąsiedzi, koledzy z boiska,
kuzyni, a nawet mężowie.
wszyscy pracowali w policji.
mojemu ojcu nic się nie stało.
ale opona w aucie posterunkowego spod piątki
nie wytrzymała
konfrontacji z naszym gniewem.
zabiłem.
kamień odbił się od dna
i uderzył w głowę chłopca.
od razu uciekłem.
na miejsce zbrodni wróciłem po rosole.
nie zastawszy żadnego ciała,
żadnych śladów – na przykład krwi lub
rozszarpanych przez dzikie zwierzęta
ubrań – uspokoiłem się.
mimo okoliczności świadczących
o mojej niewinności czytałem gazety.
nie pisano w nich o bulwersującym
czynie nieznanego sprawcy.
redaktorów obchodziły tylko
kradzieże i głupie
porachunki między sąsiadami.
napisałem ten wiersz.
racja. właśnie dlatego. by dowieść
swojej niewinności.
zatem, jestem niewinny!
/ JERZY PILCH Z WARSZAWY /
pisze – cytuję z pamięci – że
dla dobrej frazki jest gotów wyrwać
dziecku z piąstki batonik. i że jest
nawet gorszy, bo wyrwie batonik,
na który dziecko oszczędzało
przez wiele tygodni – ta, pewnie pracując
w kopalni. od razu biję na alarm
i masakruję typa – w duchu jego fanów.
bo jerzy pilch z warszawy na pewno
zna kilka osób podzielających
te jego, no te – te myki. myczki.
ja czytałam.
drogi panie jerzy,
no to nie ma tragedii, nie ma co
robić imby, to żadna drama, jak
mówią pana ludzie,
czytający z uznaniem
i taką pewną nieśmiałością.
a może nie tak?
z tym batonikiem i piąstką
pan overdramatyzuje, boże jak bardzo.
dobra są tacy, którzy lubią
takie overdramatyzacje.
według mnie
zdrobnienia dawno przekwitły.
są niepotrzebne. bleh! okropne.
a idź pan! beznadziejne efekciarstwo.
piąstka, batonik – szkoda, że
nie paczka zapałek i kapturek
w kolorze rewolucji kulturalnej.
proszę sobie nie myśleć,
ja wiem, ja czytałam.
/ CMENTARZ /
a w nim, na nim ja – BERNARD FOGELITZ.
jeszcze żywy.
idę sobie nic nie rozumiejąc,
nie czając o co chodzi w tych niskich domkach.
zimnych, twardych, których mama nie pozwala
dotykać, bo zarazki cmentarne są gorsze od
szpitalnych.
po powrocie do domu ze szpitala ręce
wystarczy umyć w przewidywalny sposób.
mydłem, nie dłużej niż przez 60 sekund,
bo ciepła woda jest droga i trzeba oszczędzać.
po powrocie do domu z cmentarza ręce
należy myć nachalniej.
po pierwszej turze musi nastąpić druga,
różniąca się od pierwszej tylko
poziomem zniecierpliwienia.
i ceną ciepłej wody, której tym razem
nie można oszczędzać.
zarazki cmentarne są jakimś cudem gorsze.
zdaniem mojej matki.
moim zdaniem
nikogo nie mogą już zabić, bo wszyscy na
cmentarzu są martwi, a właściwie nikt nie jest
martwy, bo tutaj nikogo nie ma.
tę niezrozumiałą dla niej prawdę wykrzyczę matce
prosto w twarz 10 lat później, gdy
czasowo przestanę ją kochać i będę już umiał
odróżnić głupoty, jakie wygaduje od bajek,
jakie mi opowiadała.
mając 7 lat szedłem obok niej, co chwilę
przywoływała mnie do porządku mocnym
szarpnięciem dłoni. suchą miała tę dłoń,
przesadnie mięsistą. niepotrzebną.
nie chciała odpowiadać na pytania.
bała się, że się skapnę, czy jak?
nie mając możliwości dotknięcia
bezwzględnego marmuru, rozmemłanego
lastryka nie da się nic zrozumieć.
jakaś nieopanowana była ta moja matka.
w pewnym momencie wyrwałem się i udało
mi się nawet wsadzić głowę do dziury
w grobowcu, ale nic się nie stało. matka
słowem się nie odezwała, na moje – dzień
dobry – żaden trup nie odpowiedział swoim
– do widzenia. nie było czaszek, nie
śmierdziało, obecności kota nie odnotowałem.
byłem taki dumny. matka bała się zarazków,
a ja ich nie widziałem!
mając 7 lat zrozumiałem nieobecność.
wydała mi się dziwna, ale nie bezsensowna.
na cmentarzu zawsze coś się działo, mogłem
sobie wiele wyobrazić. i na wiele sobie pozwalałem.
na przykład stojąc przy grobie babci myślałem
o leżącym obok niej dziecku. poszło do piachu chwilkę
przed 4 urodzinami. 2 dni przed urodzinami? hmm.
teoretycznie jakieś prezenty na ADELKĘ pewnie czekały
– pomyślałem, nie bojąc się ani ADELKI, ani jej mamy.
która żywa już być nie mogła po takiej tragedii.
opowiadam o tym tylko dlatego, że kilka dni temu
wspominając niezwykłe podróże po cmentarzu
pomyślałem o stworzeniu świata.
i wymyśliłem, że być może nie dało się
tego wszystkiego zrobić lepiej, całego tego
świata,
ale na pewno można było świat zrobić gorzej.
mogliśmy być robotami. brr. to jest dopiero
nieprzyjemne.
/ GŁODNI /
jak wilk! – krzyczy prosiaczek – taki
jestem głodny.
stop! cięcie! pięć minut przerwy!
co się tutaj, na terenie tej bajki,
odstawia za szopki? co to za przekłamania?
co jest? no pytam się, co jest?
wszystkożerne prosię konkurując
w obżarstwie z wilkiem
zjadłoby i samego wilka.
ale to wilki polują na świnie!
no to tym bardziej, gdzie tu logika?
co to za przewrotny humor?
pomieszanie z poplątaniem.
zamieszanie robią. co jest?
a co ma być?
wilk jest głodny wilczym głodem.
prosiaczek świńskim.
ale człowiek też wilczym.
stop! cięcie! dziesięć minut przerwy!
jeszcze raz.
nie mieszajmy się do tego.
ale głodny głodnemu też wilkiem.
/ MAŁŻONKOWIE /
a żeby wam tak kazali nie różnić się!
ciuchy, fryzury,
zapach, wszystko takie samo.
a pochorujcie się!
on ma raka, to i ty od razu
szyjki macicy też.
ani mi się ważyć! żadnej wolności!
małżeństwo to małżeństwo.
w dniu ślubu od razu data zgonu.
skoro ślub
to i
zgon wspólny.
no na logikę.
i oboje zachodzie w ciążę.
rodzicie też tego samego dnia.
i żadnego ale!
ale, ale jaka wygoda – od razu macie
dwójkę, czwórkę,
szóstkę, ósemkę. i po kłopocie.
a jak rozwód, to każdy ma swoje.
i wspólne wakacje!
ale, jak jedno się utopi, to drugie
zaraz po nim.
/ POROZUMIENIE /
boję się, że łysiejesz.
nie chcę nawet myśleć, czy będziesz zbawiona,
czy skoczysz w przepaść,
czy kulą u nogi będzie ci walizka,
czy metal nieszlachetny – tak! boję się,
że ukradniesz mi hantle
i zamienisz ich podstawową użyteczność
w coś tak niekorzystnego.
boję się pomyśleć, że hantle mogą skrzywdzić
niewinną rybę w rzece, do której ty
pędem, z pełnym przekonaniem
i bez prawnika – wpadniesz,
i w której skręcisz kark. a potem.
opadniesz na dno z tymi hantlami jak u-boot.
nie wiadomo po co.
kilka dni temu dowiedziałem się, że
żaden drapieżnik nie atakuje ofiary
robiącej – głupio tak wprost.
komicy mówią na kupę – dwójka – jakby
cyfra oznaczająca liczbę dwa
była mniej odpychająca
niż frazem – kupa złota.
coś w tym jest – wojny także zawiesza się
na czas świąt, a ja zmierzam do tego,
że będę już odważny – obiecuję.
jeśli mężczyźni mogą przestać walczyć,
a zwierzęta pozwalają swoim ofiarom
dokończyć dwójkę,
to ja też przestanę myśleć o twoich
niedorzecznych problemach.
inaczej sam wsadzę do tej
walizy hantle i cześć.
rozkładam się na dnie.
trup nie trup.
brzydki człowiek jest zawsze
tylko pingwinem wśród pingwinów.
albo murzynem w ameryce,
murzynem jeśli
na dodatek nie ma pracy.
a amerykańskim, jeśli na dodatek
nie ma ani jednej życzliwej osoby.
w policji, rządzie, szkole.
/ GOSPODARKA JEST PRZECIWIEŃSTWEM ŻYCIA /
życie polega na zbliżaniu się do śmierci.
na traceniu. na dekapitalizacji.
a gospodarka, co w tym czasie robi?
chce się oddalać. od zera. chce jej się kumulować.
wzrastać. zwiększać dystans. chce mieć.
być, mieć znów, być nadal.
i nawet ma nadzieję po swojej stronie.
a myślicie, że o czym jest, o czym pitolą
przez 180 minut w filmie wolf of wall street?
ciągle o tym samym. ale też nam się podoba.
gapimy się. oboje – moja żona ZOFIA
i – ja – pan BERNARD – lampimy się
w święty obrazek ruchający. mówi się.
ruszający. więc. co jest? co się dzieje?
w firmie pana dżordana? no, pan dżordan bierze.
ale akcja przyspiesza.
założył firmę i dawaj na całego, melanżuje.
CEO podaje do CTO kobietę, jej krocze.
ale co on wyprawia? jasny gwint!
firma pana dżordana wchodzi do gry.
jak na boisku. przejmuje piłkę.
podaje. drybluje. kickoffy. potem playoffy.
ostateczne rzuty karne.
gol! zero do miliona zer. do dwudziestu.
nie wychodzi poza bilion, nie spada poniżej
stu milionów. milioner nowego jorku.
notowany. jeden kilkunastu tysięcy. roi się od nich.
tłoczno mają w restauracjach, co wykazano już
w innym filmie – oglądaliśmy także.
gwiazda. firma pana dżordana bierze się za buty.
firma pana dżordana wchodzi do łóżka.
dziewczynom z gang bangu.
rzuca kośćmi w kasynie, na safari.
dobry boże, nie przypuszczałem,
że to się tak da. nigdy nawet.
tylko pięćdziesiątkę w zdrapki.
jutro idę do pracy, nie dokończę.
może dokończę. raczej wstanę.
pytam żonę – ZOFIĘ – pozwala. też chce
się naoglądać. chce patrzeć jak się bawią w kapitalizm.
mówi – ty się przypatrz. jak nas okradł w biały dzień.
mógłbyś tak samo, ale ty przecież nie będziesz.
ty wolisz dosiedzieć.
/ PRZEGAPIŁEM /
moment przemiany mleka – wydzieliny sączącej się
z gruczołu mlekowego samic ssaka,
nazywanego słowem, zaczynającym się
na literę ka – jak – krowa.
tak.
przegapiłem moment przemiany
mleka – soku z krowy – w napój
dodawany do herbaty i kawy.
napój pity solo lub w towarzystwie
barwiącego kakao.
no. bardzo ja was. nie wiedziałem, że.
dodawanie kakao do mleka jest złe.
to whitewashing! – krzyczycie.
to tokenizm! – drzeta się.
no. bardzo ja was, wiem, co znaczą te słowa.
słyszałem je kiedyś, chyba w autobusie.
używała ich starsza pani. w bucie
miała dziurę, a z dziury wystawał
drapieżny paznokieć. nie bałem się
paznokcia.
no to.
kiedy mleko przestało być sobą?
ktoś może wie? proszę. o pomoc.
nie mogę się odnaleźć. nie umiem się
zorganizować.
no to może chociaż wiecie,
kiedy przestaliśmy być sobą?
zdziwko. dziwita się. potem że.
mleko nadal pije się niegazowane.
a ja chcę gazowane. mleko gazowane.
chcę!
dawać mi tu ten saturator,
bo zaraz coś
rozproszę.
/ GOSPODARKA /
chciałbym dziś zająć się czymś poważnym.
na przykład kapitalizm jest zły – ale to teledysk.
tort – a nie stare gacie. po bracie. po tacie.
w spadku. po dziadku. dostanę.
jeszcze od nich kapitalizmu. się nabawię.
mężczyźni zawsze marzyli o wyzwoleniu
z objęć ośmiogodzinnego dnia pracy.
mój dziadek tak marzył, i pracował.
ojciec tak odkładał na wolność – i pracował.
zostawili mi po skarpecie.
z dziurami, ale każda miała swoją.
a twórcy gier, to przecież jeszcze chłopaki.
ale sprytne smarki. wiedzą, że każdy
musi mieć kapitał na starcie. a jaki dodatni
dają, jakby solą częstowali.
na takim fundamencie utrzymasz gospodarkę.
a nie to, co teraz, teraz to siedzimy po uszy
w modelu spodziewanego wzrostu,
zamiast korzystać z dobrodziejstw
opóźnianego upadku. lepiej nie tracić
niż zyskiwać. tak mi się zdaje. ale, co
ja tam wiem, nawet ekonomii nie studiowałem.
chciałbym dziś zająć się czymś
właśnie tak poważnym jak odwlekanie.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |