W LITERATURZE JEST DOBRZE ('PROGNOZA NIEPOGODY. LITERATURA POLSKA W XXI WIEKU')
A
A
A
1.
Nagrody literackie zadań mają bez liku. Oddzielają ziarna od plew. Potwierdzają trendy albo idą im wspak. Są odbiciem mód albo odwracają na nice utarte przyzwyczajenia. Wynoszą na piedestał, nakładają zobowiązania, w końcu – choć to zabrzmi banalnie – wpływają na sprzedaż, rozpoznawalność, na przyszłe stawki i kolejne zaliczki. Bez wątpienia kapituły konkursowe w swoich decyzjach chcą dać wyraz wizjom, dykcjom, narracjom (zwał, jak zwał), które nie są czcze, wyzbyte znaczeń, które nie wycierają się utartymi schematami. Wychodzić może to różnie – mniejsze i większe historie literackich konkursów mogłyby być źródłem anegdot na ten temat – jednak kapitule Nagrody Literackiej Gdynia wychodzi dobrze. Efektem tego dobrego wychodzenia jest publikacja „Prognoza niepogody. Literatura polska w XXI wieku”.
„Prognoza niepogody” stanowi znakomite świadectwo uważnej lektury literatury polskiej ostatnich lat. To zbiorowy efekt wnikliwego przyglądania się jej aż do żywego, od podszewki i na wskroś i summa przenikliwego spojrzenia w najmniejsze szczeliny języka, którym jest utkana, i żarliwego poszukiwania tego, co w literaturze fascynuje zgoła najbardziej, czyli wzajemnych oddziaływań, pól wspólnych, tych wszystkich stycznych i zbieżnych. To w końcu wynik gorącej lektury i chłodnej głowy przy jej interpretacji.
Można „Prognozę niepogody” czytać kluczem własnych literackich sympatii – zaczynając od środka, końca (indeks nominowanych i laureatów to część nie do przegapienia!), na wyrywki i fragmentami. Polecić można jednak lekturę klasyczną – począwszy od wstępu autorstwa Agaty Bielik-Robson: erudycyjnie głębokiego, intelektualnie przenikliwego, a przy tym napisanego polszczyzną tak giętką i swobodną, że nie sposób nie smakować poszczególnych fraz, którymi każdy – a nie wyłącznie smakosze polszczyzny – będzie się bezwstydnie, do granic językowej przyzwoitości, delektować. Ten wstęp to nie językowy fajerwerk, który wystrzeli feerią barw pod nocne niebo i zgaśnie z nagła. To przede wszystkim solidne wprowadzenie do mikroświata lektury, który otwiera się wraz z pomieszczonymi w „Prognozie…” tekstami. To analiza stanu faktycznego i słowa wyjaśnienia o naturze nagrody, którą „wielu czytelników lubi (…), bo jest literacko wysmakowana i ma ambicje kreacyjne: nie chce tylko odnotowywać już zaistniałego sukcesu, chce także tworzyć nowe wydarzenia” (s. 7).
2.
Polska literatura ostatnich kilkunastu lat jest urodzajna. W końcu, jak we wstępie zaznacza Agata Bielik-Robson: „Praca w kapitule Nagrody Literackiej Gdynia to łatwy chleb, ponieważ polska literatura jest dobrą firmą (…). Rzadko zdarzają się jej kompletne bessy, co najwyżej jakiś gorszy sezon, za to często pojawiają się hossy przynoszące wspaniałe nadwyżki” (s. 5).
Nie przywykliśmy do tego. Do hossy, zadowolenia, pochwały. Nurzamy się zazwyczaj w gorzkim, lubujemy w cierpkim. W „Prognozie niepogody” nie brak i miejsc uwierających, rozdrapywania, negatywów, ale wiele w niej poczucia, że z literaturą u nas dobrze. Jest co czytać, jest o czym pisać. Jest kogo nagradzać, a nawet – znów Bielik-Robson – „zwykle bardzo trudno jest [wybrać – A.Z.] tylko pięć najlepszych pozycji w każdej z czterech kategorii” (s. 5). Kategoriami tymi są oczywiście proza, poezja, esej i przekład na język polski, co dla większości nie stanowi zaskoczenia, bo Nagroda Literacka Gdynia wrosła w polski pejzaż literacki mocno. Rysuje go kreską wyraźną. Trwa, opierając się chimerycznej i migotliwej naturze nagród – tyle pojawiających się nagle, ile znikających w niepamięci.
3.
Powiedzieć, że „Prognoza niepogody” jest podsumowaniem Nagrody Literackiej Gdynia to – Pilchem pisząc – nic nie powiedzieć. To książka niezwykła. Z jednej strony literacki bilans i diagnoza, z drugiej: urzekający zbiór erudycyjnych esejów, których tematyka znacznie wykracza poza ramy tak przyjętych założeń. Na czwartej stronie okładki przeczytać możemy, że „»Prognoza niepogody« to książka podsumowująca piętnaście lat Nagrody Literackiej Gdynia, a jednocześnie ukazująca kondycję literatury polskiej w pierwszych dekadach XXI wieku”. Wydaje się, że szlak wytyczony znakomitymi teksami Agaty Bielik-Robson, Ryszarda Koziołka, Piotra Śliwińskiego czy Magdy Heydel prowadzi o wiele dalej, pozwalając na wiele czytelniczych odkryć i urzeczeń. Nagroda Literacka Gdynia jest wymagająca: wymaga się od nominowanych, będzie się wymagało od czytelnika. Ale jest to też pochwała literatury per se, jej święto, pełnia, przesilenie. Świadectwem ukłonu wobec siły słowa i mocy języka są laudacje z lat ubiegłych, które przywołuje Agata Bielik-Robson w tekście „Esej, czyli klęska urodzaju”. Przywołane wyimki to potwierdzenie głębokiego szacunku do języka literatury i jednocześnie umiejętności prowadzenia z tym językiem gier.
4.
Inną wspaniała grą z językiem są przekłady. Magdalena Pytlak – z tej perspektywy –przygląda się „literaturze mniejszej”: jednocześnie swobodnie i rzeczowo; rzetelnie i zawadiacko zarazem. Jak na tłumaczkę (a przy okazji świetną bułgarystkę!) przystało, autorka szkicu „Konstelacje małe i mniejsze” obraca słowa we wszystkie strony, niezwykle wnikliwie zagląda im pod podszewki, łapiąc je niemalże – sprowadzając metaforę do namacalności – za ogonki i kropki: „Kiedy poproszono mnie o napisanie tekstu o przekładzie na język polski tak zwanych małych literatur (…), zesztywniał mi kark. Jak ja nie lubię tego sformułowania! (…) Bo co właściwie znaczy literatura mała? Od czego mniejsza ma być mniejsza literatura? Kto, gdzie i kiedy wytyczył granicę?” (s. 189).
Tekst Pytlak to zerkanie na przekłady „literatur mniejszych” ze skrupulatnością i uwagą. Sporo tu podliczania, wiele frapujących spostrzeżeń o widzialności tłumaczy i politykach przekładowych; trzeba tekst Magdaleny Pytlak przeczytać bez zbędnego pośpiechu – to solidne mikrostudium tego, co dzieje się w literaturach języków mniej popularnych od zalewającej zewsząd angielszczyzny.
5.
O przekładach w tym zbiorze pisze oczywiście nie tylko Pytlak. Jerzy Jarniewicz w tekście „Długi sezon tłumaczy” także patrzy w bok, nie idzie wytartymi ścieżkami (tego uczą nas przecież laureaci Nagrody). Wnikliwie przygląda się przekładom, pozytywnie podsumowując ostatnie 15 lat widziane z perspektywy tłumaczy: „Pozycja prozaików, poetów, dramaturgów, eseistów, ba, nawet przeżywających złote lata reportażystów (…) nie przeszła takiej ewolucji jak pozycja tłumaczy: od niewidzialnych, anonimowych rzemieślników po znanych z imienia i nazwiska, coraz bardziej docenianych i coraz głośniej słyszalnych twórców (…). To czas ich emancypacji” (s. 175). Wtóruje mu Magda Heydel, potwierdzając spostrzeżenia Jarniewicza i zwracając uwagę, że „od pewnego czasu [tłumacze – A.Z.] przestali być niewidzialni, schowani za tekstami, ukryci przed czytelnikami gdzieś na zapleczu literackiej sceny przy swoich (…) warsztatach” (s. 214).
Jarniewicz przygląda się retranslacjom, które – jak pisze – mogły wywrzeć największy wpływ „na zmianę rozumienia tego, czym jest przekład i jak bardzo autorską pracę wykonuje tłumacz” (s. 177). Czas po-rewolucji i po-emancypacji, moment uwidocznienia i docenienia to także chwila na zabawę. W przypadku tłumaczy – językową oczywiście. To zabawa-kreacja, przekładowa demiurgia słowa, która nie odbija pierwszych potrzeb, ale rozwija, przekształca i twórczo reinterpretuje potrzeby wychodzące poza „pierwszy przekład dzieła X na język polski”. Jest ukłonem czynionym własnej wirtuozerii języka i najlepszym potwierdzeniem przejścia z cienia w pełnię – zasłużonego – blasku. To, czemu przygląda się Jarniewicz, jest ucieczką od marzenia o czapce niewidce i stylu zerowym. Jest realizacją wizji nieokiełznanej wyobraźni, która żywi się doskonałościami warsztatu i sprawnością języka. „Długi sezon tłumaczy” to spojrzenie w stronę przekładu mniej oczywistego, ale o wiele bardziej frapującego i intrygującego.
Spośród ponowionych przekładów Jarniewicz zatrzymuje się przy jednym, wyjątkowym: przy ponowionym przekładzie „Alicji w Krainie Czarów”. Mowa oczywiście o „Perypetiach Alicji na Czarytorium”, a więc „niewiernym przekładzie Grzegorza Wasowskiego” – jak informuje potencjalnych czytelników strona tytułowa. Jarniewicz przygląda się temu przekładowi, próbując odpowiedzieć na liczne pytania, które towarzyszyły odważnej pracy Wasowskiego, a które streścić można w obawie wyrażonej krótkim pytaniem: „czy się to godzi?”. By poznać odpowiedzi Jarniewicza – błyskotliwej i odsłaniające przed nami wiele płaszczyzn twórczej aktywności tłumaczy – sięgnąć trzeba już do „Długiego sezonu tłumaczy”. Zdradzanie czegokolwiek więcej to jak pointa odpowiedziana przed dobrą anegdotą.
6.
Ryszard Koziołek w „Śladach uwikłania” wspaniale przypomina o fenomenie sztuki opowiadania i tym, w jaki sposób radzi sobie ona w czasach „tyranii informacyjnej”. Kieruje swój przenikliwy wzrok w kierunku kilku prozatorskich płaszczyzn charakterystycznych dla najnowszej polskiej literatury, łącząc świat literackich ideałów choćby ze światem literackiej ekonomii i poczytności (a poczytność w Polsce, za Koziołkiem i za badaniami, to te trzy: miłość, sensacja, fantastyka). Nie ucieka w swoim wywodzie od tego, co nazywamy literaturą masową, zauważając słusznie, że „literatura czytana masowo wytwarza globalny język symboliczny, być może powierzchowny i krótkotrwały, ale łatwy do zagospodarowania, nawet politycznego” (s. 169-170). Tropienie przez Koziołka tytułowych „śladów uwikłania”, w które wpleciona jest literatura, to intelektualna podróż wyznaczana przytoczeniami (z Benjamina, Adorno, noblowskiego wykładu Olgi Tokarczuk, ale i z filmu „Million Dollar Hotel” Wima Wendersa) i znakomite świadectwo erudycji, która w parze idzie z lekkością. Warto sięgnąć do tekstu Koziołka, by szukać odpowiedzi na stawiane przez niego frapujące pytania. Bo kto w końcu nie chciałby dowiedzieć się, „gdzie (…) jest (…) miejsce dla twórców trudnych przyjemności?” (s. 162).
7.
Lektura „Prognozy niepogody” jest wędrówką przez terytoria niby znane i niby oswojone, ale nowymi ścieżkami. To odsłanianie literackich krajobrazów zwyczajowo ukrytych za wytartymi frazami i zgranymi liczmanami. Świeże i lekkie spojrzenie na literaturę, które jednocześnie i momentami onieśmiela, i nieustannie fascynuje – trudno czytać tę książkę bez wynotowywania kolejnych tytułów i nazwisk, które koniecznie muszą uzupełnić lekturowy plan na najbliższe miesiące. Książka ta aż puchnie od urodzaju. Nie sposób wymienić wszystkich znakomitych autorów pomieszczonych w niej tekstów, nie podobna przywołać wszystkich nie mniej znakomitych eseistów, prozaików, poetów i tłumaczy, których dzieła, próby i literackie eksperymenty przywoływane są na kartach tej książki.
„Prognoza niepogody” wcale niepogody nie zwiastuje. Statek polskiej literatury nie zawsze płynie po wodach spokojnych, ale do portu zwykł zawijać bez przeszkód. Do gdyńskiego portu, oczywiście.
Nagrody literackie zadań mają bez liku. Oddzielają ziarna od plew. Potwierdzają trendy albo idą im wspak. Są odbiciem mód albo odwracają na nice utarte przyzwyczajenia. Wynoszą na piedestał, nakładają zobowiązania, w końcu – choć to zabrzmi banalnie – wpływają na sprzedaż, rozpoznawalność, na przyszłe stawki i kolejne zaliczki. Bez wątpienia kapituły konkursowe w swoich decyzjach chcą dać wyraz wizjom, dykcjom, narracjom (zwał, jak zwał), które nie są czcze, wyzbyte znaczeń, które nie wycierają się utartymi schematami. Wychodzić może to różnie – mniejsze i większe historie literackich konkursów mogłyby być źródłem anegdot na ten temat – jednak kapitule Nagrody Literackiej Gdynia wychodzi dobrze. Efektem tego dobrego wychodzenia jest publikacja „Prognoza niepogody. Literatura polska w XXI wieku”.
„Prognoza niepogody” stanowi znakomite świadectwo uważnej lektury literatury polskiej ostatnich lat. To zbiorowy efekt wnikliwego przyglądania się jej aż do żywego, od podszewki i na wskroś i summa przenikliwego spojrzenia w najmniejsze szczeliny języka, którym jest utkana, i żarliwego poszukiwania tego, co w literaturze fascynuje zgoła najbardziej, czyli wzajemnych oddziaływań, pól wspólnych, tych wszystkich stycznych i zbieżnych. To w końcu wynik gorącej lektury i chłodnej głowy przy jej interpretacji.
Można „Prognozę niepogody” czytać kluczem własnych literackich sympatii – zaczynając od środka, końca (indeks nominowanych i laureatów to część nie do przegapienia!), na wyrywki i fragmentami. Polecić można jednak lekturę klasyczną – począwszy od wstępu autorstwa Agaty Bielik-Robson: erudycyjnie głębokiego, intelektualnie przenikliwego, a przy tym napisanego polszczyzną tak giętką i swobodną, że nie sposób nie smakować poszczególnych fraz, którymi każdy – a nie wyłącznie smakosze polszczyzny – będzie się bezwstydnie, do granic językowej przyzwoitości, delektować. Ten wstęp to nie językowy fajerwerk, który wystrzeli feerią barw pod nocne niebo i zgaśnie z nagła. To przede wszystkim solidne wprowadzenie do mikroświata lektury, który otwiera się wraz z pomieszczonymi w „Prognozie…” tekstami. To analiza stanu faktycznego i słowa wyjaśnienia o naturze nagrody, którą „wielu czytelników lubi (…), bo jest literacko wysmakowana i ma ambicje kreacyjne: nie chce tylko odnotowywać już zaistniałego sukcesu, chce także tworzyć nowe wydarzenia” (s. 7).
2.
Polska literatura ostatnich kilkunastu lat jest urodzajna. W końcu, jak we wstępie zaznacza Agata Bielik-Robson: „Praca w kapitule Nagrody Literackiej Gdynia to łatwy chleb, ponieważ polska literatura jest dobrą firmą (…). Rzadko zdarzają się jej kompletne bessy, co najwyżej jakiś gorszy sezon, za to często pojawiają się hossy przynoszące wspaniałe nadwyżki” (s. 5).
Nie przywykliśmy do tego. Do hossy, zadowolenia, pochwały. Nurzamy się zazwyczaj w gorzkim, lubujemy w cierpkim. W „Prognozie niepogody” nie brak i miejsc uwierających, rozdrapywania, negatywów, ale wiele w niej poczucia, że z literaturą u nas dobrze. Jest co czytać, jest o czym pisać. Jest kogo nagradzać, a nawet – znów Bielik-Robson – „zwykle bardzo trudno jest [wybrać – A.Z.] tylko pięć najlepszych pozycji w każdej z czterech kategorii” (s. 5). Kategoriami tymi są oczywiście proza, poezja, esej i przekład na język polski, co dla większości nie stanowi zaskoczenia, bo Nagroda Literacka Gdynia wrosła w polski pejzaż literacki mocno. Rysuje go kreską wyraźną. Trwa, opierając się chimerycznej i migotliwej naturze nagród – tyle pojawiających się nagle, ile znikających w niepamięci.
3.
Powiedzieć, że „Prognoza niepogody” jest podsumowaniem Nagrody Literackiej Gdynia to – Pilchem pisząc – nic nie powiedzieć. To książka niezwykła. Z jednej strony literacki bilans i diagnoza, z drugiej: urzekający zbiór erudycyjnych esejów, których tematyka znacznie wykracza poza ramy tak przyjętych założeń. Na czwartej stronie okładki przeczytać możemy, że „»Prognoza niepogody« to książka podsumowująca piętnaście lat Nagrody Literackiej Gdynia, a jednocześnie ukazująca kondycję literatury polskiej w pierwszych dekadach XXI wieku”. Wydaje się, że szlak wytyczony znakomitymi teksami Agaty Bielik-Robson, Ryszarda Koziołka, Piotra Śliwińskiego czy Magdy Heydel prowadzi o wiele dalej, pozwalając na wiele czytelniczych odkryć i urzeczeń. Nagroda Literacka Gdynia jest wymagająca: wymaga się od nominowanych, będzie się wymagało od czytelnika. Ale jest to też pochwała literatury per se, jej święto, pełnia, przesilenie. Świadectwem ukłonu wobec siły słowa i mocy języka są laudacje z lat ubiegłych, które przywołuje Agata Bielik-Robson w tekście „Esej, czyli klęska urodzaju”. Przywołane wyimki to potwierdzenie głębokiego szacunku do języka literatury i jednocześnie umiejętności prowadzenia z tym językiem gier.
4.
Inną wspaniała grą z językiem są przekłady. Magdalena Pytlak – z tej perspektywy –przygląda się „literaturze mniejszej”: jednocześnie swobodnie i rzeczowo; rzetelnie i zawadiacko zarazem. Jak na tłumaczkę (a przy okazji świetną bułgarystkę!) przystało, autorka szkicu „Konstelacje małe i mniejsze” obraca słowa we wszystkie strony, niezwykle wnikliwie zagląda im pod podszewki, łapiąc je niemalże – sprowadzając metaforę do namacalności – za ogonki i kropki: „Kiedy poproszono mnie o napisanie tekstu o przekładzie na język polski tak zwanych małych literatur (…), zesztywniał mi kark. Jak ja nie lubię tego sformułowania! (…) Bo co właściwie znaczy literatura mała? Od czego mniejsza ma być mniejsza literatura? Kto, gdzie i kiedy wytyczył granicę?” (s. 189).
Tekst Pytlak to zerkanie na przekłady „literatur mniejszych” ze skrupulatnością i uwagą. Sporo tu podliczania, wiele frapujących spostrzeżeń o widzialności tłumaczy i politykach przekładowych; trzeba tekst Magdaleny Pytlak przeczytać bez zbędnego pośpiechu – to solidne mikrostudium tego, co dzieje się w literaturach języków mniej popularnych od zalewającej zewsząd angielszczyzny.
5.
O przekładach w tym zbiorze pisze oczywiście nie tylko Pytlak. Jerzy Jarniewicz w tekście „Długi sezon tłumaczy” także patrzy w bok, nie idzie wytartymi ścieżkami (tego uczą nas przecież laureaci Nagrody). Wnikliwie przygląda się przekładom, pozytywnie podsumowując ostatnie 15 lat widziane z perspektywy tłumaczy: „Pozycja prozaików, poetów, dramaturgów, eseistów, ba, nawet przeżywających złote lata reportażystów (…) nie przeszła takiej ewolucji jak pozycja tłumaczy: od niewidzialnych, anonimowych rzemieślników po znanych z imienia i nazwiska, coraz bardziej docenianych i coraz głośniej słyszalnych twórców (…). To czas ich emancypacji” (s. 175). Wtóruje mu Magda Heydel, potwierdzając spostrzeżenia Jarniewicza i zwracając uwagę, że „od pewnego czasu [tłumacze – A.Z.] przestali być niewidzialni, schowani za tekstami, ukryci przed czytelnikami gdzieś na zapleczu literackiej sceny przy swoich (…) warsztatach” (s. 214).
Jarniewicz przygląda się retranslacjom, które – jak pisze – mogły wywrzeć największy wpływ „na zmianę rozumienia tego, czym jest przekład i jak bardzo autorską pracę wykonuje tłumacz” (s. 177). Czas po-rewolucji i po-emancypacji, moment uwidocznienia i docenienia to także chwila na zabawę. W przypadku tłumaczy – językową oczywiście. To zabawa-kreacja, przekładowa demiurgia słowa, która nie odbija pierwszych potrzeb, ale rozwija, przekształca i twórczo reinterpretuje potrzeby wychodzące poza „pierwszy przekład dzieła X na język polski”. Jest ukłonem czynionym własnej wirtuozerii języka i najlepszym potwierdzeniem przejścia z cienia w pełnię – zasłużonego – blasku. To, czemu przygląda się Jarniewicz, jest ucieczką od marzenia o czapce niewidce i stylu zerowym. Jest realizacją wizji nieokiełznanej wyobraźni, która żywi się doskonałościami warsztatu i sprawnością języka. „Długi sezon tłumaczy” to spojrzenie w stronę przekładu mniej oczywistego, ale o wiele bardziej frapującego i intrygującego.
Spośród ponowionych przekładów Jarniewicz zatrzymuje się przy jednym, wyjątkowym: przy ponowionym przekładzie „Alicji w Krainie Czarów”. Mowa oczywiście o „Perypetiach Alicji na Czarytorium”, a więc „niewiernym przekładzie Grzegorza Wasowskiego” – jak informuje potencjalnych czytelników strona tytułowa. Jarniewicz przygląda się temu przekładowi, próbując odpowiedzieć na liczne pytania, które towarzyszyły odważnej pracy Wasowskiego, a które streścić można w obawie wyrażonej krótkim pytaniem: „czy się to godzi?”. By poznać odpowiedzi Jarniewicza – błyskotliwej i odsłaniające przed nami wiele płaszczyzn twórczej aktywności tłumaczy – sięgnąć trzeba już do „Długiego sezonu tłumaczy”. Zdradzanie czegokolwiek więcej to jak pointa odpowiedziana przed dobrą anegdotą.
6.
Ryszard Koziołek w „Śladach uwikłania” wspaniale przypomina o fenomenie sztuki opowiadania i tym, w jaki sposób radzi sobie ona w czasach „tyranii informacyjnej”. Kieruje swój przenikliwy wzrok w kierunku kilku prozatorskich płaszczyzn charakterystycznych dla najnowszej polskiej literatury, łącząc świat literackich ideałów choćby ze światem literackiej ekonomii i poczytności (a poczytność w Polsce, za Koziołkiem i za badaniami, to te trzy: miłość, sensacja, fantastyka). Nie ucieka w swoim wywodzie od tego, co nazywamy literaturą masową, zauważając słusznie, że „literatura czytana masowo wytwarza globalny język symboliczny, być może powierzchowny i krótkotrwały, ale łatwy do zagospodarowania, nawet politycznego” (s. 169-170). Tropienie przez Koziołka tytułowych „śladów uwikłania”, w które wpleciona jest literatura, to intelektualna podróż wyznaczana przytoczeniami (z Benjamina, Adorno, noblowskiego wykładu Olgi Tokarczuk, ale i z filmu „Million Dollar Hotel” Wima Wendersa) i znakomite świadectwo erudycji, która w parze idzie z lekkością. Warto sięgnąć do tekstu Koziołka, by szukać odpowiedzi na stawiane przez niego frapujące pytania. Bo kto w końcu nie chciałby dowiedzieć się, „gdzie (…) jest (…) miejsce dla twórców trudnych przyjemności?” (s. 162).
7.
Lektura „Prognozy niepogody” jest wędrówką przez terytoria niby znane i niby oswojone, ale nowymi ścieżkami. To odsłanianie literackich krajobrazów zwyczajowo ukrytych za wytartymi frazami i zgranymi liczmanami. Świeże i lekkie spojrzenie na literaturę, które jednocześnie i momentami onieśmiela, i nieustannie fascynuje – trudno czytać tę książkę bez wynotowywania kolejnych tytułów i nazwisk, które koniecznie muszą uzupełnić lekturowy plan na najbliższe miesiące. Książka ta aż puchnie od urodzaju. Nie sposób wymienić wszystkich znakomitych autorów pomieszczonych w niej tekstów, nie podobna przywołać wszystkich nie mniej znakomitych eseistów, prozaików, poetów i tłumaczy, których dzieła, próby i literackie eksperymenty przywoływane są na kartach tej książki.
„Prognoza niepogody” wcale niepogody nie zwiastuje. Statek polskiej literatury nie zawsze płynie po wodach spokojnych, ale do portu zwykł zawijać bez przeszkód. Do gdyńskiego portu, oczywiście.
„Prognoza niepogody. Literatura polska w XXI wieku”. Red. Maciej Jakubowiak, Szymon Kloska. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2020.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |