ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (405) / 2020

Maja Baczyńska, Marta Gardolińska,

MUZYCZNA NOMADKA

A A A
M.B.: Wydaje się, że muzyka nie od zawsze była Twoją jedyną pasją. Kiedy podjęłaś decyzję, że właśnie jej się poświęcisz?

M.G.: W moim przypadku to nigdy nie była konkretna decyzja. Moim zamiarem od zawsze było rozwinąć jak najlepiej moją wiedzę muzyczną, ale nawet podczas studiów w Wiedniu nie miałam przekonania, czy chcę, żeby to był mój zawód. Chciałam skończyć drugi kierunek (fizjoterapię) i połączyć te dwie dziedziny – zostać fizjoterapeutą muzyków. Jednak moje studencko-muzyczne losy potoczyły się tak, że świat muzyki wciągał i angażował mnie coraz bardziej. Długo miałam opory przede wszystkim przed specyficznym trybem życia muzyków – z natury bardzo lubię rutynę, wczesne pobudki, regularny tryb życia z weekendami, wolnymi wieczorami, jasnymi zadaniami. Przestawienie się na bycie „panią swojego czasu” i muzycznym nomadem było bardzo trudne. Ale teraz to bardzo doceniam i nauczyłam się czerpać inspirację z podróży (wciąż szukam balansu między pracą a życiem prywatnym). Wydaje mi się, że ostatecznie pogodziłam się z faktem, że jestem dyrygentką i zawodowym muzykiem, kiedy dostałam pierwszą poważną pracę – pozycję w Bournemouth Symphony Orchestra. Kiedy jechałam na przesłuchanie, miałam świadomość, że to ostatnia próba „wybicia się” i jeśli się tym razem nie uda, to znaczy że muzyka nie jest dla mnie i będę zmieniać branżę.

M.B.: Czy decyzja o wyjeździe z kraju była dla Ciebie trudna? Jak się odnajdujesz za granicą?

M.G.: Stałam się emigrantką trochę podobnie jak zostałam dyrygentką. Nie chciałam na stałe wyjechać z kraju, ale uważałam, że ważne jest zdobywać wiedzę i poznawać różne kultury. Dlatego postarałam się dostać na stypendium Erazmus. Początkowo miał to być wyjazd jedynie na rok. Potem miał się przedłużyć do końca studiów. A jeszcze później okazało się, że mam jakieś małe projekty do zrealizowania w Wiedniu. Na koniec poznałam tam mojego obecnego męża i teraz mija dziesięć lat, od kiedy nie mieszkam już w Polsce. Wiedeń jest wspaniałym miastem muzyki, chociaż na dłużą metę ma też swój bardzo specyficzny, lekko przestarzały „posmak”, który albo się kocha, albo nie. Świetnie wspominam półtora roku spędzone na południu Anglii – przepiękne krajobrazy, niezwykle mili ludzie, spokój, natura i wspaniała orkiestra. Obecnie więcej czasu będę spędzać we Francji i bardzo się cieszę z możliwości „podszlifowania” mojego ulubionego języka. Jednak ostatecznie bardzo chciałabym wrócić do ojczyzny i znów zamieszkać na stałe w Warszawie. Na całe szczęście tak czy siak będę jeszcze długo żyć „na walizkach”. Ale już niedługo po projektach będę wracać do mojego rodzinnego miasta i kraju.

M.B.: Dyrygentka i dyrygenci. Płeć w tym zawodzie chyba nie gra roli?

M.G.: Pięknie sformułowane pytanie! Moja odpowiedź – zgadzam się, nie gra!

M.B.: A dlaczego to właśnie dyrygentura stała się Twoją pasją?

M.G.: Początkowo zainteresowałam się dyrygenturą ze względu na jej aspekt choreograficzny. Zawsze uwielbiałam tańczyć i być w ruchu. Nauka techniki dyrygenckiej była więc dla mnie bardzo naturalna (co nie znaczy, że od pewnego momentu nie wymagała również ćwiczenia precyzji). Początkowo myślałam o dyrygenturze chóralnej, lecz pewnego dnia zetknęłam się z partyturą „Symfonii fantastycznej” Berlioza i zakochałam się w bogactwie brzmienia orkiestrowego. Aż do teraz w mojej pracy najbardziej fascynują mnie utwory które są po mistrzowsku zinstrumentowane. Podobnie – jeśli dostaję nową kompozycję, w jej ocenie dużo uwagi poświęcam instrumentacji. Uważam, że pisanie na orkiestrę to pewien luksus i kompozytor powinien na niego zasłużyć poprzez umiejętne posługiwanie się tym bogatym aparatem muzycznym.

M.B.: I na co Ty zwracasz uwagę w pracy z zespołem oraz w pracy nad partyturą ze sobą i swoimi aspiracjami, założeniami, a może i tremą?

M.G.: W pracy nad partyturą zwracam uwagę głownie na dwa aspekty: przejrzystość – chcę, żeby do słuchacza dotarło jak najwięcej elementów partytury i nie zagubiło się w masie nie zbalansowanego dźwięku. Po drugie ważna jest dla mnie fraza, forma czy też przepływ energii. Muzyka to komunikacja, narracja. Musi ona być ciekawa, chwycić odbiorcę za rękę i przeprowadzić przez jakąś historię. Tym właśnie zawiaduje dyrygent i jego zadaniem jest takie dobranie tempa, rubato, proporcji, żeby nie zgubić nici narracji. Jeśli chodzi o pracę z zespołem i zarazem pracę nad samą sobą jako „liderką” to bardzo zależy mi na motywowaniu muzyków do aktywnego udziału w tworzeniu muzyki, do brania odpowiedzialności za nasz wspólny występ. Zawsze staram się docenić kunszt artystów, którzy grają w orkiestrach którymi dyryguję i czerpać z ich wiedzy, doświadczenia, doskonałej znajomości ich własnych instrumentów. Robienie muzyki nigdy nie powinno stracić elementu zabawy, przyjemności, inspiracji u muzyków. Rutyna grania w orkiestrze może być tu przeszkodą, dlatego postrzegam podtrzymanie tej warstwy naszej pracy za jedno ze swoich zadań.

A co do tremy... Jest przed próbami. Szczególnie przed pierwszymi próbami. Znika przed koncertem. Chyba dlatego wybrałam dyrygenturę – jest to pierwsza z moich aktywności muzycznych, której wykonywanie na scenie nie wiąże się z paraliżującym strachem.

M.B.: Jakie są mocne i słabsze strony tego zawodu?

M.G.: Mocne strony mojego zawodu: wspaniały, bogaty repertuar, duża różnorodność projektów (od koncertów brandenburskich Bacha po „Die tote Stadt” Korngolda), poznawanie różnych kultur, ludzi, solistów. Słabszą stroną jest samotność związana z podróżami. Nie zawsze da się zabrać ze sobą rodzinę, a długie rozłąki bywają trudne. Ujmując rzecz bardziej konkretnie, zawód dyrygenta wiąże się z ogromną odpowiedzialnością za duże grupy ludzi i kosztowne projekty co jest zarazem ekscytujące, jak i stresujące.

M.B.: Twoje najważniejsze osiągnięcia według Ciebie.

M.G.: Chyba największym osiągnięciem jak dotąd było moje doświadczenie jako Dudamel Fellow z Los Angeles Philharmonic. Już samo zaproszenie do tego programu było dla mnie spełnieniem marzeń, a dodatkowo na koncercie debiutanckim z tą orkiestrą miałam okazję zadyrygować „Świętem Wiosny” Strawińskiego (to dla mnie muzyczny Mount Everest!). Jakby tego było mało, na koniec tego stypendium stanęłam na scenie u boku Gustavo Dudamela i razem z nim dyrygowałam „IV Symfonią” Charles’a Ives’a. Koncerty zostały nagrane i wydane przez Deutsche Gramofon, także całość zwieńczył dla mnie debiut nagraniowy w legendarnej wytwórni płytowej (teraz można mnie znaleźć na Spotify!). To wszystko są „fajerwerki”, o których nie śniło mi się w najśmielszych snach, ani nawet ich sobie nie stawiałam za cel. Natomiast takim bardziej „moim” sukcesem jest francuska premiera opery „Der Traumgörge” Zemlinsky'ego, którą miałam okazję poprowadzić na początku tego sezonu. To był ogrom pracy z zapomnianym, skomplikowanym utworem, który musieliśmy przystosować do warunków pandemii. Jestem bardzo zadowolona z efektu końcowego i pokochałam pracę w operze!

M.B.: Dokąd teraz zmierzasz?

M.G.: Najbliższe sezony będą dla mnie pełne debiutów. Najbardziej cieszę się na występ w moim rodzinnym mieście – 18 i 19 grudnia 2020 zadebiutuję na koncercie z Filharmonią Narodową! Również niezwykle ekscytująca jest perspektywa dyrygowania koncertu we wspaniałej Sali Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w lutym 2021 oraz wykonanie pieśni Mahlera „Des Knaben Wunderhorn” z Ianem Bostridgem i Dorotheą Röschman z Barcelona Symphony Orchestra.

M.B.: Dziekuję za rozmowę.