Jacek Bielawa, Waldemar Bawołek,
KIM JA BYM BYŁ BEZ TEGO PISANIA?
A
A
A
Jacek Bielawa: Zacznijmy od twoich literackich początków. Krzysztof Uniłowski stwierdził w recenzji twojej debiutanckiej książki „Delectatio morosa”, że opowiadania z tego tomu powstały „dla przyjemności kombinowania”. Czy zgadzasz się z tym stwierdzeniem?
Waldemar Bawołek: Wydaje mi się, że w chwili, gdy Uniłowski to pisał, w dużej mierze miał rację. Moje początki pisarskie były na zasadzie może nie tyle kombinowania, co posługiwania się różnymi technikami pisarskimi, z którymi miałem do czynienia podczas różnych lektur. Bo ja nie mam żadnego wykształcenia polonistycznego, w ogóle nie mam żadnych studiów. W liceum spędziłem cztery lata na niczym, jeśli chodzi o język polski (a chodziłem do trzech liceów). To były takie opowieści jak „Chłopi”, „Granica”, „Nad Niemnem” i mnie to w ogóle nie interesowało. Natomiast gdy skończyłem edukację w liceum, w którymś momencie dostałem do czytania, wydrukowany w drugim obiegu wydawniczym, „Dziennik” Gombrowicza. No i jak ja to przeczytałem, to pomyślałem: „Kurwa, gdzie ta literatura z mojej szkoły średniej? Przecież tam w ogóle tego nie ma. To, co Gombrowicz pisał, było dla mnie tak świeże, nowatorskie, tak po prostu pochłaniające, że sobie pomyślałem: „Przecież ten gość w tym »Dzienniku« pisze tak, jak ja bym też mógł napisać”. Były jeszcze inne książki. Po lekturach tych wszystkich joyce’ów, proustów, kafków i schulzów to wszystko mi się tak nagromadziło w głowie, że pomyślałem: „Ciekawe, co z tego wyjdzie, jak ja teraz napiszę?”. I nagle zacząłem sobie tworzyć te opowiadanka. No więc napisałem te dziesięć opowiadań do „Delectatio morosa” i przyznam szczerze, było tam dużo takich ćwiczeń, takich kombinacji, próbowania każdego stylu.
J.B.: Czy to była jedynie zabawa z formą literacką, czy też próbowałeś w literaturze załatwiać jakieś swoje sprawy życiowe?
W.B.: To są dwie rzeczy, które poruszyłeś: chęć napisania czegoś i umiejętność napisania a postawa życiowa. W postawie życiowej to jak zwykle była klęska. Wiesz, skąd się u mnie bierze to pisanie? Z klęski życiowej. Jeśli ty nie potrafisz się dowartościować społecznie, bo jesteś aspołeczny, to pisanie zastępuje ci własną wartość w oczach innych. Pisanie zapewnia ci komfort robienia rzeczy wartościowych. Sam przed sobą się usprawiedliwiasz: „No, kurwa, dobra, ja nie potrafię pracować na etacie, ale potrafię coś napisać. Wiadomo, pisanie jest niewymagające, bo ono jest takie samowsobne.
J.B.: To, o czym mówisz, mógłbyś osiągnąć, folgując li tylko przyjemności kombinowania. Ale czy ty, posługując się literaturą, porządkowałeś coś w swoim życiu?
W.B.: Ja tego dokładnie nie pamiętam. To było pisane ponad trzydzieści lat temu. Ja tam próbowałem na papierze załatwiać sprawy, które są nie do osiągnięcia w rzeczywistości.
J.B.: W 1999 r. opublikowałeś w katowickim piśmie „FA-art” opowiadanie „Rites de passage”, które później weszło do tomu „La petite mort”. W tym utworze kat zastanawia się nad ceną, jaką trzeba zapłacić za wybór katowskiej profesji. Skąd takie rozważania?
W.B.: Mnie się wydaje, że to opowiadanie o kacie jest pochodną prozy kafkowskiej. No i wyobraźmy sobie teraz Kafkę. No jak on miałby się tłumaczyć z „Przemiany”. No czy to był jego jakiś pomysł na życie?
J.B.: Może Kafka zorientował się, że sam jest kimś w rodzaju Gregora Samsy?
W.B.: Rzecz w tym, że to opowiadanie o kacie jest takim totalnym literackim wymysłem. Ono nie ma nic wspólnego z moim życiem ani ówczesnym, ani dzisiejszym. Ja o kacie pisałem, żeby przekroczyć pewne tabu. Czy ty znasz jakąś rodzinę katowską albo kata? No nie. Ja też nie. Natomiast to się świetnie przeniosło na język literacki, gdzie można po prostu pokonywać pewne bariery, opisując rzecz, do której się w ogóle nie ma dostępu.
J.B.: A jak to wygląda obecnie?
W.B.: W tej chwili jestem w zupełnie innym miejscu pisarskim. Mówię „pisarskim”, ale ja się w ogóle nie uważam za pisarza. Pisarstwo jest dla mnie takim imperatywem. To jest taka konieczność, taka czynność, jak wszystkie inne, które wykonuję na co dzień. Ona się nie różni niczym od tego, że mam pokroić jarzyny czy wynieść śmieci.
J.B.: Ale wybrałeś jednak to, a nie na przykład pracę w tarnowskich Azotach?
W.B.: Chodzi o to, że praca jest czymś społecznym. Pisarstwo nie jest niczym społecznym. Pisarstwo to jest fanaberia. Z jednej strony fanaberia, a z drugiej – w moim przypadku – konieczność tego, żeby usiąść i przyglądać się sobie, przyglądać się światu i myśleć: „No przecież robię coś wartościowego w życiu”. Wszystko przecież kończy się śmiercią. Żyjąc społecznie, wykonujesz pewne takie tunelowe rzeczy: wiesz, że masz utrzymać rodzinę, wiesz, że masz zarobić, kupić jakiś mebel. Życie społeczne się na tym skupia. Natomiast pisarstwo nie dość, że przydaje mi takiej wewnętrznej wartości, nic mnie nie kosztuje. I nie muszę się tym z nikim dzielić. Nie muszę o tym opowiadać. Nie muszę się o to z nikim kłócić. Wynalazłem sobie taki spokojny sposób na życie.
J.B.: Rodzaj azylu?
W.B.: Ty musisz wszystko ubierać w te swoje kategoryczne słowa. Niech to będzie azyl, ale to jest po prostu mój sposób życia. Jestem w czymś, co mnie w jakiś sposób broni przed psychoanalizą, przed spowiedziami, przed uczestniczeniem w życiu zbiorowym. Pisanie odcina mnie od mojej socjopatii. Ja po prostu pisząc, czuję się szczęśliwy. To jest taka czynność, nawet nieświadoma. To tak, jak położyć się do łóżka. Czy ty decydujesz, co ci się śni? To samo przychodzi. Tak jest u mnie z tym pisaniem. Nie ma żadnego celu w tym pisaniu, mało mi zależy na czytelnikach, bo piszę właściwie tylko dla siebie i to, co mi się podoba. Wiem, że jest trochę tych czytelników, którym się to podoba, ale nie zależy mi na tym. Ja nie chcę być Mickiewiczem, Sienkiewiczem czy Olgą Tokarczuk.
J.B.: A czy to pisanie coś z tobą robi?
W.B.: W jakimś sensie tak. Są takie momenty w moim pisaniu, one niezbyt często występują, że to zaczyna mną władać. Czyli ja przez dwadzieścia cztery godziny jestem skupiony na tym, co tam mam włożyć. Każdy sen, każda lektura, każde przejście się do sklepu, czyli całe to życie (nie pisanie) tak mnie pochłania, że nie potrafię później nic innego zrobić, jak usiąść nad kartką i to po prostu zapisać. Jestem wtedy jakby ubezwłasnowolniony przez pisanie.
J.B.: Czy to oznacza, że zanika granica między życiem a literaturą?
W.B.: Na tym to właśnie polega. Ale tu nie ma wyrachowania w tym, co robię. Tu nie ma koncepcji.
J.B.: A czy jest w tym cel terapeutyczny?
W.B.: Jest. Właśnie w największej mierze to jest cel terapeutyczny. To jest sposób dowartościowania się. Jeśli żyjesz poza społeczeństwem, nie kontaktujesz się z ludźmi, nie uczestniczysz w ich obrzędach, bo jesteś skrzywiony psychicznie, to literatura jest jakby sakralizacją, niech ci będzie. Osobowość schizoidalna nieprawidłowa. Chroń mnie przed samym sobą.
J.B.: Uwolniłeś się od innych, więc tym bardziej jesteś skazany na siebie. Jak sobie radzisz z tą wolnością?
W.B.: To jest opanowywanie chaosu. Sam siebie musisz w jakiś sposób uporządkować. Ale tu wcale nie chodzi o pisarstwo, tu chodzi o to, by jakoś przez tę egzystencję przebrnąć, bez żadnej celowości, bez planu. Ja żyję z dnia na dzień i każdy dzień muszę w jakiś sposób opanowywać, żeby jakoś funkcjonować jako człowiek. W tym sensie pisanie staje się równorzędne z czynnościami fizjologicznymi, bo tutaj nie ma celu. To jest takie bycie po prostu. Wróćmy do słowa wolność. Rozmawiając z tobą mogę dojść do wniosku, że jestem wręcz zniewolony, bo to, co sobie sam narzucam, staje się ograniczeniem w życiu. Ale mnie się wydaje, że ta moja rutyna życiowa, pewna struktura, daje mi swobodę, w tym sensie, że jestem kompletnie niezależny od sytuacji psychicznych. Bo od sytuacji materialnej to wiadomo, że jest się zależnym. Podobnie jest z pisarstwem, bo ja też piszę z dnia na dzień, ale jednak jakaś struktura musi w tym być. Jak zaczynam pisać utwór, to potrafię go tak podzielić, jak swój czas życiowy. Powiedzmy, że rano mam pójść na zakupy, potem matce pomóc, łóżko pościelić, przygotować obiad i tak się to dzieje do wieczora. W pisaniu jest podobnie. Pisząc „Pomarłych”, podzieliłem to na czternaście stacji drogi krzyżowej. Wówczas bardzo łatwo to wypełniać.
J.B.: To mi się kojarzy, nie wiem czy słusznie, z życiem zakonnym, z godzinami liturgicznymi (wezwanie, czytania, jutrznia i tak dalej aż do komplety). Liturgia godzin jest strukturą trzymającą zakonnika w reżimie.
W.B.: Ja podobnie żyję. Ja mógłbym spokojnie żyć w klasztorze. Wolność polega dla mnie na tym, że ja nie muszę myśleć. To, co wokół mnie ustawia mój sposób działania i postępowania. Wolność dla mnie się kończy w momencie, gdy muszę podejmować jakieś decyzje. Wtedy zaczyna się kombinacja: jak to zrobić, gdzie pójść, zaczynają się takie schody. A jeśli wiesz, że masz o godzinie szóstej wstać i poczytać przez godzinę książkę, to jesteś wolny. Zakłócić tę wolność może tylko gong od mamy. I tak ustawiasz cały dzień. Nie ma improwizacji – chaos jest w jakiś sposób opanowany. To tak jak ty musisz codziennie do pracy wstać. A jakby pracy nie było? To jak u Kafki. Budzisz się i zaczyna się nieogarnianie rzeczywistości. A jak sobie to poukładasz na takie momenty, to one się same wypełniają bez wysiłku z twojej strony. W tym nie ma żadnego celu, ale jest struktura. W ogóle w życiu nie ma celowości. Co może być dla człowieka celem?
J.B.: A zdarza ci się na koniec dnia robić podsumowania?
W.B.: Wieczorem to skupiam się na tym, żeby usnąć. Wtedy myślę nie tyle o tym dniu, który minął, ale o sprawach niematerialnych. Przychodzą mi wtedy do głowy na przykład takie rzeczy związane z sensem istnienia, no wiesz, takie pierdoły egzystencjalne.
J.B.: Powiedziałeś, że twoje pisarstwo jest naturalną czynnością, ale przecież posługujesz się określoną, nieraz bardzo wyrafinowaną formą. Wypracowałeś własny, rozpoznawalny styl. Jego wyróżnikiem jest choćby łączenie skrajności: mowy potocznej z mową oficjalną, rejestrów wysokich z niskimi. Z tego powstaje oryginalny stop literacki, taki Bawołkowy bimetal.
W.B.: Bo człowiek nie może ulegać skrótom myślowym. Człowiek jest bardzo skomplikowany. Nawet najprostszy człowiek potrafi wzbić się na takie górne rejestry, mimo że na co dzień jest raczej taki kolokwialny. I ja to po prostu wydobywam z ludzi, z tego, co widzę, w przestrzeni. Jeśli miałbym powiedzieć o formie moich prac, to one są bardzo zbliżone do tego, co myślę. Ja nie wymyślam sobie formy, żeby zawrzeć w niej jakąś treść. To jest rodzaj symbiozy. Jak zaczynam pisać, to nie mam utworu zbudowanego od początku do końca. Jak zaczynam pisać, to po każdym zdaniu wszystko dopiero się otwiera. Jak się z tym prześpię, przejdę się, to wszystko zaczyna się rodzić.
J.B.: A czy twoje wczesne utwory również były tak przyległe do życia?
W.B.: Może w taki sposób to wyjaśnię. Ostatnio publikuję fragmenty książki o pisarzu, bo w jakiś sposób zostało zauważone przez ludzi, że ja tym pisarzem zostałem. Przy czym ja nadal uważam, że pisarzem nie jestem, ale dobra, ludzie sobie wymyślili, że ja tym pisarzem jestem. No bo wiadomo, wyrosłeś tutaj. I nagle ktoś cię spotyka na drodze: „Ej, co tam słychać pisarz?”. No to już wiadomo, że ktoś cię jakoś określa. No to dobrze. Nie wiem, czy to jest nazwa zawodu, czy to jest jakiś epitet, ale, dobra, jestem pisarzem. Ktoś by powiedział, że moja literatura jest jakąś kombinacją, jakimś takim eksperymentem, a ona jest normalną literaturą, jaką każdy pisze. Na poziomie struktury języka tam się nic nie dzieje, co by już wcześniej nie istniało.
J.B.: W jednym z wywiadów mówiłeś, że piszesz autobiograficznie. Co to konkretnie znaczy?
W.B.: Jeśli mamy na myśli moje ostatnie książki „Echo słońca” i „Pomarłych”, to tam naruszone bywa pewne tabu, a jednocześnie Waldek jest osobą, która pisze o sobie, ale nigdy nie masz stu procent pewności, że to mnie dotyczy. Tu chodzi o poszerzanie tego, co rzeczywiste, bo literatura to zniesie. Życie by czegoś takiego nie zniosło. Z drugiej strony czasem opowiadam historię, która miała miejsce, a ludzie w to nie wierzą i zaczynają się z tego śmiać. Wtedy łatwo to zanotować, bo już wiem, że to się przerodzi w groteskę. Potrafię jednak napisać takie rzeczy, wejść w takie rejony, w które inni nie zabrnęli albo nie są w stanie tego wyartykułować.
J.B.: A może oni po prostu się wstydzą. A ty?
W.B.: A dlaczego mam się wstydzić? Dlaczego mam czegoś nie powiedzieć?
J.B.: Bo są inni, którzy cię ocenią, otaksują, zaszufladkują? Stałym elementem twojej prozy jest pierwszoosobowy narrator, którego głos trudno nieraz odróżnić od twojego głosu, przy czym literacki Waldek wyczynia rzeczy, które w życiu można by uznać za bezwstydne. Czy nie obawiasz się tego, jak to może zostać odebrane?
W.B.: A czy to ma jakieś znaczenie dla mnie? Nie ma żadnego. Literatura to jest potęga, jak mówił Stachura. Po to literatura istnieje, żeby człowiek mógł mówić z wnętrza, żeby mógł wszystko powiedzieć. Nie w konfesjonale, nie przed psychiatrą, ale w literaturze.
J.B.: A czy pisząc autobiograficznie i umieszczając w swojej literaturze czytelne odwołania do żyjących osób i przedstawiając nieraz te osoby w sposób groteskowy, nie masz obaw, jak to zostanie odebrane?
W.B.: Mogę się jedynie w ten sposób usprawiedliwić, że w literaturze wolno więcej. Poza tym zawsze można łatwo wybrnąć z takiej niedogodności, twierdząc, że to jest wszystko fikcja literacka. Rzecz w tym, że ja, uczestnicząc w życiu i będąc ogołocony ze wszystkich doznań i wrażeń, traktuję każdą sytuację jako pożywkę literacką.
J.B.: A czy starość, cierpienie i śmierć są sprawą wstydliwą?
W.B.: Starości każdy doświadcza. Ja mam ten komfort, że nie muszę się konfrontować z rzeszą ludzi, którzy będą oceniać to, co ja mam do powiedzenia, więc mogę sobie mówić, co mi się chce. Ja na co dzień mam starość w domu i nie potrafię o niej mówić w taki sposób, żeby ją upiększać. Nie ma z mojej strony żadnej premedytacji, żeby z tych tematów, o które pytasz, robić coś ważnego. To po prostu się dzieje. A ktoś inny może to widzi, ale o tym nie mówi. Bo po co mówić o śmierci. Przecież to bez sensu. Przecież mamy żyć nie wiadomo ile. A cierpienie? Dobrze, że ja nie cierpię, tylko ten inny, to go żałuję. Tu się dodatkowo pojawia problem męskości i żeńskości. Mężczyzna to jest taki gość, który nie może o swoich słabościach mówić. Nie ma czegoś takiego jak słabość mężczyzny. Facet, żeby nie wiem jak był kaleki, będzie mówił, że on jest cały czas dyspozycyjny.
J.B.: Czy są jakieś granice, których byś w literaturze nie przekroczył?
W.B.: Nie ma. Literatura przyjmuje wszystko. Możesz zabić, oszukać, okraść.
J.B.: Ale zazwyczaj jest tam cudzysłów. A ty, deklarując, że piszesz autobiograficznie, niejako unieważniasz ten cudzysłów.
W.B.: I to jest właśnie zaleta mojego pisania. Człowiek nie jest w stanie wymyślić tego, co się w życiu wydarza. Wystarczy ci czasem jeden impuls w myślach. Powiedzmy, że przeżyłeś jakąś sytuację, taką skrajną, dajmy na to. Na przykład związaną z jakimś przestępstwem. Udało ci się w sklepie ukraść batonik i zostałeś zatrzymany przez policję. Tę sytuację możesz tak rozbudować, że może z tego powstać nawet powieść. Chodzi o to, żeby przekroczyć mentalnie pewną barierę i wejść w tamto inne życie. Tak jak bohater „Bimetalu” odbywający stosunek z córką. Samo pomyślenie o czymś takim już buduje ci całą historię. W człowieku są wielkie pokłady chęci zrobienia rzeczy, na które nie pozwala obyczajowość. A literatura przyjmie wszystko. Ona jest jak gąbka albo jak odkurzacz – wszystko wchłonie. Przy czym ja balansuję na takiej cieniutkiej linii, w którą czytelnik zapętla się i musi wielokrotnie wracać do punktu wyjścia. I za każdym razem odczytuje w inny sposób sens danej sceny lub nawet jednego zdania. Ale to nie jest coś, czego się nauczyłem. To było we mnie. Te pierwsze opowiadania z „Delectatio morosa” tak mi się fajnie pisały. Chciałbym wrócić do tamtych czasów, ale już jestem na etapie starości pewnej, zmęczenia, już nie ma w tym tej świeżości.
J.B.: A może odczuwasz rutynę, na którą sam się skazałeś, mieszkając w Ciężkowicach przez tyle lat? Na ile pozostawanie w Ciężkowicach jest twoim wyborem, a na ile koniecznością?
W.B.: Jak ja teraz o tym myślę, a mam już prawie sześćdziesiąt lat, to mam poczucie, że już nic nie widzę i nie słyszę. Jest kościół, rynek, moja ulica i tak dalej. To jest dla mnie taka pustynia. Dopiero widzę, jak zamknę oczy. I wtedy wszystko jest takie, jak taka jedna wielka fotografia albo mapa. I na tym tle dociera do mnie status pisarza, który mnie tutaj coraz bardziej osadza. Dlatego, że to się rozrasta, nie chcę takiego górnolotnego słowa używać, ale do jakiegoś kultu, takiego miejsca, które przykleiło się do mnie. Gdybym stąd wyjechał, to kim ja bym był, powiedz mi? Ja uczyniłem z Ciężkowic miejscowość kultową i literacką, i ta moja literatura zaczęła określać moją życiową pozycję.
J.B.: Ale przecież są także takie twoje fabuły, które mogłyby się rozgrywać gdziekolwiek albo rozgrywają się w określonym miejscu zupełnie odległym od Ciężkowic. W wydawnictwie Nisza ma wyjść powieść, która nawiązuje do twojej sezonowej pracy przy wymianie zaworów centralnego ogrzewania na krakowskich Azorach.
W.B.: No tak, ale to powstało bardzo dawno, w 2002 roku, kiedy ja faktycznie byłem w sytuacji takiego pracownika fizycznego. Trwała ta praca może przez pół roku i mnie nie było w Ciężkowicach.
J.B.: Może więc dla twojej wyobraźni Ciężkowice nie są nieodzowną pożywką?
W.B.: Zupełnie nie są. Oczywiście, przecież gdybym siedział w takim samym pokoiku w Nowym Jorku, to tak samo bym pisał. Tu jest centrum świata, w tym pokoiku. Nic by się nie zmieniło: uruchamiałbym swoją pamięć, spostrzegawczość, swoje sny. A poza tym ja nie sądzę, że zmiana otoczenia coś by obecnie zmieniła w moim pisarstwie. W mojej pamięci jest jeszcze tyle do wydobycia – to jest kopalnia. I ona się nie wyczerpie, jak, kurwa, polski węgiel. Z drugiej strony w moim wieku to już pozostaje mi tylko o pisarzu napisać. I cóż więcej?
J.B.: Jak się czujesz w samotności, zamknięty w czterech ścianach tego pokoju?
W.B.: No mówiliśmy, że mógłbym w klasztorze zamieszkać, tylko tam piwa nie można pić (śmiech).
J.B.: W „Raz dokoła” narrator mówi: „Czasami mam ochotę zamieszkać na którymś z dworców kolejowych jakiegoś większego miasta”. Czy w pewnych okolicznościach warto być pariasem?
W.B.: Chodzi o to, że jeśli nie jesteś w stanie spełnić własnych oczekiwań, oczekiwań innych ludzi, bliskich, to jakimś wyjściem jest zamieszkanie zupełnie anonimowo w takim miejscu, gdzie jest dużo ludzi. Po to, żeby patrzeć. Żeby widzieć, że ten świat pomimo mojej własnej klęski dalej funkcjonuje. Chodzi też o przyjemność obserwowania, która buduje moją prozę. Ale też jest coś takiego jak zmysł obserwacji, który jest niezależny od ciebie. Możesz nawet nie mieć świadomości, że taki zmysł w tobie istnieje, a później się zastanawiasz: „Ale dlaczego ja to widziałem?”. To nie polega na tym, że ty chcesz coś zobaczyć, ale to się samo narzuca.
J.B.: Pozwól, że przeczytam jeszcze jeden fragment, tym razem z „To co obok”: „Dosyć już masz grzania wody na herbatę, odprowadzania dzieci do szkoły, wyświadczania przysług teściowi, zapewniania niektórym jedwabi. Chcesz być jak ktoś goły, bez domu, bez rodziny, bez ojczyzny. Dobrze wiesz, że tylko w książeczce do nabożeństwa znajduje się to, co ci przystoi”. Czy to nie jest rodzaj artystycznej pozy outsidera, która wielokrotnie już była eksploatowana? W końcu twoi bohaterowie (i ty również) pozostają cały czas w Ciężkowicach i są w nie jakoś ubrani. Gdyby chcieli się naprawdę ogołocić, zostaliby na przykład kloszardami.
W.B.: Ale ty już wszystko powiedziałeś. Chodzi o to, że Ciężkowice tworzą mi komfort bycia tym, kim jestem. O, właśnie będę miał niedługo spotkanie w Gorlicach podczas Festiwalu Haupta. I Stasiuk sobie wymyślił tam spotkanie pod tytułem „Ciężkowice i ja”. No więc ja w tych Ciężkowicach nie mogę zostać kloszardem.
J.B.: Bo?
W.B.: Ponieważ ja tutaj jestem od urodzenia. Nikt by mi na to nie pozwolił. To jest ten komfort mój, że ja mogę sobie tutaj siedzieć, wymyślać różne rzeczy, opisywać te Ciężkowice na wszystkie sposoby. Musisz brać pod uwagę, że ja chcę swoje życie spędzić przyjemnie, a nie na przykład użerać się z sąsiadami. Chcę mieć ten komfort siedzenia przy komputerze i pisania. I jeśli doczekam się wreszcie tego, że będą mnie w Ciężkowicach rozpoznawać jako pisarza, to się ucieszę. Dzisiaj miałem taką przygodę. Idę do sklepu, bo matka czegoś zapragnęła, no i spotykam koleżankę. I ona tak patrzy na mnie: „Waldku, mogę cię prosić na chwilkę?”. Myślę, dobra: „Ale co się stało?”. „Wiesz co, bo ty się będziesz widział ze Stasiukiem w przyszłym tygodniu. Weźże załatw od niego, bo on podobno we wrześniu ma książkę wydać, egzemplarz z autografem. No ja myślałem, że ona chce mówić o moim wyjeździe na spotkanie do Gorlic, że sama zechce się wybrać, by mnie posłuchać.
J.B.: To zabawne, ale w twojej prozie nie zawsze bywa tak wesoło. W „Pomarłych” Waldek odczuwa grozę wynikającą z konieczności wypełnienia dnia jakąkolwiek aktywnością: „Dopadają mnie mdłości, gdy wstaję, ale zmuszam się do jedzenia, myję się i oglądam jakieś twarze za oknem, przelatujące obrazy. […] Najgorsze jest czekanie, bo coś może się zdarzyć, lecz nigdy się nie dzieje, ten scenariusz obowiązuje każdego dnia”. Jest w tym pokusa nieistnienia?
W.B.: Narrator po prostu nie chce powtarzać losu swoich sąsiadów, którzy przeszli swoją drogę krzyżową. Nie chce powtarzać ich codzienności: wstawania do pracy, dojeżdżania, robienia w polu. On chce powiedzieć, że mając przed sobą tylko cmentarz, prowadzimy zbędne życie. Taki sąsiad tutaj mieszkał. Jeszcze tuż przed śmiercią wstawał rano i modlił się w kierunku tej wieży i nagle umarł. No co to, kurwa, jest, powiedz mi?
J.B.: Ludzie tu „żyją w zasięgu dzwonów”, można by powiedzieć, cytując Bawołka. I to im daje wewnętrzny spokój. Ale twoi bohaterowie żyją w ciągłym niepokoju, w rozdarciu. W opowiadaniu „Koło leja” pojawia się takie pytanie na kartce wkręconej w maszynę do pisania: „Czemu się chuju kręcisz, czemu wiercisz?”. No właśnie, co jest przyczyną tego ciągłego kręcenia się i wiercenia?
W.B.: No nagadałeś się, a ja ci tylko jednym słowem to powiem: nieprzystosowanie. Moi bohaterowie chcieliby spełniać oczekiwania, ale nie potrafią.
J.B.: Twoi pierwszoosobowi narratorzy posiadają pewną władzę, żyjąc niejako poza zasięgiem dzwonów. Przypomina mi się taki dialog z opowiadania „Rites de passage:
– Jak pan myśli, my doczekamy?
– Czego? … końca historii? … końca myślenia? Jeśli chaos jest silniejszy od porządku…
– Tu, w Ciężkowicach, tego nie widać. Ludzie żyją ciągle w zasięgu dzwonów. A jak panu się wydaje, kto posiada prawdziwą władzę?
– Panie, nie obraź się pan, powiem prosto: ja! Bo widzi pan, to jest liść laurowy. Ja, ja go kupiłem w sklepie. Niedawno.
Chodzi tutaj o władzę wyobraźni?
W.B.: Piękny fragment, ale nie wiem, czy by go nie potraktować na zasadzie takiej błyskotliwości pisarskiej. Mnie to fajnie zagrało. Prawdopodobnie chodzi tutaj o pewien despotyzm, a przecież nie ma o co kopii kruszyć, skoro wystarczy kupić liść laurowy i on już tworzy z ciebie jakby zwycięzcę. To są takie rozmowy kolejkowe. A ja jestem takim kronikarzem, podsłuchiwaczem, natomiast bywają takie chwile, gdy wchodzę w interakcje, ale one kończą się przeważnie tym, że odwracają głowy i sobie myślą: „A, poeta, głowa nie ta. Niech spierdala”.
J.B.: Skoro, siłą rzeczy, też żyjesz „w zasięgu dzwonów”, jaki jest twój stosunek do ciężkowickiego katolicyzmu?
W.B.: Bardzo pozytywny. Ludziom ta religia jest bardzo potrzebna. Bez religii trzeba by się zastanawiać, czy się dobrze zrobiło czy źle, a tak Kościół to wszystko rozwiązuje i ludzie są szczęśliwi z tego powodu. Dużo czasu spędziłem na takiej werandzie (opisałem to w „Echu słońca”), obserwując ludzi, jak idą na sumę, wszyscy tacy pięknie poubierani. To jest taki festyn dla tych ludzi, coś, co ich dowartościowuje. To chyba najmilsza chwila w ich życiu, że nie muszą być żoną, mężem, dziadkiem, nikim nie muszą być – idą do kościoła się modlić. I to jest takie piękne, oni są tacy wyzwoleni wtedy, emanuje z nich radość. A jak przychodzi Boże Ciało – cała społeczność w tym uczestniczy (budowanie ołtarzy, przybijanie tych brzózek, a potem pochód). Cóż by ci ludzie bez tego zrobili? Nie wyobrażam sobie życia w Ciężkowicach bez Kościoła. Ale mnie osobiście Kościół jest niepotrzebny, bo to, co bym miał zrobić w Kościele, robię w pisaniu. Ono jest dla mnie swobodą.
J.B.: Ale w twojej twórczości jest mnóstwo odniesień religijnych. Czasem wykorzystujesz literacką formę modlitwy do konstrukcji całych utworów. „Pomarli” to czternaście stacji drogi krzyżowej, a w nieopublikowanej dotąd w formie książkowej „Litanii” wybrzmiewa rytm litanijnych inwokacji do świętych. Czy te teksty można na jakimś poziomie odczytywać jako rodzaj modlitwy?
W.B.: Nie. To jest raczej nawiązanie. Ja w jakiś sposób jestem niereligijny. Natomiast chce mi się doszlusować do tych ludzi. W tym celu wymyślam sobie taką formę, litanii na przykład czy drogi krzyżowej. Mimo że jestem niejako w odwrocie od katolicyzmu, chcę zaznaczyć, że jednak nie do końca, że traktuję tę naszą religijność z pewną atencją.
J.B.: W imię czego?
W.B.: No w imię, jak zwykle, własnego komfortu psychicznego. No żeby w Ciężkowicach nikt palcem mnie nie wytykał.
J.B.: Odniosłem wcześniej wrażenie, że ci nie zależy na opiniach czytelników.
W.B.: Niekoniecznie, kurwa (śmiech). Są rzeczy na których mi zależy. Jednak jak idę na piwo do knajpy, jak usiądę z jakimś kolegą, to nie chciałbym usłyszeć: „A ty chuju niewierzący jesteś”. Ciężkowice całe są wierzące.
J.B.: W twoich utworach są takie fragmenty, które odczytuję jako rodzaj epifanii, jakby się nagle jakaś inna rzeczywistość narratorowi objawiła. Coś takiego wyłania się na tej werandzie w „Echu słońca”. Albo na widok tortu w „Litanii”: „Oto błysk objawienia. Ale czego? Nie umiem dotrzeć do stałego miejsca. Nic prócz śmieci. Do sedna sprawy dochodzi się opłotkami, choćby opłotki były proste. Ciasto tego tortu to rodzaj nieskończonej przestrzeni. Niewymierna powierzchnia, kompletna odległość i mierzalna bliskość. Widać, jak robi się wszystko, żeby tu nie było tam, żeby tam nie było tu”. Czy można to odczytywać na poziomie metafizycznym?
W.B.: Nie, na poziomie metafizycznym raczej nie. Tu chodzi o nieokreśloność wypowiadanych słów. Chodzi o takie opisanie przedmiotu, żeby czytelnik mógł sobie sam stworzyć sens. Chodzi o to, że ja taką powszedniość, jak ten tort, staram się w ten sposób opisać, żeby to na każdego czytelnika inaczej działało. Nie chciałbym, żeby moje pisanie było realistyczne. Już wiele lat temu, jak zaczynałem pisać, bardzo mi na tym zależało, żeby moje pisanie było wielokrotnego użycia. Zależy mi, żeby rzeczom, które dostrzegam nadawać dodatkowy sens. Nie wiem, skąd się to u mnie bierze. Natomiast ty mi to odczytałeś i myślisz, że ja umiem się do tego odnieść? Ni chuja! Ja w ogóle nie pamiętam, że coś takiego napisałem.
J.B.: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że chciałbyś pozostawać nikim. Jak się to robi? Jak pozostać nikim, jeśli świat chce, żebyś był kimś?
W.B.: Cały grzech pierworodny wynika z pisania. Pisząc, nigdy nie mam pewności, czy ktoś to przeczyta, czy to znajdzie uznanie, tym bardziej, że mi na tym nie zależy. Polega to na tym, żeby tworzyć i stać się wybitnym, pozostając ciągle w stanie nicości, to znaczy, żeby twoja wartość była tylko dla ciebie, a to, co się dzieje dokoła nie miało żadnego znaczenia. Zrobić coś wybitnego, a jednocześnie być nikim. Mnie chodziło o to, że chciałbym przedstawiać pewną wartość, ale jeśli tego zrobić nie mogę, to lepiej pozostawać nikim. To są porównywalne rzeczy.
J.B.: A co ci to daje? Nie lepiej być kimś poważanym w Ciężkowicach?
W.B.: Ta pośredniość najbardziej mnie denerwuje, bo być kimś to jest jakaś wartość, być nikim – też jest jakąś wartością. Natomiast jeśli ty pozostajesz pośrodku, stajesz się wówczas trybikiem w machinie społecznej, tym, który wychodzi do pracy, wraca z pracy, całuje wnuka na dobranoc i następnego dnia robi to samo. Co tutaj się czai? Śmierć. I ona w tym stanie rzeczy zabierze nas ze sobą.
J.B.: Materialne ubóstwo tworzonych przez ciebie bohaterów literackich (zwłaszcza w „To co obok” i „Echu słońca”) jest także takim pójściem w skrajność. Czym jest ubóstwo w twojej prozie, świadomym wyborem czy koniecznością?
W.B.: Najłatwiej mi odpowiedzieć, że jednym i drugim. Jest to świadomy wybór, ale i efekt konstrukcji psychicznej. Jeśli człowiek się urodził z deficytem umiejętności społecznych, to z konieczności jest outsiderem. Ale jeśli już się uprawia pisarstwo, to trwanie w ubóstwie jest formą uszlachetniania się. Chodzi o to, że żyjąc na marginesie, a przy okazji rozgrzeszając się ze swojego nieudacznictwa życiowego dzięki pisaniu, sam siebie potrzebuję, łagodzę swoje ułomności, niedowartościowania, kompleksy. Tak się zastanawiam, czy ci o mojej grafomanii nie mówić. Moje życie związane z pisaniem polega na grafomanii. Czym jest grafomania? To jest chęć ślęczenia nad kartką i pisania. Jest to rodzaj grafomanii, tym bardziej, że pozycja pisarza nie znaczy w Ciężkowicach nic.
J.B.: Ale obecnie masz określoną markę w środowisku literackim. To cię nie dowartościowuje, te wszystkie spotkania, wywiady, recenzje?
W.B.: Ale ja odmawiam. We mnie jest chęć bycia pisarzem, ale gdzieś tam w podświadomości nie chcę tym pisarzem być. Przeraża mnie taka jazda, siedzenie z jakimś, kurwa, głupim mikrofonem i odpowiadanie na pytania. No naprawdę. To jest funkcja pisarza pewnie. I dlatego ja się nie uznaję za tego pisarza. Ta profesja jest mi obca. Nigdy nie chciałem być listonoszem, strażakiem, murarzem, magistrem ani pisarzem. Będąc pisarzem, trzeba się udzielać, występować, dawać wywiady, trzeba jakieś pieniądze na tym zarabiać. Ja w ogóle tego nie potrafię. Jest to całkowicie obok mnie.
J.B.: A czy bycie pisarzem jest rzeczą wstydliwą?
W.B.: Żebyś wiedział. Ale samo pisanie jest dla mnie ważne, bo ta moja grafomania czyni ze mnie człowieka. No kim ja bym był bez tego pisania, powiedz mi?
J.B.: Na przykład dobrym murarzem albo dobrym katem, który fachowo ścina głowy, jak w opowiadaniu „Rites de passage”. Nie można by z tego czerpać satysfakcji?
W.B.: Cały problem ze mną polega na tym, że ja się odżegnuję od wszystkiego. Nie chcę żyć w sposób usankcjonowany. Nie chcę, żeby mnie w jakiś sposób określano. W momencie gdy ty stworzysz siebie i zaczynasz się określać, to już nawet nie masz się jak bronić, bo zostałeś ubrany w pewną formę. Dlatego to ty tutaj jesteś, a nie ja pojechałem do ciebie. Chcę sobie pić piwo, pisać jak mi się podoba, wbrew czytelnikom, bo w ogóle mnie to nie interesuje, czy oni to jakoś zrozumieją.
J.B.: Czy są takie lektury, które zasadniczo wpłynęły na twoją twórczość?
W.B.: Ze mną to było tak, że po liceum przeszedłem szybki kurs literatury: Joyce, Proust, Schulz, Kafka, Gombrowicz, Faulkner i tak dalej. I można powiedzieć, że na tym się moje czytelnictwo skończyło. Nie czytam żadnych współczesnych pisarzy, bo do niczego mi to nie jest potrzebne, a na pewno nie do mojego pisania. Ostatnio Ciorana czytam i wiersze Emily Dickinson.
J.B.: A Płatonow? Bo ja słyszę w „Bimetalu” „Wykop” Płatonowa. Jest tam taka scena. Trzech facetów siedzi w jakimś dole, na budowie i w pewnym momencie pada zdanie: „Nie oglądając się na decydentów, na Maciejczyka, na Misiagę zacząłem wspinać się po szczeblach najsłuszniejszej z drabin”. Przecież to żywcem Płatonow!
W.B.: Nie, Płatonowa czytałem po raz pierwszy jakieś pięć lat temu, więc on nie mógł mieć wpływu na „Bimetal”. To było moje saksy w Niemczech w 2000 roku. Pojechałem z kolegami zarabiać pieniądze do Westfalii, do takiej miejscowości Lettmecke, która niczym się nie różni od Ciężkowic. I myśmy tam zapierdalali, po prostu, przy takim wykopie, gdzie robiliśmy drenaż wokół domu. I ja w tym wykopie spędziłem chyba ze dwa tygodnie. Czasem pisarze coś podobnego widzą i w podobny sposób to opisują. W ogóle uważam, że wpływ na pisarstwo ma to, co się czytało w najwcześniejszym okresie. Krok milowy zrobiłem w trakcie lektury „Ulissesa”. To była dla mnie książk-aobjawienie. Ja do tej pory, jak jakąś stronę przeczytam, to sobie myślę: „No już się nic nie da lepiej napisać”. A przecież on pisze o niczym. Ale po „Ulissesie” nie da się już nic czytać w ogóle. Z późniejszych rzeczy to przeczytałem ostatnio pod wpływem Adama Wiedemanna powieść Mieczysława Piotrowskiego „Złoty robak”, a także Anatola Ulmana „Cigi de Montbazon”. A tak poza tym nic nie czytam z nowszej prozy. Po prostu czytanie nie sprawia mi już przyjemności.
J.B.: Jaka była rola Henryka Berezy w kształtowaniu się twojej twórczości?
W.B.: Henryk był dla mnie taką znajomością niezależną od mojego osadzania się w literaturze. On śledził moje pisarstwo i trochę był chyba niezadowolony z tego, że mnie nie odkrył, bo odkrył mnie Zadura. Niemniej jednak Henryk bardzo polubił moją prozę. Ale pamiętam, jak pewnego razu go odwiedziłem, w czasie, kiedy ukazało się w „Twórczości” takie opowiadanie „Ksero”. I on mówi: „Chodź tu Waldku, coś ci powiem. – Tak, Henryku? – A wiesz co, strasznie niechlujne to twoje opowiadanie”. Henryk był dla mnie w tym sensie ważny, że chyba nie było nikogo w polskim środowisku literackim, kto by się tak zaprzyjaźniał z pisarzami i oddawał swój czas dla nich pod każdym względem: i towarzyskim, i pisarskim, i recenzenckim. To był człowiek, którego nie dało się nie lubić. Teraz czytam „Buty Ikara” – biografię Stachury autorstwa Mariana Buchowskiego.
J.B.: Znalazłem w „Humoresce” takie zdanie – sentencję: „Życie jest radością szczęśliwych, boleścią nieszczęśliwych i oczekiwaniem śmierci”. Tak to widzisz?
W.B.: Stachura dwoma słowami wszystko określał: „potęga i zagłada”. Życie jest w cieniu śmierci. Ona jest cały czas w nas, mimo że my ją odsuwamy.
Waldemar Bawołek: Wydaje mi się, że w chwili, gdy Uniłowski to pisał, w dużej mierze miał rację. Moje początki pisarskie były na zasadzie może nie tyle kombinowania, co posługiwania się różnymi technikami pisarskimi, z którymi miałem do czynienia podczas różnych lektur. Bo ja nie mam żadnego wykształcenia polonistycznego, w ogóle nie mam żadnych studiów. W liceum spędziłem cztery lata na niczym, jeśli chodzi o język polski (a chodziłem do trzech liceów). To były takie opowieści jak „Chłopi”, „Granica”, „Nad Niemnem” i mnie to w ogóle nie interesowało. Natomiast gdy skończyłem edukację w liceum, w którymś momencie dostałem do czytania, wydrukowany w drugim obiegu wydawniczym, „Dziennik” Gombrowicza. No i jak ja to przeczytałem, to pomyślałem: „Kurwa, gdzie ta literatura z mojej szkoły średniej? Przecież tam w ogóle tego nie ma. To, co Gombrowicz pisał, było dla mnie tak świeże, nowatorskie, tak po prostu pochłaniające, że sobie pomyślałem: „Przecież ten gość w tym »Dzienniku« pisze tak, jak ja bym też mógł napisać”. Były jeszcze inne książki. Po lekturach tych wszystkich joyce’ów, proustów, kafków i schulzów to wszystko mi się tak nagromadziło w głowie, że pomyślałem: „Ciekawe, co z tego wyjdzie, jak ja teraz napiszę?”. I nagle zacząłem sobie tworzyć te opowiadanka. No więc napisałem te dziesięć opowiadań do „Delectatio morosa” i przyznam szczerze, było tam dużo takich ćwiczeń, takich kombinacji, próbowania każdego stylu.
J.B.: Czy to była jedynie zabawa z formą literacką, czy też próbowałeś w literaturze załatwiać jakieś swoje sprawy życiowe?
W.B.: To są dwie rzeczy, które poruszyłeś: chęć napisania czegoś i umiejętność napisania a postawa życiowa. W postawie życiowej to jak zwykle była klęska. Wiesz, skąd się u mnie bierze to pisanie? Z klęski życiowej. Jeśli ty nie potrafisz się dowartościować społecznie, bo jesteś aspołeczny, to pisanie zastępuje ci własną wartość w oczach innych. Pisanie zapewnia ci komfort robienia rzeczy wartościowych. Sam przed sobą się usprawiedliwiasz: „No, kurwa, dobra, ja nie potrafię pracować na etacie, ale potrafię coś napisać. Wiadomo, pisanie jest niewymagające, bo ono jest takie samowsobne.
J.B.: To, o czym mówisz, mógłbyś osiągnąć, folgując li tylko przyjemności kombinowania. Ale czy ty, posługując się literaturą, porządkowałeś coś w swoim życiu?
W.B.: Ja tego dokładnie nie pamiętam. To było pisane ponad trzydzieści lat temu. Ja tam próbowałem na papierze załatwiać sprawy, które są nie do osiągnięcia w rzeczywistości.
J.B.: W 1999 r. opublikowałeś w katowickim piśmie „FA-art” opowiadanie „Rites de passage”, które później weszło do tomu „La petite mort”. W tym utworze kat zastanawia się nad ceną, jaką trzeba zapłacić za wybór katowskiej profesji. Skąd takie rozważania?
W.B.: Mnie się wydaje, że to opowiadanie o kacie jest pochodną prozy kafkowskiej. No i wyobraźmy sobie teraz Kafkę. No jak on miałby się tłumaczyć z „Przemiany”. No czy to był jego jakiś pomysł na życie?
J.B.: Może Kafka zorientował się, że sam jest kimś w rodzaju Gregora Samsy?
W.B.: Rzecz w tym, że to opowiadanie o kacie jest takim totalnym literackim wymysłem. Ono nie ma nic wspólnego z moim życiem ani ówczesnym, ani dzisiejszym. Ja o kacie pisałem, żeby przekroczyć pewne tabu. Czy ty znasz jakąś rodzinę katowską albo kata? No nie. Ja też nie. Natomiast to się świetnie przeniosło na język literacki, gdzie można po prostu pokonywać pewne bariery, opisując rzecz, do której się w ogóle nie ma dostępu.
J.B.: A jak to wygląda obecnie?
W.B.: W tej chwili jestem w zupełnie innym miejscu pisarskim. Mówię „pisarskim”, ale ja się w ogóle nie uważam za pisarza. Pisarstwo jest dla mnie takim imperatywem. To jest taka konieczność, taka czynność, jak wszystkie inne, które wykonuję na co dzień. Ona się nie różni niczym od tego, że mam pokroić jarzyny czy wynieść śmieci.
J.B.: Ale wybrałeś jednak to, a nie na przykład pracę w tarnowskich Azotach?
W.B.: Chodzi o to, że praca jest czymś społecznym. Pisarstwo nie jest niczym społecznym. Pisarstwo to jest fanaberia. Z jednej strony fanaberia, a z drugiej – w moim przypadku – konieczność tego, żeby usiąść i przyglądać się sobie, przyglądać się światu i myśleć: „No przecież robię coś wartościowego w życiu”. Wszystko przecież kończy się śmiercią. Żyjąc społecznie, wykonujesz pewne takie tunelowe rzeczy: wiesz, że masz utrzymać rodzinę, wiesz, że masz zarobić, kupić jakiś mebel. Życie społeczne się na tym skupia. Natomiast pisarstwo nie dość, że przydaje mi takiej wewnętrznej wartości, nic mnie nie kosztuje. I nie muszę się tym z nikim dzielić. Nie muszę o tym opowiadać. Nie muszę się o to z nikim kłócić. Wynalazłem sobie taki spokojny sposób na życie.
J.B.: Rodzaj azylu?
W.B.: Ty musisz wszystko ubierać w te swoje kategoryczne słowa. Niech to będzie azyl, ale to jest po prostu mój sposób życia. Jestem w czymś, co mnie w jakiś sposób broni przed psychoanalizą, przed spowiedziami, przed uczestniczeniem w życiu zbiorowym. Pisanie odcina mnie od mojej socjopatii. Ja po prostu pisząc, czuję się szczęśliwy. To jest taka czynność, nawet nieświadoma. To tak, jak położyć się do łóżka. Czy ty decydujesz, co ci się śni? To samo przychodzi. Tak jest u mnie z tym pisaniem. Nie ma żadnego celu w tym pisaniu, mało mi zależy na czytelnikach, bo piszę właściwie tylko dla siebie i to, co mi się podoba. Wiem, że jest trochę tych czytelników, którym się to podoba, ale nie zależy mi na tym. Ja nie chcę być Mickiewiczem, Sienkiewiczem czy Olgą Tokarczuk.
J.B.: A czy to pisanie coś z tobą robi?
W.B.: W jakimś sensie tak. Są takie momenty w moim pisaniu, one niezbyt często występują, że to zaczyna mną władać. Czyli ja przez dwadzieścia cztery godziny jestem skupiony na tym, co tam mam włożyć. Każdy sen, każda lektura, każde przejście się do sklepu, czyli całe to życie (nie pisanie) tak mnie pochłania, że nie potrafię później nic innego zrobić, jak usiąść nad kartką i to po prostu zapisać. Jestem wtedy jakby ubezwłasnowolniony przez pisanie.
J.B.: Czy to oznacza, że zanika granica między życiem a literaturą?
W.B.: Na tym to właśnie polega. Ale tu nie ma wyrachowania w tym, co robię. Tu nie ma koncepcji.
J.B.: A czy jest w tym cel terapeutyczny?
W.B.: Jest. Właśnie w największej mierze to jest cel terapeutyczny. To jest sposób dowartościowania się. Jeśli żyjesz poza społeczeństwem, nie kontaktujesz się z ludźmi, nie uczestniczysz w ich obrzędach, bo jesteś skrzywiony psychicznie, to literatura jest jakby sakralizacją, niech ci będzie. Osobowość schizoidalna nieprawidłowa. Chroń mnie przed samym sobą.
J.B.: Uwolniłeś się od innych, więc tym bardziej jesteś skazany na siebie. Jak sobie radzisz z tą wolnością?
W.B.: To jest opanowywanie chaosu. Sam siebie musisz w jakiś sposób uporządkować. Ale tu wcale nie chodzi o pisarstwo, tu chodzi o to, by jakoś przez tę egzystencję przebrnąć, bez żadnej celowości, bez planu. Ja żyję z dnia na dzień i każdy dzień muszę w jakiś sposób opanowywać, żeby jakoś funkcjonować jako człowiek. W tym sensie pisanie staje się równorzędne z czynnościami fizjologicznymi, bo tutaj nie ma celu. To jest takie bycie po prostu. Wróćmy do słowa wolność. Rozmawiając z tobą mogę dojść do wniosku, że jestem wręcz zniewolony, bo to, co sobie sam narzucam, staje się ograniczeniem w życiu. Ale mnie się wydaje, że ta moja rutyna życiowa, pewna struktura, daje mi swobodę, w tym sensie, że jestem kompletnie niezależny od sytuacji psychicznych. Bo od sytuacji materialnej to wiadomo, że jest się zależnym. Podobnie jest z pisarstwem, bo ja też piszę z dnia na dzień, ale jednak jakaś struktura musi w tym być. Jak zaczynam pisać utwór, to potrafię go tak podzielić, jak swój czas życiowy. Powiedzmy, że rano mam pójść na zakupy, potem matce pomóc, łóżko pościelić, przygotować obiad i tak się to dzieje do wieczora. W pisaniu jest podobnie. Pisząc „Pomarłych”, podzieliłem to na czternaście stacji drogi krzyżowej. Wówczas bardzo łatwo to wypełniać.
J.B.: To mi się kojarzy, nie wiem czy słusznie, z życiem zakonnym, z godzinami liturgicznymi (wezwanie, czytania, jutrznia i tak dalej aż do komplety). Liturgia godzin jest strukturą trzymającą zakonnika w reżimie.
W.B.: Ja podobnie żyję. Ja mógłbym spokojnie żyć w klasztorze. Wolność polega dla mnie na tym, że ja nie muszę myśleć. To, co wokół mnie ustawia mój sposób działania i postępowania. Wolność dla mnie się kończy w momencie, gdy muszę podejmować jakieś decyzje. Wtedy zaczyna się kombinacja: jak to zrobić, gdzie pójść, zaczynają się takie schody. A jeśli wiesz, że masz o godzinie szóstej wstać i poczytać przez godzinę książkę, to jesteś wolny. Zakłócić tę wolność może tylko gong od mamy. I tak ustawiasz cały dzień. Nie ma improwizacji – chaos jest w jakiś sposób opanowany. To tak jak ty musisz codziennie do pracy wstać. A jakby pracy nie było? To jak u Kafki. Budzisz się i zaczyna się nieogarnianie rzeczywistości. A jak sobie to poukładasz na takie momenty, to one się same wypełniają bez wysiłku z twojej strony. W tym nie ma żadnego celu, ale jest struktura. W ogóle w życiu nie ma celowości. Co może być dla człowieka celem?
J.B.: A zdarza ci się na koniec dnia robić podsumowania?
W.B.: Wieczorem to skupiam się na tym, żeby usnąć. Wtedy myślę nie tyle o tym dniu, który minął, ale o sprawach niematerialnych. Przychodzą mi wtedy do głowy na przykład takie rzeczy związane z sensem istnienia, no wiesz, takie pierdoły egzystencjalne.
J.B.: Powiedziałeś, że twoje pisarstwo jest naturalną czynnością, ale przecież posługujesz się określoną, nieraz bardzo wyrafinowaną formą. Wypracowałeś własny, rozpoznawalny styl. Jego wyróżnikiem jest choćby łączenie skrajności: mowy potocznej z mową oficjalną, rejestrów wysokich z niskimi. Z tego powstaje oryginalny stop literacki, taki Bawołkowy bimetal.
W.B.: Bo człowiek nie może ulegać skrótom myślowym. Człowiek jest bardzo skomplikowany. Nawet najprostszy człowiek potrafi wzbić się na takie górne rejestry, mimo że na co dzień jest raczej taki kolokwialny. I ja to po prostu wydobywam z ludzi, z tego, co widzę, w przestrzeni. Jeśli miałbym powiedzieć o formie moich prac, to one są bardzo zbliżone do tego, co myślę. Ja nie wymyślam sobie formy, żeby zawrzeć w niej jakąś treść. To jest rodzaj symbiozy. Jak zaczynam pisać, to nie mam utworu zbudowanego od początku do końca. Jak zaczynam pisać, to po każdym zdaniu wszystko dopiero się otwiera. Jak się z tym prześpię, przejdę się, to wszystko zaczyna się rodzić.
J.B.: A czy twoje wczesne utwory również były tak przyległe do życia?
W.B.: Może w taki sposób to wyjaśnię. Ostatnio publikuję fragmenty książki o pisarzu, bo w jakiś sposób zostało zauważone przez ludzi, że ja tym pisarzem zostałem. Przy czym ja nadal uważam, że pisarzem nie jestem, ale dobra, ludzie sobie wymyślili, że ja tym pisarzem jestem. No bo wiadomo, wyrosłeś tutaj. I nagle ktoś cię spotyka na drodze: „Ej, co tam słychać pisarz?”. No to już wiadomo, że ktoś cię jakoś określa. No to dobrze. Nie wiem, czy to jest nazwa zawodu, czy to jest jakiś epitet, ale, dobra, jestem pisarzem. Ktoś by powiedział, że moja literatura jest jakąś kombinacją, jakimś takim eksperymentem, a ona jest normalną literaturą, jaką każdy pisze. Na poziomie struktury języka tam się nic nie dzieje, co by już wcześniej nie istniało.
J.B.: W jednym z wywiadów mówiłeś, że piszesz autobiograficznie. Co to konkretnie znaczy?
W.B.: Jeśli mamy na myśli moje ostatnie książki „Echo słońca” i „Pomarłych”, to tam naruszone bywa pewne tabu, a jednocześnie Waldek jest osobą, która pisze o sobie, ale nigdy nie masz stu procent pewności, że to mnie dotyczy. Tu chodzi o poszerzanie tego, co rzeczywiste, bo literatura to zniesie. Życie by czegoś takiego nie zniosło. Z drugiej strony czasem opowiadam historię, która miała miejsce, a ludzie w to nie wierzą i zaczynają się z tego śmiać. Wtedy łatwo to zanotować, bo już wiem, że to się przerodzi w groteskę. Potrafię jednak napisać takie rzeczy, wejść w takie rejony, w które inni nie zabrnęli albo nie są w stanie tego wyartykułować.
J.B.: A może oni po prostu się wstydzą. A ty?
W.B.: A dlaczego mam się wstydzić? Dlaczego mam czegoś nie powiedzieć?
J.B.: Bo są inni, którzy cię ocenią, otaksują, zaszufladkują? Stałym elementem twojej prozy jest pierwszoosobowy narrator, którego głos trudno nieraz odróżnić od twojego głosu, przy czym literacki Waldek wyczynia rzeczy, które w życiu można by uznać za bezwstydne. Czy nie obawiasz się tego, jak to może zostać odebrane?
W.B.: A czy to ma jakieś znaczenie dla mnie? Nie ma żadnego. Literatura to jest potęga, jak mówił Stachura. Po to literatura istnieje, żeby człowiek mógł mówić z wnętrza, żeby mógł wszystko powiedzieć. Nie w konfesjonale, nie przed psychiatrą, ale w literaturze.
J.B.: A czy pisząc autobiograficznie i umieszczając w swojej literaturze czytelne odwołania do żyjących osób i przedstawiając nieraz te osoby w sposób groteskowy, nie masz obaw, jak to zostanie odebrane?
W.B.: Mogę się jedynie w ten sposób usprawiedliwić, że w literaturze wolno więcej. Poza tym zawsze można łatwo wybrnąć z takiej niedogodności, twierdząc, że to jest wszystko fikcja literacka. Rzecz w tym, że ja, uczestnicząc w życiu i będąc ogołocony ze wszystkich doznań i wrażeń, traktuję każdą sytuację jako pożywkę literacką.
J.B.: A czy starość, cierpienie i śmierć są sprawą wstydliwą?
W.B.: Starości każdy doświadcza. Ja mam ten komfort, że nie muszę się konfrontować z rzeszą ludzi, którzy będą oceniać to, co ja mam do powiedzenia, więc mogę sobie mówić, co mi się chce. Ja na co dzień mam starość w domu i nie potrafię o niej mówić w taki sposób, żeby ją upiększać. Nie ma z mojej strony żadnej premedytacji, żeby z tych tematów, o które pytasz, robić coś ważnego. To po prostu się dzieje. A ktoś inny może to widzi, ale o tym nie mówi. Bo po co mówić o śmierci. Przecież to bez sensu. Przecież mamy żyć nie wiadomo ile. A cierpienie? Dobrze, że ja nie cierpię, tylko ten inny, to go żałuję. Tu się dodatkowo pojawia problem męskości i żeńskości. Mężczyzna to jest taki gość, który nie może o swoich słabościach mówić. Nie ma czegoś takiego jak słabość mężczyzny. Facet, żeby nie wiem jak był kaleki, będzie mówił, że on jest cały czas dyspozycyjny.
J.B.: Czy są jakieś granice, których byś w literaturze nie przekroczył?
W.B.: Nie ma. Literatura przyjmuje wszystko. Możesz zabić, oszukać, okraść.
J.B.: Ale zazwyczaj jest tam cudzysłów. A ty, deklarując, że piszesz autobiograficznie, niejako unieważniasz ten cudzysłów.
W.B.: I to jest właśnie zaleta mojego pisania. Człowiek nie jest w stanie wymyślić tego, co się w życiu wydarza. Wystarczy ci czasem jeden impuls w myślach. Powiedzmy, że przeżyłeś jakąś sytuację, taką skrajną, dajmy na to. Na przykład związaną z jakimś przestępstwem. Udało ci się w sklepie ukraść batonik i zostałeś zatrzymany przez policję. Tę sytuację możesz tak rozbudować, że może z tego powstać nawet powieść. Chodzi o to, żeby przekroczyć mentalnie pewną barierę i wejść w tamto inne życie. Tak jak bohater „Bimetalu” odbywający stosunek z córką. Samo pomyślenie o czymś takim już buduje ci całą historię. W człowieku są wielkie pokłady chęci zrobienia rzeczy, na które nie pozwala obyczajowość. A literatura przyjmie wszystko. Ona jest jak gąbka albo jak odkurzacz – wszystko wchłonie. Przy czym ja balansuję na takiej cieniutkiej linii, w którą czytelnik zapętla się i musi wielokrotnie wracać do punktu wyjścia. I za każdym razem odczytuje w inny sposób sens danej sceny lub nawet jednego zdania. Ale to nie jest coś, czego się nauczyłem. To było we mnie. Te pierwsze opowiadania z „Delectatio morosa” tak mi się fajnie pisały. Chciałbym wrócić do tamtych czasów, ale już jestem na etapie starości pewnej, zmęczenia, już nie ma w tym tej świeżości.
J.B.: A może odczuwasz rutynę, na którą sam się skazałeś, mieszkając w Ciężkowicach przez tyle lat? Na ile pozostawanie w Ciężkowicach jest twoim wyborem, a na ile koniecznością?
W.B.: Jak ja teraz o tym myślę, a mam już prawie sześćdziesiąt lat, to mam poczucie, że już nic nie widzę i nie słyszę. Jest kościół, rynek, moja ulica i tak dalej. To jest dla mnie taka pustynia. Dopiero widzę, jak zamknę oczy. I wtedy wszystko jest takie, jak taka jedna wielka fotografia albo mapa. I na tym tle dociera do mnie status pisarza, który mnie tutaj coraz bardziej osadza. Dlatego, że to się rozrasta, nie chcę takiego górnolotnego słowa używać, ale do jakiegoś kultu, takiego miejsca, które przykleiło się do mnie. Gdybym stąd wyjechał, to kim ja bym był, powiedz mi? Ja uczyniłem z Ciężkowic miejscowość kultową i literacką, i ta moja literatura zaczęła określać moją życiową pozycję.
J.B.: Ale przecież są także takie twoje fabuły, które mogłyby się rozgrywać gdziekolwiek albo rozgrywają się w określonym miejscu zupełnie odległym od Ciężkowic. W wydawnictwie Nisza ma wyjść powieść, która nawiązuje do twojej sezonowej pracy przy wymianie zaworów centralnego ogrzewania na krakowskich Azorach.
W.B.: No tak, ale to powstało bardzo dawno, w 2002 roku, kiedy ja faktycznie byłem w sytuacji takiego pracownika fizycznego. Trwała ta praca może przez pół roku i mnie nie było w Ciężkowicach.
J.B.: Może więc dla twojej wyobraźni Ciężkowice nie są nieodzowną pożywką?
W.B.: Zupełnie nie są. Oczywiście, przecież gdybym siedział w takim samym pokoiku w Nowym Jorku, to tak samo bym pisał. Tu jest centrum świata, w tym pokoiku. Nic by się nie zmieniło: uruchamiałbym swoją pamięć, spostrzegawczość, swoje sny. A poza tym ja nie sądzę, że zmiana otoczenia coś by obecnie zmieniła w moim pisarstwie. W mojej pamięci jest jeszcze tyle do wydobycia – to jest kopalnia. I ona się nie wyczerpie, jak, kurwa, polski węgiel. Z drugiej strony w moim wieku to już pozostaje mi tylko o pisarzu napisać. I cóż więcej?
J.B.: Jak się czujesz w samotności, zamknięty w czterech ścianach tego pokoju?
W.B.: No mówiliśmy, że mógłbym w klasztorze zamieszkać, tylko tam piwa nie można pić (śmiech).
J.B.: W „Raz dokoła” narrator mówi: „Czasami mam ochotę zamieszkać na którymś z dworców kolejowych jakiegoś większego miasta”. Czy w pewnych okolicznościach warto być pariasem?
W.B.: Chodzi o to, że jeśli nie jesteś w stanie spełnić własnych oczekiwań, oczekiwań innych ludzi, bliskich, to jakimś wyjściem jest zamieszkanie zupełnie anonimowo w takim miejscu, gdzie jest dużo ludzi. Po to, żeby patrzeć. Żeby widzieć, że ten świat pomimo mojej własnej klęski dalej funkcjonuje. Chodzi też o przyjemność obserwowania, która buduje moją prozę. Ale też jest coś takiego jak zmysł obserwacji, który jest niezależny od ciebie. Możesz nawet nie mieć świadomości, że taki zmysł w tobie istnieje, a później się zastanawiasz: „Ale dlaczego ja to widziałem?”. To nie polega na tym, że ty chcesz coś zobaczyć, ale to się samo narzuca.
J.B.: Pozwól, że przeczytam jeszcze jeden fragment, tym razem z „To co obok”: „Dosyć już masz grzania wody na herbatę, odprowadzania dzieci do szkoły, wyświadczania przysług teściowi, zapewniania niektórym jedwabi. Chcesz być jak ktoś goły, bez domu, bez rodziny, bez ojczyzny. Dobrze wiesz, że tylko w książeczce do nabożeństwa znajduje się to, co ci przystoi”. Czy to nie jest rodzaj artystycznej pozy outsidera, która wielokrotnie już była eksploatowana? W końcu twoi bohaterowie (i ty również) pozostają cały czas w Ciężkowicach i są w nie jakoś ubrani. Gdyby chcieli się naprawdę ogołocić, zostaliby na przykład kloszardami.
W.B.: Ale ty już wszystko powiedziałeś. Chodzi o to, że Ciężkowice tworzą mi komfort bycia tym, kim jestem. O, właśnie będę miał niedługo spotkanie w Gorlicach podczas Festiwalu Haupta. I Stasiuk sobie wymyślił tam spotkanie pod tytułem „Ciężkowice i ja”. No więc ja w tych Ciężkowicach nie mogę zostać kloszardem.
J.B.: Bo?
W.B.: Ponieważ ja tutaj jestem od urodzenia. Nikt by mi na to nie pozwolił. To jest ten komfort mój, że ja mogę sobie tutaj siedzieć, wymyślać różne rzeczy, opisywać te Ciężkowice na wszystkie sposoby. Musisz brać pod uwagę, że ja chcę swoje życie spędzić przyjemnie, a nie na przykład użerać się z sąsiadami. Chcę mieć ten komfort siedzenia przy komputerze i pisania. I jeśli doczekam się wreszcie tego, że będą mnie w Ciężkowicach rozpoznawać jako pisarza, to się ucieszę. Dzisiaj miałem taką przygodę. Idę do sklepu, bo matka czegoś zapragnęła, no i spotykam koleżankę. I ona tak patrzy na mnie: „Waldku, mogę cię prosić na chwilkę?”. Myślę, dobra: „Ale co się stało?”. „Wiesz co, bo ty się będziesz widział ze Stasiukiem w przyszłym tygodniu. Weźże załatw od niego, bo on podobno we wrześniu ma książkę wydać, egzemplarz z autografem. No ja myślałem, że ona chce mówić o moim wyjeździe na spotkanie do Gorlic, że sama zechce się wybrać, by mnie posłuchać.
J.B.: To zabawne, ale w twojej prozie nie zawsze bywa tak wesoło. W „Pomarłych” Waldek odczuwa grozę wynikającą z konieczności wypełnienia dnia jakąkolwiek aktywnością: „Dopadają mnie mdłości, gdy wstaję, ale zmuszam się do jedzenia, myję się i oglądam jakieś twarze za oknem, przelatujące obrazy. […] Najgorsze jest czekanie, bo coś może się zdarzyć, lecz nigdy się nie dzieje, ten scenariusz obowiązuje każdego dnia”. Jest w tym pokusa nieistnienia?
W.B.: Narrator po prostu nie chce powtarzać losu swoich sąsiadów, którzy przeszli swoją drogę krzyżową. Nie chce powtarzać ich codzienności: wstawania do pracy, dojeżdżania, robienia w polu. On chce powiedzieć, że mając przed sobą tylko cmentarz, prowadzimy zbędne życie. Taki sąsiad tutaj mieszkał. Jeszcze tuż przed śmiercią wstawał rano i modlił się w kierunku tej wieży i nagle umarł. No co to, kurwa, jest, powiedz mi?
J.B.: Ludzie tu „żyją w zasięgu dzwonów”, można by powiedzieć, cytując Bawołka. I to im daje wewnętrzny spokój. Ale twoi bohaterowie żyją w ciągłym niepokoju, w rozdarciu. W opowiadaniu „Koło leja” pojawia się takie pytanie na kartce wkręconej w maszynę do pisania: „Czemu się chuju kręcisz, czemu wiercisz?”. No właśnie, co jest przyczyną tego ciągłego kręcenia się i wiercenia?
W.B.: No nagadałeś się, a ja ci tylko jednym słowem to powiem: nieprzystosowanie. Moi bohaterowie chcieliby spełniać oczekiwania, ale nie potrafią.
J.B.: Twoi pierwszoosobowi narratorzy posiadają pewną władzę, żyjąc niejako poza zasięgiem dzwonów. Przypomina mi się taki dialog z opowiadania „Rites de passage:
– Jak pan myśli, my doczekamy?
– Czego? … końca historii? … końca myślenia? Jeśli chaos jest silniejszy od porządku…
– Tu, w Ciężkowicach, tego nie widać. Ludzie żyją ciągle w zasięgu dzwonów. A jak panu się wydaje, kto posiada prawdziwą władzę?
– Panie, nie obraź się pan, powiem prosto: ja! Bo widzi pan, to jest liść laurowy. Ja, ja go kupiłem w sklepie. Niedawno.
Chodzi tutaj o władzę wyobraźni?
W.B.: Piękny fragment, ale nie wiem, czy by go nie potraktować na zasadzie takiej błyskotliwości pisarskiej. Mnie to fajnie zagrało. Prawdopodobnie chodzi tutaj o pewien despotyzm, a przecież nie ma o co kopii kruszyć, skoro wystarczy kupić liść laurowy i on już tworzy z ciebie jakby zwycięzcę. To są takie rozmowy kolejkowe. A ja jestem takim kronikarzem, podsłuchiwaczem, natomiast bywają takie chwile, gdy wchodzę w interakcje, ale one kończą się przeważnie tym, że odwracają głowy i sobie myślą: „A, poeta, głowa nie ta. Niech spierdala”.
J.B.: Skoro, siłą rzeczy, też żyjesz „w zasięgu dzwonów”, jaki jest twój stosunek do ciężkowickiego katolicyzmu?
W.B.: Bardzo pozytywny. Ludziom ta religia jest bardzo potrzebna. Bez religii trzeba by się zastanawiać, czy się dobrze zrobiło czy źle, a tak Kościół to wszystko rozwiązuje i ludzie są szczęśliwi z tego powodu. Dużo czasu spędziłem na takiej werandzie (opisałem to w „Echu słońca”), obserwując ludzi, jak idą na sumę, wszyscy tacy pięknie poubierani. To jest taki festyn dla tych ludzi, coś, co ich dowartościowuje. To chyba najmilsza chwila w ich życiu, że nie muszą być żoną, mężem, dziadkiem, nikim nie muszą być – idą do kościoła się modlić. I to jest takie piękne, oni są tacy wyzwoleni wtedy, emanuje z nich radość. A jak przychodzi Boże Ciało – cała społeczność w tym uczestniczy (budowanie ołtarzy, przybijanie tych brzózek, a potem pochód). Cóż by ci ludzie bez tego zrobili? Nie wyobrażam sobie życia w Ciężkowicach bez Kościoła. Ale mnie osobiście Kościół jest niepotrzebny, bo to, co bym miał zrobić w Kościele, robię w pisaniu. Ono jest dla mnie swobodą.
J.B.: Ale w twojej twórczości jest mnóstwo odniesień religijnych. Czasem wykorzystujesz literacką formę modlitwy do konstrukcji całych utworów. „Pomarli” to czternaście stacji drogi krzyżowej, a w nieopublikowanej dotąd w formie książkowej „Litanii” wybrzmiewa rytm litanijnych inwokacji do świętych. Czy te teksty można na jakimś poziomie odczytywać jako rodzaj modlitwy?
W.B.: Nie. To jest raczej nawiązanie. Ja w jakiś sposób jestem niereligijny. Natomiast chce mi się doszlusować do tych ludzi. W tym celu wymyślam sobie taką formę, litanii na przykład czy drogi krzyżowej. Mimo że jestem niejako w odwrocie od katolicyzmu, chcę zaznaczyć, że jednak nie do końca, że traktuję tę naszą religijność z pewną atencją.
J.B.: W imię czego?
W.B.: No w imię, jak zwykle, własnego komfortu psychicznego. No żeby w Ciężkowicach nikt palcem mnie nie wytykał.
J.B.: Odniosłem wcześniej wrażenie, że ci nie zależy na opiniach czytelników.
W.B.: Niekoniecznie, kurwa (śmiech). Są rzeczy na których mi zależy. Jednak jak idę na piwo do knajpy, jak usiądę z jakimś kolegą, to nie chciałbym usłyszeć: „A ty chuju niewierzący jesteś”. Ciężkowice całe są wierzące.
J.B.: W twoich utworach są takie fragmenty, które odczytuję jako rodzaj epifanii, jakby się nagle jakaś inna rzeczywistość narratorowi objawiła. Coś takiego wyłania się na tej werandzie w „Echu słońca”. Albo na widok tortu w „Litanii”: „Oto błysk objawienia. Ale czego? Nie umiem dotrzeć do stałego miejsca. Nic prócz śmieci. Do sedna sprawy dochodzi się opłotkami, choćby opłotki były proste. Ciasto tego tortu to rodzaj nieskończonej przestrzeni. Niewymierna powierzchnia, kompletna odległość i mierzalna bliskość. Widać, jak robi się wszystko, żeby tu nie było tam, żeby tam nie było tu”. Czy można to odczytywać na poziomie metafizycznym?
W.B.: Nie, na poziomie metafizycznym raczej nie. Tu chodzi o nieokreśloność wypowiadanych słów. Chodzi o takie opisanie przedmiotu, żeby czytelnik mógł sobie sam stworzyć sens. Chodzi o to, że ja taką powszedniość, jak ten tort, staram się w ten sposób opisać, żeby to na każdego czytelnika inaczej działało. Nie chciałbym, żeby moje pisanie było realistyczne. Już wiele lat temu, jak zaczynałem pisać, bardzo mi na tym zależało, żeby moje pisanie było wielokrotnego użycia. Zależy mi, żeby rzeczom, które dostrzegam nadawać dodatkowy sens. Nie wiem, skąd się to u mnie bierze. Natomiast ty mi to odczytałeś i myślisz, że ja umiem się do tego odnieść? Ni chuja! Ja w ogóle nie pamiętam, że coś takiego napisałem.
J.B.: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że chciałbyś pozostawać nikim. Jak się to robi? Jak pozostać nikim, jeśli świat chce, żebyś był kimś?
W.B.: Cały grzech pierworodny wynika z pisania. Pisząc, nigdy nie mam pewności, czy ktoś to przeczyta, czy to znajdzie uznanie, tym bardziej, że mi na tym nie zależy. Polega to na tym, żeby tworzyć i stać się wybitnym, pozostając ciągle w stanie nicości, to znaczy, żeby twoja wartość była tylko dla ciebie, a to, co się dzieje dokoła nie miało żadnego znaczenia. Zrobić coś wybitnego, a jednocześnie być nikim. Mnie chodziło o to, że chciałbym przedstawiać pewną wartość, ale jeśli tego zrobić nie mogę, to lepiej pozostawać nikim. To są porównywalne rzeczy.
J.B.: A co ci to daje? Nie lepiej być kimś poważanym w Ciężkowicach?
W.B.: Ta pośredniość najbardziej mnie denerwuje, bo być kimś to jest jakaś wartość, być nikim – też jest jakąś wartością. Natomiast jeśli ty pozostajesz pośrodku, stajesz się wówczas trybikiem w machinie społecznej, tym, który wychodzi do pracy, wraca z pracy, całuje wnuka na dobranoc i następnego dnia robi to samo. Co tutaj się czai? Śmierć. I ona w tym stanie rzeczy zabierze nas ze sobą.
J.B.: Materialne ubóstwo tworzonych przez ciebie bohaterów literackich (zwłaszcza w „To co obok” i „Echu słońca”) jest także takim pójściem w skrajność. Czym jest ubóstwo w twojej prozie, świadomym wyborem czy koniecznością?
W.B.: Najłatwiej mi odpowiedzieć, że jednym i drugim. Jest to świadomy wybór, ale i efekt konstrukcji psychicznej. Jeśli człowiek się urodził z deficytem umiejętności społecznych, to z konieczności jest outsiderem. Ale jeśli już się uprawia pisarstwo, to trwanie w ubóstwie jest formą uszlachetniania się. Chodzi o to, że żyjąc na marginesie, a przy okazji rozgrzeszając się ze swojego nieudacznictwa życiowego dzięki pisaniu, sam siebie potrzebuję, łagodzę swoje ułomności, niedowartościowania, kompleksy. Tak się zastanawiam, czy ci o mojej grafomanii nie mówić. Moje życie związane z pisaniem polega na grafomanii. Czym jest grafomania? To jest chęć ślęczenia nad kartką i pisania. Jest to rodzaj grafomanii, tym bardziej, że pozycja pisarza nie znaczy w Ciężkowicach nic.
J.B.: Ale obecnie masz określoną markę w środowisku literackim. To cię nie dowartościowuje, te wszystkie spotkania, wywiady, recenzje?
W.B.: Ale ja odmawiam. We mnie jest chęć bycia pisarzem, ale gdzieś tam w podświadomości nie chcę tym pisarzem być. Przeraża mnie taka jazda, siedzenie z jakimś, kurwa, głupim mikrofonem i odpowiadanie na pytania. No naprawdę. To jest funkcja pisarza pewnie. I dlatego ja się nie uznaję za tego pisarza. Ta profesja jest mi obca. Nigdy nie chciałem być listonoszem, strażakiem, murarzem, magistrem ani pisarzem. Będąc pisarzem, trzeba się udzielać, występować, dawać wywiady, trzeba jakieś pieniądze na tym zarabiać. Ja w ogóle tego nie potrafię. Jest to całkowicie obok mnie.
J.B.: A czy bycie pisarzem jest rzeczą wstydliwą?
W.B.: Żebyś wiedział. Ale samo pisanie jest dla mnie ważne, bo ta moja grafomania czyni ze mnie człowieka. No kim ja bym był bez tego pisania, powiedz mi?
J.B.: Na przykład dobrym murarzem albo dobrym katem, który fachowo ścina głowy, jak w opowiadaniu „Rites de passage”. Nie można by z tego czerpać satysfakcji?
W.B.: Cały problem ze mną polega na tym, że ja się odżegnuję od wszystkiego. Nie chcę żyć w sposób usankcjonowany. Nie chcę, żeby mnie w jakiś sposób określano. W momencie gdy ty stworzysz siebie i zaczynasz się określać, to już nawet nie masz się jak bronić, bo zostałeś ubrany w pewną formę. Dlatego to ty tutaj jesteś, a nie ja pojechałem do ciebie. Chcę sobie pić piwo, pisać jak mi się podoba, wbrew czytelnikom, bo w ogóle mnie to nie interesuje, czy oni to jakoś zrozumieją.
J.B.: Czy są takie lektury, które zasadniczo wpłynęły na twoją twórczość?
W.B.: Ze mną to było tak, że po liceum przeszedłem szybki kurs literatury: Joyce, Proust, Schulz, Kafka, Gombrowicz, Faulkner i tak dalej. I można powiedzieć, że na tym się moje czytelnictwo skończyło. Nie czytam żadnych współczesnych pisarzy, bo do niczego mi to nie jest potrzebne, a na pewno nie do mojego pisania. Ostatnio Ciorana czytam i wiersze Emily Dickinson.
J.B.: A Płatonow? Bo ja słyszę w „Bimetalu” „Wykop” Płatonowa. Jest tam taka scena. Trzech facetów siedzi w jakimś dole, na budowie i w pewnym momencie pada zdanie: „Nie oglądając się na decydentów, na Maciejczyka, na Misiagę zacząłem wspinać się po szczeblach najsłuszniejszej z drabin”. Przecież to żywcem Płatonow!
W.B.: Nie, Płatonowa czytałem po raz pierwszy jakieś pięć lat temu, więc on nie mógł mieć wpływu na „Bimetal”. To było moje saksy w Niemczech w 2000 roku. Pojechałem z kolegami zarabiać pieniądze do Westfalii, do takiej miejscowości Lettmecke, która niczym się nie różni od Ciężkowic. I myśmy tam zapierdalali, po prostu, przy takim wykopie, gdzie robiliśmy drenaż wokół domu. I ja w tym wykopie spędziłem chyba ze dwa tygodnie. Czasem pisarze coś podobnego widzą i w podobny sposób to opisują. W ogóle uważam, że wpływ na pisarstwo ma to, co się czytało w najwcześniejszym okresie. Krok milowy zrobiłem w trakcie lektury „Ulissesa”. To była dla mnie książk-aobjawienie. Ja do tej pory, jak jakąś stronę przeczytam, to sobie myślę: „No już się nic nie da lepiej napisać”. A przecież on pisze o niczym. Ale po „Ulissesie” nie da się już nic czytać w ogóle. Z późniejszych rzeczy to przeczytałem ostatnio pod wpływem Adama Wiedemanna powieść Mieczysława Piotrowskiego „Złoty robak”, a także Anatola Ulmana „Cigi de Montbazon”. A tak poza tym nic nie czytam z nowszej prozy. Po prostu czytanie nie sprawia mi już przyjemności.
J.B.: Jaka była rola Henryka Berezy w kształtowaniu się twojej twórczości?
W.B.: Henryk był dla mnie taką znajomością niezależną od mojego osadzania się w literaturze. On śledził moje pisarstwo i trochę był chyba niezadowolony z tego, że mnie nie odkrył, bo odkrył mnie Zadura. Niemniej jednak Henryk bardzo polubił moją prozę. Ale pamiętam, jak pewnego razu go odwiedziłem, w czasie, kiedy ukazało się w „Twórczości” takie opowiadanie „Ksero”. I on mówi: „Chodź tu Waldku, coś ci powiem. – Tak, Henryku? – A wiesz co, strasznie niechlujne to twoje opowiadanie”. Henryk był dla mnie w tym sensie ważny, że chyba nie było nikogo w polskim środowisku literackim, kto by się tak zaprzyjaźniał z pisarzami i oddawał swój czas dla nich pod każdym względem: i towarzyskim, i pisarskim, i recenzenckim. To był człowiek, którego nie dało się nie lubić. Teraz czytam „Buty Ikara” – biografię Stachury autorstwa Mariana Buchowskiego.
J.B.: Znalazłem w „Humoresce” takie zdanie – sentencję: „Życie jest radością szczęśliwych, boleścią nieszczęśliwych i oczekiwaniem śmierci”. Tak to widzisz?
W.B.: Stachura dwoma słowami wszystko określał: „potęga i zagłada”. Życie jest w cieniu śmierci. Ona jest cały czas w nas, mimo że my ją odsuwamy.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |